Swego czasu miałam okazję przedstawić klasykę kina czasów PRL-u widzom spoza Polski. Było to pouczające doświadczenie, i to nie ze względu na konieczność wyjaśniania kontekstu żartów czy faktu, że otwarte kanapki to popularne danie kolacyjne. Jeden z widzów oznajmił, że w wielu filmach zauważył przede wszystkim nieustanne napięcie, na granicy agresji, między bohaterami. Przypisywał ten stan rzeczy konieczności walki o przestrzeń w domu i brakowi prywatności – realiom niekoniecznie oczywistym dla każdego polskiego widza, zwłaszcza jeśli życie upływało mu w takich okolicznościach, więc nie zwracał na nie uwagi. Cudzoziemiec z niedowierzaniem kręcił głową: „Popatrz, jak oni się cisną w tych przedpokojach. To jasne, że muszą się nienawidzić”.

W Polowaniu na muchy, filmie Andrzeja Wajdy z 1969 roku, niedoszły magister żyjący poniżej swoich ambicji pewnego dnia wychodzi z domu po papierosy i daje się porwać wirowi szalonych zdarzeń. Spontaniczne pragnienie ewakuacji łatwiej zrozumieć, gdy przyjrzymy się warunkom, w jakich egzystuje główny bohater. Na niewielkim metrażu, w dwóch pokojach z małą kuchnią, nieustannie walczą o przestrzeń trzy pokolenia – Włodek z żoną, ich syn i teściowie. Już początek filmu ujawnia dokuczliwość codziennego funkcjonowania. Bohater usiłuje pisać coś na maszynie, żona przenosi sterty książek z miejsca na miejsce, seniorzy oglądają film dokumentalny w telewizji, a malec buja się na koniu na biegunach i domaga się opowiadania pasjonujących historii. Nikt nie ma własnego kawałka podłogi, za to wszyscy próbują wzajemnie się przekrzyczeć i dojść do głosu.

Różowe okulary nostalgii sprawiają, że łatwo myśleć o Polsce końca lat 60. poprzez schludnie zakomponowane modernistyczne kadry, jakby wyjęte z katalogu domu meblowego Emilia albo z Niewinnych czarodziejów, innego filmu Wajdy, zrealizowanego niemal dekadę wcześniej. Główny bohater mieszka w kawalerce urządzonej nowocześnie, lekkimi stylowymi meblami z epoki, z plakatami z koncertów jazzowych i zasłonami w „pikasy”.

W XXI wieku popularne wyobrażenie poodwilżowej Polski coraz mocniej przypomina scenerię Niewinnych czarodziejów. Wysunięcie na pierwszy plan najlepszych przykładów wzornictwa i urbanistyki tamtych czasów na wystawach muzealnych, w literaturze i kinie sprawia, że powojenne budownictwo mieszkaniowe jawi się jak spełniony sen modernistycznych projektantów o słońcu i przestrzeni dla każdego. Potencjalność, ambitny zamysł, skutecznie przesłania swoją piękną legendą ówczesną rzeczywistość – choć jeszcze przed 1989 rokiem dokonywano gorzkich konstatacji. (Barbara Łopieńska w reportażu o warszawskim Osiedlu za Żelazną Bramą wymienia wiele niezrealizowanych przedsięwzięć, w tym wspólne ogrody i kawiarnie na dachach – a to tekst z 1979 roku!) Po latach dezaprobaty i rytualnego odcinania się od wszystkiego, co miało związek z „epoką słusznie minioną”, nastąpiła jakby spóźniona faza sentymentu do poprzedniego ustroju (analogicznie Niemców z dawnego NRD dopadła „ostalgia”). Słusznie przypomina się więc ambicje inżynierów, architektów i projektantów, grozi to jednak skupieniem się na najlepszych (nawet niekoniecznie zrealizowanych) stronach Polski powojennej i pominięciem zniuansowanego obrazu i kontekstu. Wnętrza z Niewinnych czarodziejów istniały, lecz należały do rzadkości. Z dostępnej literatury wynika, że znacznie bliższe ówczesnych realiów są ciasnota i gwar z Polowania na muchy czy poczucie alienacji i braku własnego miejsca, o którym mówią późniejsze, zdecydowanie niekomediowe produkcje filmowe: cykl Marka Koterskiego o Adasiu Miauczyńskim czy Dekalog Krzysztofa Kieślowskiego. Iwona Kurz w analizie kina i aspiracyjnej prasy czasów „małej stabilizacji” zauważa: „«Ekspozycja» – zarówno publiczna, jak i prywatna, w rodzaju półki z butelkami po alkoholach zagranicznych lub słomianej maty obwieszonej opakowaniami po czekoladkach – oraz «prototyp» to dwie podstawowe formy istnienia wytworów polskiej nowoczesności w latach 60.”1. W prawdziwym świecie scenografię tworzyły przedmioty z przypadku lub obiekty zastępcze. Problem właśnie w jakości ekspozycji: była tak kusząca i stylowa, że w retrospektywie, prawem nostalgii, wygładzającej kanty i nierówności, wypiera stan faktyczny.

