Jako architekt mam kłopot z awangardą, a konkretnie z używaniem tego słowa jako określenia dla jakichkolwiek przejawów współczesnej architektury. W końcu, stwierdzą czytelnicy, kto mógł kiedyś z całą odpowiedzialnością, tak na poważnie, patrząc na pasmowy biały blok w kratkę oglądany w piśmie „Domus”, czy na chodzące miasto z przyssawkami na wystawie w Architectural Association czy nawet oglądając szkice Dagaramy w czasie wrocławskiej konferencji Terra, powiedzieć, że tak się będzie budować jutro. Poza tym, nawet jeśli ktoś i coś jakieś „budowanie jutra” zapowiedzieli, to na ile, w jakim stopniu i na jak długo, zanim ktoś lub coś tę wizję rozwinął, zniszczył, zanegował lub na długo przywłaszczył, bo odwrócił się wiatr historii, jakiś francuski filozof coś podniecającego napisał, bądź ponętny/ponętna adept/adeptka architektury zadzierzgnął/zadzierzgnęła sentymentalną znajomość z wpływowym krytykiem lub szanowaną redaktorką?

Piszę to przewrotnie, sam w końcu, jako wieloletni członek zespołu Grupy Projektowej Centrala, brałem udział w naszym programie „Respekt dla moderny”, którego celem było publiczne nobilitowanie polskiej powojennej architektury modernistycznej. Nie bez młodzieńczego samozachwytu powtarzaliśmy wtedy: „kto ma szanować przeszłe awangardy, jeśli nie przyszłe awangardy?” (Tu muszę zastrzec, że mój krytycyzm nie wynika z narastającego konserwatyzmu, o nie!)

No więc, co oznaczać może „awangardowość”?

Może jesteśmy skłonni opisać ją, jako proponowanie wielkich, niemożliwych technicznie, społecznie i ekonomicznie, większych-niż-życie, często aroganckich, gestów przecinających stary Mediolan liniowymi blokami, organizowanie nowej mapy Lechistanu równie liniowymi, choć połamanymi miastami-etażerkami, tudzież, jak w prześmiewczym opisie Stanisława Lema z Kongresu futurologów, sadzenie „samowystarczalnych miast-wież” na środku pustyni, oceanu czy (czemu nie?) w Licheniu?

A może awangardowe pomysły są jak objawienia proroków: odważne, potencjalnie prawdziwe, ale fragmentaryczne, trudne do zrozumienia, za to stanowią potencjał do „kapitalizowania” i są zazwyczaj rozdmuchane do skali większych „totalizujących” doktryn (ludzie, chodźcie ze mną, mówię wam w ogóle i w szczególe, że jutro będziemy żyć tak i tak, a kto mówi inaczej, temu odetniemy głowę!). W końcu, czyż nie tak wyglądają sprawy w religiach monoteistycznych, gdzie wprawdzie tworzący nowy system robili ukłony wobec starszych wyznań (ba, bezczelnie z nich zapożyczali), ale jeśli, nie daj Boże, ktokolwiek inaczej interpretował jeden wybrany, za to fundamentalny motyw w ramach wymyślonego już konceptu, temu wytaczało się świętą wojnę?

No dobrze, a może wystarczy przyjrzeć się wczorajszym awangardom i po prostu zastanowić, co z nich zostało? Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że najlepiej zachowały się te, których twórcom udało się – w nawiązaniu do ferowanej wizji teoretycznej – po prostu ją realizować, a przynajmniej próbować, zamieniać słowo w czyn. Tu muszę zaznaczyć, że jestem świadom, że najwięcej zostaje w efekcie cywilizacyjnej czy kulturowej inercji z projektów, które zarówno dziś, jak i w momencie ich powstawania nie były uznawane za awangardowe proroctwa, vide globalna praktyka budowania biznesowych downtowns (strefy śmierci po 18.00) czy inspirowane „dziełem” Victora Gruena miliony wielkopowierzchniowych świątyń konsumpcji, którymi światowy i lokalny biznes nas wciąż obdarowuje (z pomocą architektów, co oczywiste).

Tu zapewne będą zwycięzcami postaci takie, jak Edouard Jeanneret, któremu, nie ma co ukrywać, wiele z tego, co zapowiadał w młodości, udało się zbudować, choć na szczęście nie wszystko (za propozycje regulacji urbanistycznych dla Paryża i Nowego Jorku dziękujemy!). Architekci kilku pokoleń do dziś starają się otrząsnąć lub zdystansować wobec Mistrza, a piszący te słowa sam obserwował osiemdziesięcioletniego korbuzjerystę dinozaura w akcji w czasie kursu projektowania w szkole architektury Paris-Belleville (mowa o Henri Cirianim).

