Do Fismes pojadę więc tylko dwa razy. Żywiąc przekonanie, że to kilkutysięczne miasteczko położone trzydzieści kilometrów na północ od Reims stanie się na kolejne miesiące, a może i lata, jednym z miejsc obecnych w mojej egzystencji.

Obiecywałem sobie, że kiedyś zwiedzę ratusz wzniesiony w 1912 roku i wkrótce potem niemal doszczętnie zburzony podczas wojny, a później, w połowie lat dwudziestych, odbudowany w tym samym późnorenesansowym stylu. Że u stóp tej dziwnie wyniosłej budowli będę chodził w ni to wiejskiej, ni to miejskiej scenerii po rynku otoczonym rzędami sklepów i wysokich domów, z których część szczyci się zdobieniami w stylu art déco, podobnymi do tych, jakie można zobaczyć w centrum Reims, zbudowano je bowiem w tej samej epoce i w podobnych okolicznościach. Wyobrażałem sobie, że wchodzę do Domu Książki i Prasy, Papeterii i Upominków, w którego witrynie panował nieopisany chaos, a ostatnie tomy Dzieł zebranych Faulknera, wydane niedawno w Bibliotece Plejady, z reklamą Gallimarda i promocyjną ceną, widniały wśród zalewu praktycznych poradników, przewodników turystycznych i gastronomicznych, map drogowych i czytadeł w formacie kieszonkowym, przyciągających wzrok krzykliwą okładką, by kupić tam być może jakieś czasopismo albo lokalną gazetę dla matki, przejrzeć je w kawiarni naprzeciwko, gdzie zostałbym godzinę czy dwie, w czasie jej popołudniowej drzemki, a potem czytać książkę, którą z sobą przywiozłem. Zamierzałem chodzić ulicami, które dość szybko i niepostrzeżenie zmieniają się w wiejskie drogi, lub przejść się do mostu Fismettes, o którym się dowiedziałem – szukając informacji na temat topografii i historii tych miejsc – że został zniszczony w 1918 roku podczas zaciekłych walk wręcz, na bagnety, a nawet na miotacze ognia, między niemieckimi oddziałami a batalionem amerykańskiej armii, co przypłaciła życiem zatrważająca liczba żołnierzy z obu stron… W 1928 roku stan Pensylwania ofiarował miastu nowy most, z posągami na wysokich kolumnach, który miał być pomnikiem – jednym z jakże licznych w regionie – wzniesionym na cześć ofiar tego morderczego szaleństwa. Jak sobie wyobrazić, że okolice tak dzisiaj spokojnego, tak sennego miasteczka, gdzie w popołudnia owych letnich dni panowała niemal absolutna cisza, z rzadka przerywana odgłosem silnika samochodu, ciężarówki albo traktora, były wiek wcześniej teatrem pełnym zgiełku i okrucieństwa, przemocy i przerażenia, przez wiele lat, aż po ostatnie miesiące, ostatnie dni, ostatnie godziny tej jatki, której wielki Jaurès na próżno starał się uniknąć, płacąc życiem za trzeźwość umysłu i odwagę cechujące jego polityczną działalność. Podczas niemieckiej ofensywy 1940 roku ten most pomnik również został zburzony, a potem w latach 50. odbudowany w niezmienionej postaci. Powinienem tam pojechać, żeby zobaczyć ten zabytek, który na zdjęciach wygląda tak pięknie i smutno zarazem. Czy istnieją dokumenty lub książki związane z historią tej wielkiej wsi i okolicznych gmin? Następnym razem zapytam o to w księgarni-papeterii.