Kiedy Andrzej Wajda kręcił Polowanie na muchy, w Polsce wybudowano już sporo nowych osiedli mieszkaniowych w systemie wielkopłytowym, a jego warianty testowano i wdrażano w nowych założeniach urbanistycznych. Projekty powstawały w rodzimych pracowniach (na przykład wielka płyta winogradzka) lub na bazie rozwiązań z importu (system szczeciński opiera się na projektach opracowanych w ZSRR). Osiedla z prefabrykatów stopniowo zaspokajały dramatyczny niedobór mieszkań w kraju zniszczonym latami wojny. Część Polaków znalazła lepsze lub gorsze nowe domy na ziemiach zachodnich i północnych. W oczekiwaniu na stabilizację ludzie zagospodarowywali tymczasowe lokale, nawet zrujnowane. Szczególnie dotkliwie odczuwali ten stan rzeczy warszawiacy. Jeszcze długo po zakończeniu wojny w stolicy zdarzały się ściany zbudowane na przykład z pakietów makulatury. Chatki skonstruowane ze znalezionych materiałów, nakładem własnej zaradności mieszkańców odleglejszych dzielnic stolicy, niejednokrotnie przetrwały dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał; domorośli budowniczowie nie zapominali nawet o udekorowaniu swoich siedzib małym ornamentem, często inspirowanym Pałacem Kultury. Jan Minorski nazwał ten fenomen architekturą samorzutną, która „tworzy nowe układy funkcjonalne, wynajduje nowe konstrukcje”2. Tam, gdzie lokale przetrwały mniej więcej w całości, kwaterowano sublokatorów, co upamiętnił między innymi Miron Białoszewski. Jego „piec podobny do bramy triumfalnej” mieścił się w części pokoju w kamienicy przy ulicy Poznańskiej.

Irena Gumowska, słynna autorka poradników życia domowego, z niepodrabialnym optymizmem i dziarskością doradzała oddzielanie zaimprowizowanych pokoików zasłonami z tkaniny i zapewniała, że dzięki odrobinie dobrej woli i wyobraźni można zamieszkać tam całkiem przytulnie. Z perspektywy obywateli poszukujących po prostu dachu nad głową zapewne zdarzało się i tak, lecz dokumenty dostarczają licznych przykładów na kapryśność czynnika ludzkiego, co wywoływało problemy i konflikty. Barbara Klich-Kluczewska w swojej książce Przez dziurkę od klucza3,poświęconej codzienności powojennego Krakowa, pisze o dokwaterowywaniu mieszkańców do lokali w krakowskich kamienicach (w mieście przecież zdecydowanie mniej dotkniętym przez zniszczenia wojenne!) i przywołuje wiele słodko-gorzkich przykładów z życia w budownictwie „dogęszczanym”, gdzie osiedlano osoby bez dachu nad głową. W miejskich domach, w których niegdyś przewidziano przestrzenie dla gospodarzy, sale użytkowe i pokoje dla służby, wszelka funkcjonalność uległa wywróceniu do góry nogami przez nowy podział przestrzeni, na skutek czego w kamienicach panowały „nadmiar i niedobór jednocześnie”. Pani Maria z córką otrzymały pokój w dawnym gabinecie dentystycznym; by skorzystać z łazienki, musiały przejść przez pokój sąsiadów, co wymuszało nieustanne, niechciane i kłopotliwe interakcje. Koniec końców pani Maria zdecydowała się korzystać z publicznej łaźni (takie przybytki funkcjonowały wówczas w większości dużych miast, jeszcze przed upowszechnieniem nowoczesnych instalacji sanitarnych). Piękne posadzki i mosiężne klamki, pozostałości przedwojennego prestiżu, dodawały ironicznego charakteru niesprzyjającym dobremu sąsiedztwu, samoróbkowym i prowizorycznym aranżacjom.

