W wielu tekstach tego numeru „Autoportretu” na pewno nie zabrakło teoretycznych rozważań i refleksji nad znaczeniami troski i rosnącą obecnością owego pojęcia w różnych wątkach debaty publicznej. Temat jest fascynujący, bo nowy, i mnie osobiście też inspiruje. Zainteresowanie troską, różnie definiowaną, ale bezpośrednio powiązaną z opieką, zwiastuje globalną zmianę paradygmatu; zaczęła nabierać tempa wraz z nastaniem pandemii. Oby ta zmiana zaszła faktycznie, nie mamy jednak gwarancji, że tak się stanie.

W tej chwili jestem przede wszystkim praktykiem troski i zakładam, że w takim charakterze mam się wypowiedzieć na łamach „Autoportretu”. Co rano, kiedy wycieram nogi, stojąc we własnej wannie, rozważam, jak niewiele każdego dnia dzieli mnie od poważnego wypadku. Właśnie skończyłem czterdzieści siedem lat i podczas zbliżającego się remontu zamierzam zastąpić wannę natryskiem. Nie brodzikiem, nie kabiną prysznicową, tylko zwykłym natryskiem, jak na siłowniach, w szkołach, peerelowskich szpitalach – i we współczesnych placówkach opiekuńczych. Najlepiej, żeby natrysku od podłogi łazienki nie oddzielała żadna, nawet dwucentymetrowa listwa ramująca drzwi. Zwykła prysznicowa zasłona jest najbezpieczniejsza. Można pod taki natrysk wdreptać najbardziej posuwistym krokiem, szurając stopami po posadzce. Można wjechać wózkiem. Może nas pod rękę wprowadzić opiekun i posadzić na stołeczku. Kiedyś będę prawdopodobnie potrzebować płaskiej, bezpiecznej podłogi w łazience. Za ile lat? Przecież na razie jestem w pełni sprawny.

Zarządzam opieką nad osobami niesamodzielnymi. Teraz mówi się o nich „dorośli zależni”. To precyzyjne, a zarazem enigmatyczne określenie. Dotyczy ludzi po prostu chorych, na różne sposoby cierpiących i zwykle też na różne sposoby osamotnionych. Jako praktyk troski, wciąż przekraczam mentalną granicę pomiędzy naszym codziennym światem, w którym wszyscy śnimy o beztrosce, a światem realnym – nieszczęścia chodzą w nim parami, panoszą się ból i cierpienie i jedynym ratunkiem jest drugi człowiek.

Jako koordynator opieki geriatrycznej, opiekun medyczny i opiekun rodzinny nauczyłem się widzieć to, czego inni nie widzą. Widzę na przykład, że przestrzeń, którą tak pieczołowicie kreujemy, nasza architektoniczna i wernakularna nowoczesność, to jedna wielka wioska potiomkinowska. Wznosimy ją, by nawet przed sobą udawać, że tak zorganizowana przestrzeń i tak zorganizowane społeczeństwo sprostają wyzwaniom XXI wieku.

Nie chodzi mi o katastrofę klimatyczną, lecz o demografię. To jak z wanną w mojej łazience: albo w porę ją zlikwiduję, albo kiedyś ona zlikwiduje mnie. Mam drzwi do mieszkania zamykane od środka na klucz, zwykle wciśnięty w zamek i przekręcony, więc z zewnątrz drugi klucz nie wejdzie. Przed kąpielą telefon zaś kładę na półce nad toaletą. Jeśli się przewrócę i połamię, to go nie dosięgnę. Oby ktoś był wtedy ze mną w mieszkaniu. Wiemy, co mówią statystyki i w którą stronę rosną krzywe.

W krytycznym momencie mniejszości poszkodowanych towarzyszy w mieszkaniu drugi człowiek. Próbowaliście kiedyś pociągnąć ten czerwony sznurek w toaletach dla osób z niepełnosprawnościami? Ja tak. Nikt nie przychodzi. Tworzymy więc przestrzenie, które nas zabijają.