Wszystkie te plany nie wyszły poza etap mrzonek. W pewien sposób Fismes pozostanie dla mnie jedynie nazwą. Efemerycznym punktem w mojej przestrzeni mentalnej. Już to mówiłem: byłem tam tylko dwa razy. W dwa kolejne dni. W sierpniu… W tym czasie wyobrażałem sobie, że będę musiał przyjeżdżać tam regularnie, żeby odwiedzać matkę, gdy wraz z braćmi umieścimy ją w domu opieki, gdzie w końcu uda nam się znaleźć „wolne miejsce”. Myśleliśmy, że nie ma innego wyjścia. Rozmawialiśmy z nią o tym już od jakiegoś czasu. Z początku była mowa o kawalerce w skrzydle domu opieki przeznaczonym dla osób, które zachowały fizyczną sprawność. Zgodziła się. Jeden z moich braci zawiózł ją tam, by zobaczyła to miejsce i zdecydowała, czy jej odpowiada, na co było potrzebne pozwolenie lekarza. Było to na przedmieściach przypominających wielki plac budowy, w pobliżu wielkiej starej wsi Bezannes, w której centrum stoi piękny romański kościół z XI wieku. Ulokowano w niej właśnie, wśród pól, dworzec kolejowy, by mogły się tam zatrzymywać pociągi linii TGV Paryż-Wschód, których docelową stacją nie było Reims (ale Strasburg czy Luksemburg). Dom opieki, tak jak kilka budowli, które wokół wyłaniały się z ziemi, był nowoczesny, ale osamotniony i – w każdym razie w tym czasie – sceneria ta była zimna, nieludzka (jak z filmu Jacques’a Tatiego). Matka powiedziała nie: „Nie chcę tu mieszkać!”. Co wcale mnie nie zdziwiło.

Mój brat, który poczynił tak wiele starań, znalazł brakujące dokumenty, wypełnił plik formularzy (nie mamy pojęcia, zanim się z tym nie zetkniemy, ile papierzysk trzeba wypełnić, żeby zostać przyjętym do domu opieki!) i który zorganizował jej tę wizytę, był wściekły. Zwróciłem mu uwagę, że to ona miała tam zamieszkać, miała więc prawo o tym zadecydować.

Dwa lata później zmieniła zdanie. Zaakceptowała to, co wcześniej odrzuciła. Nie było to takie proste: lekarz znowu musiał wyrazić zgodę. Od razu zobaczył, że stan jej zdrowia znacznie się pogorszył i że, prawdę mówiąc, mimo jej rozpaczliwych starań, by go przekonać, że jest inaczej – co było skutkiem dość absurdalnych napomnień mojego brata – chodziła już tylko z największym trudem. Tym razem to lekarz odmówił. A żeby wejść do innej części placówki, gdzie przyjmowano osoby niesamodzielne, trzeba było nie tylko dopełnić wiele formalności, ale musiało tam też być jakieś wolne miejsce. Nie było. Nie wracaliśmy więcej do tego. Czy raczej myśleliśmy i mówiliśmy o tym nieustannie, ale decyzja nigdy nie została podjęta. A jednak! Należało to zrobić. Czy było inne wyjście? Nigdzie już nie wychodziła i z trudem poruszała się po mieszkaniu. Kilka razy upadła, wstając w nocy, by pójść do toalety, czy biorąc rano prysznic. I te incydenty były coraz groźniejsze. Pewnej niedzieli, gdy przyjechałem, żeby ją odwiedzić, wychodząc z dworca, zadzwoniłem do niej. Nie odpowiadała. Spróbowałem ponownie z autobusu, który wiózł mnie do Tinqueux, gdzie wtedy mieszkała, gminy sąsiadującej z Reims. Kiedy dotarłem do bramy wiodącej na dziedziniec, okolony eleganckimi, niemal nowymi budynkami komunalnymi, zadzwoniłem domofonem. Nadal brak odpowiedzi. W końcu otworzyli mi sąsiedzi. Gdy wjechałem na trzecie piętro, gdzie znajdowało się jej mieszkanie, zadzwoniłem do drzwi: „Otwórz! Co się dzieje? Wszystko w porządku?”. Ale ona odpowiadała tylko dziwnym głosem: „Tak, tak, jeszcze pięć minut”. W końcu jej powiedziałem: „Jeżeli nie otworzysz, zadzwonię po pomoc”. „Tak, pięć minut”. Po trzydziestu minutach wezwałem straż pożarną. Drzwi były zamknięte od wewnątrz, klucz tkwił w zamku. Nie mogli ich otworzyć: zbyt grube, zbyt ciężkie. Trzeba by wyrwać je razem z futryną. Wysunęli więc drabinę przy zewnętrznym murze, żeby wejść do środka, rozbijając szybę w drzwiach balkonu. Gdy już tam byli, otworzyli mi. Matka leżała na podłodze. Upadła, nie mogła się podnieść. Czołgała się do drzwi, gdy usłyszała, że dzwonię. Ale nie mogła wstać, nawet uklęknąć, żeby przekręcić klucz. Była naga. Odwróciłem wzrok: zobaczyć własną matkę nagą, własną starą matkę nagą było już dość krępujące, a zobaczyć ją leżącą na podłodze, z zagubionym, niemal obłąkanym spojrzeniem, było czymś nie do zniesienia. Pobiegłem do jej pokoju, by wziąć jakieś ubranie, i podałem je jednemu ze strażaków, który ją okrył.