Nadzieja na przydział lokalu, motyw znany również z kina (choćby z Człowieka z M-3 Leona Jeannota, gdzie perspektywa przydziału mieszkania motywuje do szukania kandydatki na żonę), niejednokrotnie pozwalała zapewne przetrzymać ten stan rzeczy. Ustawiczne problemy ekonomiczne i nawracające kryzysy, a także typowe dla PRL-u przejawy „gospodarki wyłączonej” (termin zapożyczam od Kazimierza Wyki), sprawiały, że oczekiwanie wydłużało się w nieskończoność. W kraju nominalnej równości jednocześnie funkcjonowała bowiem obszerna przestrzeń „załatwiania” i „kombinowania”, a to oznaczało preferencyjne warunki dla zaradnych, obrotnych lub znajomych. Osoby takimi talentami nieobdarzone tkwiły w hotelach robotniczych (czasem latami dzielonych ze współlokatorami nie z wyboru), mieszkaniach sublokatorskich czy z rodzinami, w kilka pokoleń na małej przestrzeni. Barbara Klich-Kluczewska wspomina o krakowskim krytyku literackim, który w oczekiwaniu na przydział wiele lat przemieszkał z wiekowymi rodzicami4. Ciasnota zmuszała go do codziennego przekładania sterty książek z tapczanu na podłogę – bez tego rytuału niemożliwe były ani praca, ani sen.

W nowoczesnym, powojennym budownictwie mieszkaniowym o dopuszczalnej przestrzeni na osobę decydował normatyw – zestaw „parametrów statystycznego Polaka”, na którego podstawie szacowano, ile osób da się „upchnąć” w lokalu mieszkalnym. Już na początku wdrażania strategii budowania osiedli rzeczywistość brutalnie zweryfikowała założenia modernistycznej architektury o optymalnym dostępie do światła, ciszy, prywatności i przestrzeni wspólnej dla każdego. W 1956 roku wprowadzono kategorie „M”, używane potocznie do dzisiaj. Zgodnie z nimi dwóm osobom miało wystarczyć mieszkanie o powierzchni 24–30 metrów kwadratowych, trzem – o powierzchni 33–38 metrów kwadratowych, a dla czterech przewidziano 42–48 metrów kwadratowych, w tym samodzielne łazienkę i kuchnię. Stale dążono zarazem do maksymalnej standaryzacji i oszczędzania przestrzeni. Często te założenia nie szły w parze z nawykami mieszkańców. Przybysze ze wsi w pierwszym pokoleniu automatycznie odtwarzali w miastach typowy podział domu wiejskiego na przestrzeń reprezentacyjną i roboczą. W praktyce oznaczało to, że w pokoju gościnnym trzymano eleganckie, często za duże jak na blokowe mieszkania meble i sprzęty, ale korzystano z niego przy specjalnej okazji. Drugie pomieszczenie służyło do pracy, życia rodzinnego, snu: wiele zachowanych fotografii mieszkań z PRL-u dokumentuje taki podział. Dopiero wraz z adaptacją do miejskiego stylu życia (młodzi szybko go przejęli) ten stan rzeczy się zmieniał.