Zawodowo oglądam sporo mieszkań ludzi starych. Jestem szczęśliwy, że dwa lata przed śmiercią mojego ojca przeprowadziłem rodziców z ich wielkiego, zagraconego jak pchli targ mieszkania w starej kamienicy na warszawskiej Ochocie do mniejszego o połowę i pustego w starej kamienicy na warszawskim Żoliborzu. Brat i ja mieszkamy tu w niewielkim oddaleniu od siebie. Stworzyliśmy rodzinny trójkąt, po piętnaście minut spacerem jedni od drugich i drudzy od trzecich. Wywaliłem połowę rzeczy zgromadzonych przez moich rodziców. Nie ma czegoś takiego jak dobrodziejstwo inwentarza. Jest przekleństwo inwentarza. Ktoś napisał, że mieszkanie starych ludzi to mauzoleum ich dawnego życia. Trumna i nagrobek. Te wnętrza są bez wyjątku bardzo smutne. Pożółkłe książki autorów, których już nikt nie pamięta. Wazoniki i abażury vintage, pojedynczo może byłyby cool, ale w tej ilości, wśród zakurzonych zasłon i sfilcowanych dywanów, raczej wyciskają łzy. Nie weźmiecie ich wszystkich do własnych mieszkań, gdy nadejdzie ten moment. Nie będzie wam się chciało sprzedawać ich pojedynczo na OLX-ie. Staniecie pod Halą Mirowską z kożuchami i szpargałami po matce? Już Wicha napisał o tym w Rzeczach, których nie wyrzuciłem; powtarzam po nim, bo to ważne. Nie kupujcie rzeczy. Rzeczy nas zabijają. Wyrzucajcie je – jak to się mówi – na asapie.

Ostatnio jeden facet chciał mi sprzedać cały pokój fajnych rzeczy po swojej matce. Wziąłem tylko lekki składany wózek, dwa balkoniki i sypialniany sedes – taki fotelik z wiaderkiem pod dziurą w siedzisku – po czym uciekłem. Bałem się, że ten człowiek zaraz skądś wytrzaśnie zegar, patefon i żywego kota i spróbuje mi je tanio opchnąć, jak w Pożegnaniach Hasa.

Inny niedawno oprowadzał mnie po najnowocześniejszym ośrodku opiekuńczo-rehabilitacyjnym pod Warszawą, reklamowanym anglosaskimi standardami. Podobno je przyjęli. Wszystko w stylu sieciowego hotelu przylotniskowego, takiego między trzema a czterema gwiazdkami. Modny szary. Nie najgorsza architektura… jak na polskie warunki. Poziom komfortu jak te Hamptony by Hilton, Four Pointsy by Sheraton. Oddziały dla pensjonariuszy z demencjami urządzono na wyższych piętrach. Zaprojektowane tak, że korytarze są w pętelkę: można chodzić w kółko, a wyjścia nie da się znaleźć. Specjalnie. Właśnie na tym polegają reklamowane anglosaskie standardy. Duże okna wychodzą na otaczający las, ale na wyższych piętrach ani balkonów, ani tarasów nie ma, a drzwi na klatkę schodową z windami są przecież ukryte, żeby nasi seniorzy do nich nie zawędrowali. Jeśli więc twoja mama z alzheimerem tam zamieszka, to wyjdzie ze swojego pokoju oznaczonego kartką z własnym imieniem i idąc wzdłuż korytarza, po jakimś czasie znów trafi na kartkę z własnym imieniem. Może je skojarzy i wejdzie z powrotem do swojego pokoju, gdzie jej miejsce. Nie przewidziano dla niej miejsca w ogrodzonym kawałku lasu, gdzie mogłaby posiedzieć na ławce albo chodzić po mchu. Lichy mazowiecki lasek sosnowy nie stwarza zagrożenia dla osób z demencjami, o ile jest ogrodzony, a ten do takich należy. Mimo to pensjonariusze mogą do niego wyjść od wielkiego dzwonu, z przemęczonymi opiekunkami, które mają tyle obowiązków, że wyprowadzanie dziadków i babć między drzewa nie łapie się na listę priorytetów.

Wśród pilnych spraw figurują ciągłe próby czyszczenia wykładzin. Szara wykładzina wygląda nowocześnie i sprawia wrażenie komfortu, ale zupa, siku, kompot i kupa waszych rodziców na zawsze zostawią na niej plamy. Nie polecam wykładzin w przestrzeniach opieki. Podłogi powinny być łatwo zmywalne. Kamień i płytki są zimne i twarde, więc stare dobre linoleum – komuno, wróć – chyba nie ma konkurencji. Od biedy panele. Z nich też łatwo mopem zmyć siku, zanim zacznie śmierdzieć. Takiej pierwszej rady udzielam wszystkim szukającym miejsca dla taty, gdy już robi pod siebie: wąchajcie przestrzenie opieki. Niektóre próbują przechytrzyć nasze nosy i mają przy podłodze zainstalowane systemy psikające co jakiś czas „odświeżaczem” powietrza – przemysłowym, specjalnie skomponowanym, by tłumić smród amoniaku.