Zadzwoniłem do jej lekarza. Strażacy posadzili matkę na kanapie i po załatwieniu kilku formalności administracyjnych – było to coś w rodzaju protokołu z przeprowadzonej interwencji, który należało podpisać, jeśli mnie pamięć nie myli – opuścili mieszkanie. Lekarz przyjechał, kiedy skończył przyjmować pacjentów, dwie godziny później. Wezwał karetkę, która zawiozła ją do szpitala. Bardzo długo leżała na podłodze, co, jak powiedział, mogło źle wpłynąć na krążenie krwi, na serce, na ogólny stan zdrowia… Przespałem się w Reims, w hotelu, żeby odwiedzić ją nazajutrz. Spędziła w szpitalu dwa tygodnie: badania wykazały ostry stan zapalny, który należało wyleczyć. Potem wróciła do domu. Ta scena powtarzała się regularnie: przewracała się w nocy albo nad ranem, leżała bez ruchu na podłodze… A pielęgniarka, która przychodziła teraz codziennie, żeby jej zrobić zastrzyk czy się upewnić, że rzeczywiście zażywa swoje lekarstwa – otrzymała pęk kluczy – znajdowała ją po kilku godzinach i nie mogąc pomóc jej wstać, dzwoniła na pogotowie. Tak że w końcu ratownicy zaczęli mówić, że to nie jest ich zawód i że ich następny przyjazd będzie płatny. Dowiedziałem się, że ma to określoną nazwę: „Koszt podniesienia”, i ustaloną cenę. Och, nie ironizuję, nie krytykuję ich. Raczej podziwiam za poświęcenie i skuteczność. Ale z pewnością dłużej tak być nie mogło. Właśnie wtedy moi bracia zaczęli szukać innego domu opieki. Gdzie przyjęto by matkę jako osobę niezdolną do samodzielnego życia; gdzie przyjęto by ją w rozsądnym terminie; gdzie zgodziłaby się pójść; i, niebagatelna sprawa, gdzie cena byłaby przystępna. Sporo było tych warunków. Marzyły się jej okolice Rochefort, na południowym zachodzie Francji, gdzie mieszkał mój młodszy brat z żoną i dwójką dzieci, które bardzo lubiła. Żartowałem: „Chcesz zostać »panienką z Rochefort«!”. Nie wiem, czy widziała film Jacques’a Demy’ego, ale znała przynajmniej tytuł i jedną ze słynnych piosenek śpiewanych (choć było to raczej pozorowanie śpiewu, bo to nie ich głosy) przez Catherine Deneuve i Françoise Dorléac: „Oto bliźniaczki dwie, obie spod znaku Bliźniąt są…”. Śmiała się: „Ale ty jesteś niemądry!”. Trzeba przyznać, że ten pomysł nie wzbudził entuzjazmu mojego brata, który dał jej do zrozumienia, że pochłonięty pracą nie będzie miał czasu, żeby do niej przyjeżdżać, a zwłaszcza żeby się nią zajmować… Jeżeli chodzi o wnuki, matka łudziła się, że darzą ją uczuciem: odwiedzanie jej byłoby dla nich udręką i tylko od czasu do czasu godziłyby się na to. Nikt nie powiedział tego w sposób tak drastyczny, ale po pewnym czasie pomysł sam upadł. Mój starszy brat, który mieszka z partnerką w Belgii, w okolicach Charleroi, zaproponował, by zamieszkała u nich. Nie chciała o tym słyszeć: w ich domu zawsze było pełno ludzi – synowie i córki partnerki mojego brata z dziećmi, także psy, a więc dużo hałasu, za dużo hałasu… Nie wytrzymałaby w takiej atmosferze. Zresztą była u nich wiele razy i zawsze powtarzała, że okolica wydaje się jej wyjątkowo smętna. „Ależ tam brzydko” – powiedziała mi, podając też inne, bardziej osobiste powody. Tłumaczyłem to sobie tak: włożyła tyle trudu, żeby wydostać się z ubogich proletariackich dzielnic, że pewnie nie ma ochoty trafić do jednego z belgijskich corons, robotniczych osiedli na peryferiach walońskich miast, identycznych jak w północnej Francji, z rzędami przyklejonych do siebie domków, o jednakowych i smutnych fasadach, gdzie dziś mieszka zubożały lud epoki poprzemysłowej, tak jak wczoraj mieszkał w nich lud pracujący w kopalniach i fabrykach. Zola, w sposób niezapomniany, uczynił je scenerią powieści Germinal. Zaproponowałem, by spróbowała poszukać domu w regionie paryskim. Ale zapominając o niespełnionym pragnieniu wyjazdu do Rochefort, stanowczo odmówiła, podając ów dziwny i nieodparty argument: „Nie, moje miasto to Reims”. Nalegałem: „Gdybyś była w Paryżu czy niedaleko Paryża, mógłbym cię częściej odwiedzać”. Już sobie wyobrażałem tę przyszłą sytuację. Niedaleko ode mnie znajduje się dom opieki, którego fasada barwy nieco przybrudzonej bieli chyba od dawna nie była malowana, ale hol wejściowy sprawia z zewnątrz przyjemniejsze wrażenie. Na tarasie kawiarni na rogu tej ulicy często widzę scenę, która wydaje się powtarzać, zwłaszcza w pogodne dni: osoba w podeszłym wieku, niemal zawsze kobieta, siedzi przy stoliku, z laską opartą o brzeg krzesła, naprzeciwko osoby młodszej o jedno pokolenie, mężczyzny lub kobiety, przypuszczalnie jest to jej syn albo córka. Od razu wiemy, kim są: mieszkańcami domu pomocy, którzy zachowali zdolność przemieszczania się, choćby na kilkadziesiąt metrów, i wychodzą z placówki z jednym ze swych dzieci, by wypić sok owocowy czy herbatę i posiedzieć na słońcu. I nie mogłem przestać sobie wyobrażać, że siedzę na tym tarasie lub w podobnej scenerii w jakiejś innej dzielnicy, z matką, którą właśnie odwiedziłem i której proponowałem spacer do kawiarni obok, by mogła się nacieszyć pięknym popołudniem i miała przez kilka chwil kontakt z życiem na zewnątrz i ruchliwym miastem.