Zaraz potem, a może równolegle, na liście znajduje się Bauhaus z całym gwiazdozbiorem postaci i praktyk, które tak głęboko wryły się we współczesne myślenie o architekturze i projektowaniu w ogóle, że trudno wyobrazić sobie większość dzisiejszych procesów twórczych, których Bauhaus by nie zapowiedział, albo którym nie dałby podstaw. Wysoko plasuje się na mojej liście Alfred Neumann, choć nie tak znany, to niebywale wpływowy propagator skomplikowanych, abstrakcyjnych wręcz geometrii zamienionych w budynki z prefabrykatów żelbetowych. Podobnie jak Corbu, wychował pokolenia świetnych architektów, od Zvi Heckera zaczynając, poprzez Moshe Safdiego, na Rafi Segalu kończąc, nie wspominając o czerpiącym z niego garściami niejakim Remie Koolhasie i jego uczniu Bjarke Ingelsie (plus milionach studentów architektury układających w Grasshopperze klocki pod wpływem dokonań BIG).

Frei Otto jest tu także jednym z faworytów: bez wernisażowego bicia piany i powoływania się na Tysiące plateaux Deleuze’a i Guattariego zbudował najciekawsze konstrukcje wielkoskalowych przekryć XX wieku, a do tego uczył przez lata w Architectural Association i stworzył Institut für Leichtbau Entwerfen und Konstruieren, ILEK – szkołę, w której jego wizje służą edukowaniu kolejnych pokoleń projektantów zainteresowanych lekkimi konstrukcjami, którzy z powodzeniem realizują je w „dorosłym życiu”. Na swoje miejsce zasługuje też niedoceniony Pierre Jeanneret, kuzyn już wspomnianego Corbu, którego można by, bez obciachu, nazwać jednym z ojców współczesnego wernakularyzmu czy krytycznego regionalizmu (pod rękę z Bernardem Rudofskym, Liną Bo Bardi i Hassanem Fathy), zwłaszcza patrząc na jego dokonania w Indiach, gdzie zaprojektował i nadzorował budowę tysięcy budynków, pokazując, jak tworzyć architekturę, bazując na lokalnych środkach, materiałach, technikach i kulturze życia. To jego szesnastu niskobudżetowym osiedlom w Chandigarh, powstałym przy współpracy z brytyjskimi i indyjskimi architektami, zawdzięczamy unikalną jak na owe czasy miksturę, która wpłynęła, czego dowodzą autorzy książki Architecture d’Inde, na kształt współczesnej architektury Indii i krajów ościennych, nie mówiąc o udowodnieniu, że „nowoczesność” nie musiała oznaczać kolonizowania kultur lokalnych. W końcu to na Pierre’a, nie na Eduarda, powoływał się Charles Correa, jeden z największych wizjonerów i budowniczych powojennych Indii.

Wysokie miejsce przypadnie na tej liście również innym grupom i postaciom. Nie można zapomnieć o wpływie Roberta Venturiego, który nie tylko opisał pewien (przerażający zresztą) fenomen, ale sam tworzył (w towarzystwie Denise Scott Brown) podług prawd i konkluzji zawartych w Uczyć się od Las Vegas. To on wskazał kierunek tysiącom twórców na całym świecie, którzy obdarzyli nas nie tylko zadziwiającymi budynkami pokrytymi na chwilę znobilitowaną mieszanką pistacji i różu (zaczerpniętymi z taniego art déco z Miami lat 20.), ale też zaprojektowali obiekty tak przekornie ponadczasowe, jak kościoły Stanisława Niemczyka czy kościół Wniebowstąpienia Pańskiego Marka Budzyńskiego, by użyć przykładów z rodzimego podwórka.

Nie sposób nie wspomnieć tu o wpływie architektów brazylijskich – od Oscara Niemeyera, poprzez Linę Bo Bardi po Paula Mendes de la Rocha, których uczniowie, a nierzadko pogrobowcy, robią wciąż najlepszą architekturę w Brazylii. Tu oczywiście pojawia się wielkie ALE dotyczące wielu z wyżej wymienionych postaci, bowiem (prawie) żadna z proponowanych jednoznacznych wizji mających uczynić życie ludzi lepszym nie sprowadzała się do jednej, jasnej strony. Venturi choćby otworzył bramy piekieł fantasmagorycznej brzydoty, a lewicowi ojcowie i matki brazylijskiej moderny przyczynili się do powstania języka formalnego zawłaszczonego dziś przez elity finansowe ich kraju. Lekkie przekrycia, które miały być tanim sposobem rozwiązania podstawowych problemów ochrony człowieka przed klimatem, stały się populistycznym narzędziem w rękach mało demokratycznych azjatyckich rządów budujących dla złaknionego igrzysk ludu mega obiekty sportowe; koszt metra kwadratowego w nowym, zbudowanym z kaskadowo rozkładających się klocków wieżowcu Bjarke Ingelsa na Manhattanie to zarobki całego życia większości reprezentantów populacji świata itd.