Z mocnym zapachem moczu ludzi starych w ogóle jest dłuższa historia. Mocz człowieka prawidłowo nawodnionego prawie nie śmierdzi. Starzy ludzie o piciu nie pamiętają, często mają osłabione poczucie smaku, więc sama woda im nie wchodzi, a przez cukrzycę nie mogą pić soków ani napojów orzeźwiających. W efekcie nie piją. Niepicie ma tę zaletę, że mniej sikają. Skoro sikają mniej, zużywają mniej pieluchomajtek i innych „materiałów chłonnych”. Na pieluchomajtkach zawsze da się nieźle zaoszczędzić, a przy okazji mniej leci na podłogę, w ubranie czy do łóżka, bo czasem przez te pieluchomajtki przecież coś przesiąknie. Jest mniej do mycia, tylko że, cholera, mocniej czuć. Błędne koło. Dlatego w przestrzeniach opieki zwykle zalatuje. Gdy ktoś dzwoni po radę, mówię: „Słuchaj, jeśli trochę śmierdzi siuśkami, to jeszcze nie tragedia”. Przy ludziach niesamodzielnych, tych dorosłych zależnych, siku i kupa to, za przeproszeniem, chleb powszedni. Osobiście wolę poczuć mocz niż ten przemysłowy zasmradzacz, od niego kręci mi się w głowie. W ośrodku pod Warszawą, też luksusowym, tak dawało tą perfumą, że kręciła mnie w nosie od ich garażu aż do domu, mimo że jechałem z otwartym oknem, zimą.

À propos powietrza w przestrzeniach opieki. W Polsce mamy ten problem, że pod miastami powietrze jest gorsze niż w miastach, a przestrzenie opieki lokuje się zwykle właśnie na przedmieściach. Czasem dalekich. Bo nad rzeką, bo w zielonym gaju, bo dworek seniora. A działki tańsze i personel za najniższą krajową też bardziej dostępny niż w centrum, prawda? Gdy nadejdzie jesień, pogodna, ale chłodna, to może nawet lepiej, że nie ma kto podopiecznych na dwór wyprowadzić, bo powietrze jest jadowite. Niejeden polski dom opieki upchnięto pomiędzy hurtownią opon, centrum logistycznym i składem opału. Po wizycie w takim miejscu czuję się, jakbym połknął łyżkę żużlu. Jednego dnia wizytowałem trzy nowe placówki, komfortowe, jedna nawet z zieloną ścianą w recepcji. (Wiecie, o co chodzi? Eko!) Wszystkie w zasięgu rzutu kamieniem od autostrady A2 na zachód od Warszawy. Dobrze, że na zachód, bo tam jeszcze stawiali ekrany. Niedawno otwarto odcinek po prawej stronie Wisły, budowany już za nowych przepisów, i tam ekranów nie ma, a polskie suburbia sroce spod ogona nie wypadły. Domki stoją prawie do jezdni i pewnie wśród nich ktoś już zainwestował w kolejną przestrzeń opieki dla waszych rodziców.

Przestrzenie opieki też wiele mogłyby więc zawdzięczać planowaniu przestrzennemu. Wydaje się, że to takie odległe od siebie sprawy. Mylne wrażenie.

Sporej części z was i tak nie będzie stać na umieszczenie rodziców w tych luksusach, co wyglądają jak Hampton by Hilton. Poza tym skąd pewność, że mama i tata, którzy przez dziesięciolecia mościli sobie mauzoleum PRL-u lub wczesnej transformacji, poczują się dobrze w modnych szarościach? Czy docenią zieloną ścianę w recepcji? Nawet w moim wieku zielona ściana wydaje mi się aberracją, bo zużywa dużo energii, zmusza kwiaty do rośnięcia na ukos, więc co i raz trzeba je wymieniać. Zwozi się nowe egzotyczne rośliny w plastikowych doniczkach, stare wywala, ślad węglowy zostaje.

Smutne, że większość naszych rodziców spędziła dorosłe życie we wnętrzach źle urządzonych, klaustrofobicznych. To nasze pokolenie jest klasą średnią. Mamy wielkie kredyty i takież aspiracje. To my chcemy zielonych ścian, nie w kolorze, tylko z roślinami. Jak wspominałem, nawet ja jestem na to już ciut za stary, więc rodzice tym bardziej.

Gdy nie stać nas na zielone ściany, zderzamy się z placówkami, gdzie wszystko jest brzydkie jak mieszkanie teściowej. Morelowe ściany, meble w kolorze kawy stylizowane na przednowoczesne, ale z płyty pilśniowej. Obrazy z księgarni (jeśli wiecie, co mam na myśli). Nie wytrzymalibyśmy tu pół godziny, a mama czy tata mieliby przesiedzieć jeszcze rok czy dwa? Wtedy mówię ich dzieciom: „Nie mierz tych miejsc swoją miarą. Może twoim rodzicom takie przestrzenie są wizualnie bliższe. Może będą dla nich jakoś tam swojskie”. Swojskość jest kategorią wagi ciężkiej, bodaj najistotniejszą. Znam ośrodek, też pod Warszawą, paskudny w każdym calu, a mimo to najlepszy. Ma to związek z przestrzenią, powiedziałbym nawet, że metaforycznie ważną. Na lewo od wejścia jest biuro właściciela, a na prawo pokój socjalny, gdzie rezyduje cały personel. Oba te pomieszczenia są otwarte na siebie nawzajem i na obszerny hol, ryneczek całej placówki. Wszyscy się widzą, panuje tam stała i ciągła komunikacja. Wszystko o wszystkich wiadomo, jak w dawnej społeczności lokalnej.