Uparła się: „Nie, moje miasto to Reims”. Czy bała się, że w Paryżu będzie jeszcze bardziej samotna niż w Reims, odcięta od nielicznych relacji, jakie jej pozostały, po tylu zgonach wokół i tylu konfliktach, do których doprowadziła, zwłaszcza z siostrami ojca, obrażając je i oskarżając o setki niegodziwości, kiedy wpadała w złość, co się jej zdarzało, i które już nie chciały się z nią widywać? Zresztą prawda jest taka, że była po uszy zakochana i nie mogła znieść myśli, że nie ujrzy więcej mężczyzny, za którym tak szalała, w którym zadurzyła się bez pamięci (później do tego wrócę). Skoro nie mogła być blisko swoich wnuków w Rochefort, chciała pozostać w pobliżu tego, z którym w ostatnich latach czuła się tak szczęśliwa. Tak czy owak, w Paryżu to było skomplikowane, bo okazało się, że czas oczekiwania jest wyjątkowo długi, a ceny dosyć astronomiczne: znacznie przekraczające jej możliwości i znacznie przekraczające to, na co było nas stać wszystkich razem. Być może mógłbym znaleźć tańszą placówkę na przedmieściach, ale ponieważ nie chciała opuszczać swojego regionu, nie było sensu prowadzić systematycznych poszukiwań. Musiało to więc być Reims lub jego okolice. W samym Reims nie należało robić sobie zbyt wielkich nadziei: możliwości było niewiele, powiedział mi po kilku próbach brat, a czas oczekiwania wynosił dwa albo trzy lata. A zatem pozostawało Fismes, Ephad w Fismes. Dawny szpital, przystosowany do tego celu i odnowiony, z pięknym gmachem z białego kamienia i czerwonych cegieł, zwieńczony wieżyczką, za którym, po obu stronach ozdobionego trawnikami dziedzińca, wznosiły się dopiero co wybudowane nowoczesne budynki.