OK., uznajmy jednak, że drobne „dyskrepancje”, wynikające z działania w realnym świecie to nieuchronna część realizacyjnego etapu gry w awangardę. Reasumując moją prywatną listę zamieszczoną powyżej: ważna jest konsekwencja, jednoznaczność, często dobitność przekazu i kategoryczna negacja jakiejś obowiązującej w trakcie tworzenia manifestu reguły, względnie krytyka warunków, które w danym czasie wpływają na ową regułę. Awangarda pokazuje swoją moc, zwłaszcza kiedy jakieś objawienie, czy proroctwo zostaje ujęte w „świętą księgę” lub manifest (większość architektów ma na swoich półkach kilka takich pozycji), a następnie mniej lub bardziej konsekwentnie zostaje wprowadzone w życie, udowadniając, że, dajmy na to, tysiące ludzi mogą jednak przeżyć w bardzo prostopadłościennych domostwach o konstrukcji szkieletowej, z gigantycznymi oknami i płaskimi dachami, mimo że niejaka pani Savoye, niezadowolona z cieknącego płaskiego stropodachu w swoim jednym z pierwszych tego typu domów, była o krok od sądowego zniszczenia jego twórcy, któremu, co za szczęście, pomógł w porę wybuch wojny. Nawiasem mówiąc, proroctwo nie musi być zresztą opasłe jak SMLX Koolhasa, może być wystawami w MoMA z towarzyszącymi im katalogami Rudofsky’ego (Architecture without Architects), sążnistymi, acz pisanymi zrozumiałym dla nie-architektów językiem artykułami Charlesa Correi w indyjskiej prasie codziennej, czy oferowanymi na całym świecie (za ciężkie pieniądze) złotymi radami Jana Gehla i jego akolitów.

Tu zresztą, wspominając Jana Gehla, może warto dodać, że zarówno na poziomie manifestów, jak i teorii, dobrze jest nie ograniczać się do propozycji z wąskiej dziedziny architektury. Propozycja musi odnosić się do szerszego, międzydyscyplinarnego spektrum, gdzie granice między miastem (zazwyczaj jakoś architekci i urbaniści preferują właśnie miasta), budynkami, infrastrukturą wszelkiej maści i stylem życia się zacierają. Propozycja musi być holistyczna, szeroka, z gestem. Im proponenci lepiej wyedukowani i płynni w łączeniu na pozór niezwiązanych wątków, tym lepiej.

Tymczasem, niejako za postulatami i pytaniami formułowanymi przez Alejandro Aravena, architekta i kuratora Biennale w Wenecji w 2016 roku, nasuwają mi się myśli nowe. A co, jeśli największy wpływ na lepsze jutro, w tym na architekturę, mają konstruktywne propozycje i wizje nie-architektów? A co, jeśli horyzonty nas, architektów, są zbyt zawężone naszymi niemałymi ego z jednej strony i pazernością z drugiej? A co, jeśli architekci sami sobie strzelają w stopę, bo myślą „za drogo”, stając się nieuchronnie dostarczycielami seksownych koncepcików dla bogatych mieszczan? A co, jeśli realizacja wizji architektów wymaga moralnie podejrzanych lub wręcz nagannych aliansów z autorytarnymi siłami, które poszukują swoich własnych „języków formalnych” („Mamy już własny gest przywitania, kontrastowe logo na sztandarach, a teraz potrzebujemy charakterystycznej architektury od lojalnego architekta, może do nas dołączysz?”)? A co, jeśli najbardziej awangardowe, a zarazem efektywne i realistyczne propozycje mają tak wiele matek i ojców, że często nie sposób sprowadzić ich do jednej paraboskiej postaci w okrągłych okularkach Corbusiera? A co, jeśli dziś nie chodzi o technologiczne i formalne błyskotki, a o rozwiązanie, często w sposób mało atrakcyjny, za to efektywny, dojmujących problemów ludzkości?