Czas oczekiwania na mieszkania dla młodych rodzin się wydłużał, w tym czasie pojawiały się na świecie kolejne dzieci, a przestrzeń uparcie nie chciała rosnąć. Wymuszało to tymczasowe aranżacje. „Pożądane jest, by każde dziecko od drugiego roku życia dysponowało własną przestrzenią mieszkalną”5 – napisała Teresa Kuczyńska w poradniku z 1986 roku, od razu jednak dodała, że zdaje sobie sprawę z ograniczonych możliwości. „Więcej niż połowa polskich dzieci nie tylko nie ma własnego pokoju, ale nie dysponuje nawet własnym łóżkiem”6 – ubolewała, nieustannie podkreślając, że niezbędne jest im minimum prywatności i że dobro dziecka liczy się bardziej niż stan przestrzeni reprezentacyjnej. Barbara Klich-Kluczewska przytacza relacje dorastających krakowian: wspominali, że dopiero w późnym dzieciństwie, gdy zaczynała się intensywna nauka szkolna, mogli liczyć na wyodrębnienie minimum przestrzeni własnej, najczęściej oddzielonej meblem7. Wydaje się, że tłoku doświadczali wszyscy niezależnie od grupy i klasy społecznej. Rodzina z Polowania na muchy należy do inteligencji; niebywałe zagęszczenie, choć zaprezentowane w aurze przytulności, towarzyszy również PRL-owskiej rodzinie prawdopodobnie idealnej, czyli Borejkom z cyklu Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz. Choć legendarne mieszkanie przy Roosevelta w Poznaniu jest przestronne, to na jeden pokój przypadają z początku dwie osoby, jeden z pokojów dziecięcych pełni też funkcję gościnnego. Potem (w Kwiecie kalafiora) dołączają jeszcze mąż i dziecko jednej z sióstr, oczekujący na swój przydział. Rodzinne ciepło nad talerzem kanapek z dżemem nie niweluje najbardziej podstawowych deficytów, dotykających niemal każdego młodego obywatela w latach 80. W nowej Polsce sytuacja nie uległa radykalnej poprawie, choć całkowicie zmienił się krajobraz ekonomiczny i w dużym stopniu socjologiczny. Może w odpowiedzi na głód przestrzeni wielu Polakom zamarzył się domek na przedmieściach, i jeśli marzenie się ziściło, to często w formie ponadwymiarowej, co także niosło ze sobą problemy, tym razem infrastrukturalne. Załamanie gospodarki, bezrobocie wśród młodych i brak perspektyw w początkach XXI wieku wyhamowały wejście w samodzielność całego pokolenia. Ślady tej sytuacji odcisnęły się na tekstach kultury, z Placem Zbawiciela Krzysztofa Krauzego na czele. Może najciekawszy dokument stworzyła Milena Banaszewska cyklem fotografii przedstawiających kibiców piłkarskich w ich domach rodzinnych. Dorośli ludzie otoczeni emblematami klubowymi tkwią uwięzieni w niezmiennie dziecięcych pokojach, skazani na „zestawy młodzieżowe”, babcine firaneczki, kolekcje pluszaków młodszej siostry. Starają się wygospodarować autonomię swoimi symbolami, ale przestrzenie nie należą do tych mężczyzn, zmuszonych żyć na czyichś warunkach – jak wieczne dzieci czy pani Maria z powojennego Krakowa. Autorka zdjęć zdecydowała się usunąć je z internetu, by nie narażać swoich modeli na ostracyzm – to najlepszy dowód, że mamy do czynienia z trudnym tematem. Wiele kosztuje przyznanie się do braku własnej przestrzeni, gdyż jej posiadanie jest w Polsce symbolem samodzielności i przyzwoitego statusu. Aktualny kryzys na rynku mieszkaniowym, kuriozalne przykłady z rynku wynajmu i rosnąca liczba „mikroapartamentów” świadczą o tym, że jeszcze nieprędko uporządkujemy tę sferę życia, a może nawet wkrótce doczekamy się krajowego odpowiednika koreańskiego komediodramatu Microhabitat, rozgrywającego się w realiach wiecznej tymczasowości. Stan ten od pokoleń towarzyszy Polkom i Polakom, choć przybiera rozmaite odcienie. PRL-owski slogan „walka o pokój”, obśmiewany jako przykład partyjnej nowomowy, można było wówczas i można dzisiaj równie dobrze rozumieć na dwa sposoby.