Ephad to skrót powszechnie stosowany na określenie placówki dla osób starszych i niesamodzielnych, to znaczy dom starców świadczący opiekę medyczną. Moja matka stała się bez wątpienia „osobą starszą i niesamodzielną”, a jej stan zdrowia wymagał stałego nadzoru lekarskiego.

2

Obiecałem matce, że będę obecny w dniu, w którym zostanie przyjęta. By udać się do Fismes, musiałem wsiąść do pociągu jadącego z Paryża do Reims: nie mam samochodu i nawet nigdy nie zdałem egzaminu na prawo jazdy, co jest, jak nieraz miałem okazję się przekonać, częste wśród gejów mieszkających w Paryżu: „te same przyczyny wywołują te same skutki”, jak żartowała kiedyś jedna z moich przyjaciółek, stwierdzając, że żaden ze znanych jej paryskich gejów nie umie prowadzić samochodu. Dzięki TGV jedzie się tam teraz dość szybko: czterdzieści pięć minut. Wcześniej, kiedy zamieszkałem w Paryżu, trwało to dłużej, jechało się półtorej godziny, ale w drugiej części podróży łatwiej było się delektować słynnymi widokami winnic porastających zbocza i pięknem szampańskich wiosek. Później, jako że regionalne połączenie kolejowe ze stacji Reims zostało w okresie letnim zawieszone, wsiadłem do autobusu państwowej spółki RTA, zapewniającej połączenie między Reims a Soissons w departamencie Aisne, z licznymi przystankami, także w Fismes, żeby spotkać się z bratem (młodszym), który wynajął samochód, i z matką przed domem opieki, gdzie miała odtąd mieszkać.

Zjawiłem się tam pierwszy. Czekałem na nich piętnaście minut. Gdy prowadzony przez mojego brata samochód minął bramę i zatrzymał się na dziedzińcu przed recepcją, matka opuściła szybę, żeby się ze mną przywitać: płakała. Była zrozpaczona. Szlochała i ledwie mogła mówić. Miałem ściśnięte serce. Co my właściwie robimy?

Brat upchnął w samochodzie wszystko, co było jej niezbędne czy było dla niej ważne: poza ubraniami, rzecz jasna, telewizor z czytnikiem DVD, radio z czytnikiem CD, kilka książek i pliki kolorowych czasopism, dwa pudła zdjęć, oprawione w ramy reprodukcje obrazów, które zawiesimy na ścianie… Miała się czuć jak u siebie, bo, jak powtarzaliśmy jej, to będzie teraz jej dom, jej nowy „własny kąt”, co wywoływało jej  zrezygnowane protesty, które z początku brzmiały: „Nie, to już nie będzie mój dom”, potem: „Wcale nie, to już nie jest mój dom”, a w końcu – gdy już znużyło ją to, co musiała uznać za naszą niezdolność zrozumienia jej: „Tak, wszystko wiem, ale to nie to samo”.