Nie, wcale nie jestem konserwatystą. Dawne społeczności lokalne były opresyjne i spajało je zwykle to, co chciały ukryć przed światem zewnętrznym. Dobra przestrzeń troski to przeciwieństwo opresyjnej społeczności opartej na tajemnicy. Tu wszyscy musimy wiedzieć o naszych deficytach, by się wspierać. Że brzydko i podśmierduje – ludzka rzecz. Ważne, żeby być w tym razem. Niech sobie pani Halinka śpi na fotelu przy wejściu, jeśli chce. Może akurat włożyła spodnie od dresu pana Wojtka. Rodzinom wizytującym zwykle to przeszkadza, ale w takiej społeczności nie ma znaczenia. Bezpieczeństwo powstaje w przestrzeniach opieki nie tylko przez usunięcie fizycznych zagrożeń, zwinięcie dywanów, podświetlenie drogi do łazienki czy zamontowanie uchwytów przy sedesie.

Ludzie muszą przede wszystkim mieć ze sobą kontakt. Nie wymyślono lepszej formy troski niż bliskość, i jedynie taka przestrzeń, która na nią pozwala, jest dobra.

Na razie system ciągle swoje. Kamery. Aplikacje. Ekrany dotykowe. Opaski. Znajomy wrócił z Irlandii, by zamieszkać z matką chorą na alzheimera. Założył kamery w całym mieszkaniu, z podglądem w smartfonie. Przyjechał do mnie na jedno piwo, a mieszka po drugiej stronie miasta. Nie minęło pół godziny, matka otworzyła drzwi i wyszła. Taksówka, jazda jak na sygnale. Na szczęście znalazł zgubę niedaleko ich bloku. To było przed pandemią. Szukał pracy zdalnej, bo zrozumiał, że żadna kamera go nie zastąpi. Nie mógł nic znaleźć, bo jak to, praca z domu?! Dopiero pandemia pomogła.

Mój ojciec opaskę od razu ściągnął z ręki i wyrzucił. Nie nosił czegoś takiego, kiedy był zdrowy, to jak miałby nosić chory.

Tymczasem organizatorzy konferencji o wyzwaniach demograficznych bombardują uczestników prezentacjami sprzętu. Tu nasz senior naciśnie, kiedy się zgubi, tu, kiedy się przewróci, a tu, kiedy pampers przemoknie. Do wciskania różne kolory na tablecie, a moja mama bez demencji, z wyższym wykształceniem, nie umie korzystać z książki telefonicznej w nokii. Elektronika nas nie uratuje. Uratują nas bliskość i nowe typologie przestrzeni, które ją umożliwiają. Nowe typologie społeczności, ale takich trochę retro: międzypokoleniowa kamienica z chronionymi mieszkaniami, osiedle dla seniorów. Chronione znaczy, że jest personel. Jak etażowa w radzieckim hotelu albo konsjerż w paryskiej kamienicy. Nowe, a stare. Ile razy już słyszałem: „Proszę pana, ojciec w nocy się przewrócił, mama musiała po ochroniarza dzwonić”. Transformacja zaowocowała w Polsce całą armią ochroniarzy, którzy chronią klasę średnią przed jej transformacyjnymi lękami. Poszły na to miliardy. Dopiero teraz ci stróże – kobiety i mężczyźni dotychczas traktowani jak zło konieczne, bo przeszkadzali w parkowaniu gdzie popadnie – zaczynają mieć sens na naszych osiedlach. Podnoszą z podłogi mamę i tatę.

Będziemy takich ludzi potrzebowali coraz więcej. Odbudujemy społeczności sąsiedzkie? Może. Zrzucimy się na jednego sąsiada, a on przypilnuje nam rodziców? Może. A gdybyśmy namówili sąsiadkę, żeby zrobiła u siebie świetlicę dla kilkorga dziadków? Będziemy ich podrzucać, kiedy skończy się home office.

Ekonomia troski wyprodukuje nowe przestrzenie – fizyczne i metaforyczne. Pieniądze, które zamierzacie wydać na gadżety, bibeloty, pamiątki z wakacji, lepiej oszczędźcie. Wkrótce będziecie ich potrzebować na dopasowanie waszego życia do wyzwań, jakie niesie opieka.

Nawet głupia zamiana wanny na natrysk to parę tysięcy złotych. Tyle, ile miesiąc pobytu rodzica w niedoskonałym domu opieki. Doskonałych nie ma. Musimy je dopiero wymyślić.