Te myśli nie są pozbawione sensu, zwłaszcza dziś, gdy status architekta z powrotem zaczyna dążyć do pozycji XIX-wiecznej, a więc ściśle serwilistycznej i zgoła niewizjonerskiej, a zawód ten przedstawiany jest milionom miłośników seriali jako naprawdę seksowna opcja dająca możliwość jeżdżenia nowym merolem w młodym wieku, o szacunku gawiedzi nie wspominając…

Do takiej awangardy zaliczyłbym grupę biznesmenów, twórców brazylijskiego Systemu S, zwłaszcza jego części zwanej SESC, której najlepszym przykładem jest pierwsza wielkoskalowa rewitalizacja obiektu poprzemysłowego w Ameryce Południowej w postaci SESC Pompeia projektu Liny Bo Bardi. Dzięki ich pomysłowi, który opiera się na narodowo zadekretowanym mikropodatku od wymiany handlowej w sektorze usług, miliony niezamożnych Brazylijczyków pracujących w tym sektorze ma dostęp do kultury i sportu w wielkich klubach powstających w każdej dzielnicy większych i mniejszych miast, i to od lat 40. XX wieku.

Do tego doliczyłbym twórców związku Muzeów dla Dzieci w Stanach Zjednoczonych, dzięki którym tysiące dzieci mają dziś dostęp do edukacji poza niskiej jakości szkolnictwem stanowym, przy czym większość budynków, w których powstają muzea to udane rewitalizacje.

Grupa z Belapur, do której należał Charles Correa, wymyśliła system finansowania, administrowania, budowy i rozwoju osiedli dla najbiedniejszych mieszkańców Mombaju, tworząc wzorzec powtarzany w całych Indiach do lat 90., który przy okazji jest bardzo ciekawy architektonicznie.

Hernando de Soto jako doradca prezydenta Fujimori przeprowadził eksperyment polegający na umożliwieniu wejścia w posiadanie skrawków ziemi mieszkańcom slumsów na przedmieściach Limy, dzięki czemu ludzie zaczęli móc kapitalizować i inwestować w mikroprzedsiębiorstwa, rozbudowując i ulepszając swoje domostwa. W ciągu dwóch lat slums zamienił się w prawdziwą dzielnicę.

EPM, prywatna firma dostarczająca wodę, gaz i elektryczność milionom kolumbijskich gospodarstw, postanowiła bez żadnej pomocy ze strony polityków doprowadzić do zmniejszenia poziomu kryminogenności w Medellin, inwestując w dwadzieścia siedem domów kultury i obiekty sportowe związane z należącymi do firmy terenami, przy czym większość ze zrealizowanych projektów to architektura na światowym poziomie zamówiona u młodych architektów.

Stanowiące blisko 40 procent budynków Manhattanu mieszkaniówki spółdzielcze o stałym poziomie czynszu powstawały od początku XX wieku jako rezultat współpracy lobby złożonego z żon wielkich przemysłowców ze związkami zawodowymi często jakoś połączonymi z partią komunistyczną i socjalistyczną. Jedna z największych spółdzielni manhattańskiego Lower East Side to rezultat starań przywódców związkowych Sidneya Hillmana, Abrahama E. Kazana i architekta Hermana Jessora. Ten ostatni nie tylko zaprojektował i nadzorował realizację, ale również pomagał zdobyć środki na ponad 40 tysięcy jednostek mieszkalnych dla pracowników zrzeszonych w trzech związkach zawodowych.

Przykłady tego typu można mnożyć, ich cechą wspólną jest prosty fakt, że architektura jest na drugim miejscu, a nierzadko jeszcze dalej, mimo że często to architekci współtworzyli i współtworzą w nich wizje lepszego jutra, przesuwając jednak środek ciężkości poza kwestie piękna, sublimacji formy czy ostentacji technologicznej i materiałowej znaczącej coraz więcej w architekturze nam współczesnej. Na dalszym miejscu, choć nie na szarym końcu, jest też ego architektów te rozwiązania tworzących, co w miarę własnego dojrzewania coraz częściej doceniam. Jednym z największych wyzwań dla naszego zawodu w przyszłości będzie znalezienie nowej roli. Żeby móc tworzyć wizje, awangardowe czy nie, będziemy musieli łączyć odpowiedzialność i świadomość społeczną z prawdziwym aktywizmem, bez zapominania o chęci robienia rzeczy pięknych. Do tego będziemy musieli być ludźmi przedsiębiorczymi, ale i skłonnymi do poświęceń dla spraw i ludzi. Na dokładkę będziemy musieli płynnie znajdować dla nas miejsce w różnych konfiguracjach, organizacjach i hierarchiach bez frustrującego poczucia, że się nam nie pozwala być gwiazdami, przy czym nie damy sobie w kaszę dmuchać.

Mam wrażenie, że współczesność wymaga od nas dużej dozy krytycyzmu i ostrożności wobec pojęć, zwłaszcza tych niezmiennie modnych, jak innowacja, partycypacja, awangarda itp. Proponuję cedzić i ważyć słowa, bo jak nie, to spotka je ten sam los co kryształki Svarovskiego: staną się żałosnymi dekoracjami przyklejanymi do dowolnej rzeczy.