Sanitariusze posadzili matkę na wózku inwalidzkim i zawieźli do jej pokoju, który zobaczyliśmy równocześnie z nią. Tak jak poprzednio, inny brat, ten z Rochefort, najmłodszy z całej czwórki, był już w tym miejscu wcześniej. Uznał, że jest bardzo dobre. W sekretariacie usłyszał, że trzeba będzie pewnie zaczekać parę miesięcy, zanim „zwolni” się pokój. Pomyśleliśmy, że to trochę długo, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, co oznaczałby krótszy okres oczekiwania: szybki zgon innej osoby. Ale przynajmniej pozwoli naszej matce przygotować się mentalnie do tej radykalnej zmiany w jej życiu, bez możliwości odwrotu. A potem, po kilku tygodniach, odebrał telefon: pokój „zwolnił” się wcześniej, niż się spodziewano. Jeśli jesteśmy zainteresowani, musimy szybko się decydować. Nie tylko my, ależ skąd, figurujemy na liście oczekujących! Wszystko przyspieszyło. Matka nadal nie była gotowa. Czy byłaby gotowa kilka miesięcy później? Nie jestem tego pewien. Najpierw oświadczyła, że znowu zmieniła zdanie i nie jest już skłonna opuszczać swojego mieszkania. To był odruchowy strach, paniczna reakcja w obliczu tej decyzji, niemożliwej, a zarazem koniecznej w jej, a także w naszym przypadku. Co odpowiedzieć? Decyzja należała oczywiście do niej. Ale musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie: nie mogła już mieszkać sama. Znów wracaliśmy do tej samej dyskusji. „Trzeba być rozsądnym, nie możemy zrobić nic innego”, nalegałem, jakby przywoływanie argumentu „rozsądku” miało sens w obliczu tego przejmującego lęku, który, w istocie, wcale nie był nierozsądny, a tym bardziej irracjonalny. Odpowiadała: „Przecież wiem, ale rozumiesz…”.

Och, tak! Rozumiałem. Dobrze to rozumiałem. Ale należało „być rozsądnym”. W końcu powiedziała mi, zrezygnowana: „Tak, muszę być rozsądna…”.

Te straszne zdania, wyrażające w tak prosty sposób konieczność uznania siły wyższej, do dziś mnie prześladują. Powracały do mnie wspomnienia gorączkowej lektury Kartezjusza, kiedy byłem studentem filozofii, i mój totalny sprzeciw, bo od zawsze byłem naznaczony marksizmem, wobec afirmacji moralnego stoicyzmu, w którym widziałem sposób na odrzucenie polityki i działania. Z łatwością odnalazłem na półce mojej biblioteki tom jego dzieł, pełen notatek na marginesach i podkreślonych akapitów, jak choćby ten, a jakże, jeden z najsłynniejszych w Rozprawie o metodzie: „Trzecią mą zasadą było, aby starać się zawsze raczej przezwyciężać siebie niż los i raczej odmienić swoje pragnienia niż porządek świata, i przyzwyczaić się w ogóle do przeświadczenia, iż nie ma niczego, co byłoby całkowicie w naszej mocy prócz naszej myśli. Tak więc, jeśli zrobiliśmy odnośnie rzeczy wszystko, co tylko było w naszej mocy, to wszystko, co nam się następnie nie powiodło, jest dla nas bezwzględnie niemożliwe”1.

Tak więc „czyniąc z konieczności cnotę, nie będziemy bardziej pragnąć zdrowia, będąc chorzy, lub wolności będąc w więzieniu, niż obecnie pragniemy posiadać ciało z materii równie mało podlegającej zepsuciu jak diament albo też skrzydła, aby latać jak ptaki”2.

I oto słyszałem samego siebie, jak zalecam matce uproszczoną do granic wersję tej „maksymy”, która kiedyś tak bardzo mnie oburzała, jakbym wreszcie pojął jej mądrość, słuszność, a nawet nieodpartą oczywistość w pewnych sytuacjach, jak choćby ta, kiedy oto znaleźliśmy się w potrzasku. Jej „choroba” zwała się starością, dom opieki będzie jej „więzieniem” i musi przestać chcieć być zdrowa, zapomnieć o całkowitej swobodzie ruchów i wyborów, bo już tak nie jest i nigdy nie będzie.

Porządek świata – to znaczy fatum starzenia się, fizyczne konsekwencje ciężkich robotniczych zawodów i warunków życia, jakie się z nimi wiążą, realia współczesnych struktur rodzinnych, historia warunków życiowych i mieszkalnictwa, polityczne i społeczne podejście do starości, choroby i niepełnosprawności itd., wszystko, co definiuje  przeszłość i teraźniejszość danej społeczności – było skondensowane w tej fatalnej chwili podjęcia nieuchronnej decyzji i narzucało się nam, narzucało się jej, bezlitośnie zmiatając jej pragnienia, chęci i wszelką możliwość buntu czy działania. Teraz widzimy, jaki jest ciężar historycznych i społecznych determinizmów, które są podstawą zwykłej rozmowy dwóch osób, które ją kształtują. Musiała zaakceptować to, co stało się nieuniknione, a swój protest mogła wyrażać już jedynie łzami. Znałem granice woli, zdolności podejmowania decyzji, swobody działania: są wpisane w każdego z nas przez wszystko, co nas określa, przez to, co określiłem mianem „społecznych werdyktów”. Znałem je dobrze, byłem z nimi oswojony; nie tylko od zawsze nimi żyłem, jak wszyscy, ale też je opisywałem, starałem się je odszyfrować, analizować w każdej z moich książek. W mechanizmach przymusu jest zawsze coś z „gry”, są miejscem – wprawdzie zredukowanym i wskazanym z góry – indywidualnej i zbiorowej przemiany. Choćby granice narzucone pragnieniom były nie wiem jak szczelne, począwszy zresztą od restrykcyjnego ograniczenia tych pragnień przez nasze dążenia, wynikające i kształtowane przez przynależność czy pochodzenie społeczne (w szerokim rozumieniu), przez klasę, płeć, rasę itd., a także przez wartość „kapitału” – ekonomicznego, kulturowego, społecznego – którym dysponujemy (bądź nie dysponujemy), prawdą jest także to, że siła determinizmów i determinacji nigdy nie jest absolutna. To oczywiste, a ci, którzy wyobrażają sobie, że mogą krytykować myśl „deterministyczną”, przeciwstawiając jej ową ewidentną prawdę, naiwnie mijają się z rzeczywistością globalnych historycznych i społecznych przemian oraz zbiorowych i indywidualnych trajektorii spełniających się wewnątrz tych ogólnych ram, w których stałość i zmiana, przymus i wolność zawsze się przenikają, są z sobą związane, inaczej poukładane czy zaakcentowane, zależnie od jednostki i okoliczności. Ale podczas tych rozmów z matką uświadamiałem sobie, że wiek i fizyczna słabość to granice, kajdany, „więzienie”, które doszczętnie unicestwiają wszystko, co mogło pozostać z siły, niezbędnej do ucieczki przed losem, do wydostania się z matni: chęci – tak, możliwości – nie. I ostatecznie brak chęci z powodu braku działania.

W noweli Shichirô Fukazawy Ballada o Narayamie, której akcja toczy się w japońskiej wiosce po 1860 roku, siedemdziesięcioletni ludzie muszą odbyć podróż na szczyt góry, gdzie mają czekać na śmierć, to znaczy muszą udać się w miejsce, z którego już się nie wydostaną, skąd nie wrócą. Trafiają tam dzięki najstarszym synom, którzy ich niosą na plecach, uczepionych czy przywiązanych do deski. Niektórzy godzą się z tym lub są po prostu zrezygnowani: wyruszyć w góry, by wydać tam ostatnie tchnienie, to normalny koniec cyklu życia. Inni się buntują i wtedy trzeba ich do tego przymuszać, używać siły, a czasem przemocy. Podkreślmy, że nie należy widzieć w tym tekście rekonstrukcji historycznych i etnograficznych realiów: to dzieło fikcji, nie realistyczny opis3. Może on jednak funkcjonować jako parabola. To dzieło wyobraźni (adaptowane na ekran najpierw przez Keisuke Kinoshitę, a następnie przez Shôhei Imamurę4) przedstawia alegoryczną wizję społecznego – i fizycznego – wykluczenia czekającego osoby w podeszłym wieku, i dwie możliwe postawy osób, które to spotyka: przestrzegać zasad, dobrowolnie się poddać, przygotować do tego lub, przeciwnie, odmówić, starać się wymknąć, uwolnić… by w końcu i tak dopadło nas wykluczenie i ludzie, których obowiązkiem jest wprowadzić je w czyn. Bez wątpienia istnieje termin wspólny lub kontinuum postaw między tymi dwoma przeciwstawnymi biegunami: rezygnacja pomieszana z odruchem samoobrony bądź na odwrót, uparta odmowa, która z czasem zanika wobec niepodważalnej oczywistości pogłębiających się zaburzeń koordynacji ruchowej, przekształcając się z wolna, kiedy opór słabnie, a zwlekanie traci sens, w zgodę wyrażoną z trudem, z wahaniem, niepewnie, ze smutkiem, przygnębieniem…  

Wiek odejścia uległ, rzecz jasna, przesunięciu, samochód zastąpił deskę, to nie najstarszy syn ją tu przywiózł, ale mogę umieścić moją matkę i jej synów – w tym mnie – w kadrze analogicznym do tej wyobrażonej i symbolicznej konstrukcji, którą nam proponuje japońska literatura. Ephad w Fismes pełni tam funkcję góry Narayamy, a moja matka prezentuje kolejno lub w tym samym czasie różne postawy osób w podeszłym wieku (odmowę i protesty; zgodę czy rezygnację i uległość…), tak jak my wcielaliśmy się w różne role synów: postępowaliśmy tak, jakby było to gdzieś zapisane, nakazane, nieuniknione, bo wynikające z naturalnego porządku rzeczy, z następstwa pokoleń (i pamiętam zrezygnowane stwierdzenie mojej prababci z czasów, gdy byłem jeszcze dzieckiem, które nie rozumiało w pełni jego znaczenia: „To koło, które się kręci”), i przekonywaliśmy ją, że musi się dostosować do naturalnej reguły i, w konsekwencji, zmuszaliśmy ją do tego racjonalnymi argumentami i nieustanną perswazją – łagodnym rodzajem przemocy, owszem, który odbierała jednak jako gwałt na jej osobie. Była skazana na brak wolności. A jej opinia w ogóle się już nie liczyła: mogła zyskać kilka lat, potem kilka miesięcy, kilka tygodni i opóźnić dzień, w którym trafi do domu opieki, ale nie mogła sprawić, by stracił on swój nieodwołalny charakter.

Byliśmy w środku! Okno wychodziło na kilka metrów trawnika, który sięgał muru. Za tym murem, okalającym budynki i przynależne do domu opieki dziedzińce, widać było niemal sielski pejzaż, z domkami, drogą, drzewami, polami… Był to dosyć przyjemny widok dla kogoś, kto mógłby wyjść na spacer czy po prostu stać i patrzeć w dal. Ale dla niej, która wkrótce nie będzie już zdolna do jednego ani drugiego?

Aby przypominało to, choćby z daleka, mieszkanie, które zostawiła, zawiesiliśmy na ścianie fotografie oprawione w ramy, reprodukcje obrazów, które miała u siebie (sielskie i morskie pejzaże, tak typowe dla gustów ludu pracy). Ustawiliśmy ekran telewizora (zbyt duży w tym pomieszczeniu) naprzeciwko łóżka, a obok czytnik CD, potem umieściliśmy w szafie ubrania i rozmaite przedmioty, które mój brat przywiózł w wielkiej walizce. Stale narzekał i wygłaszał niestosowne uwagi: „To ja mam wieszać ubrania w szafie? Toż to kobiece zajęcie”. Wzdychałem, komentując pod nosem: „Co za niego za głupek”, ale wolałem nie reagować… Sytuacja i tak była trudna, nie miałem zamiaru wdawać się z nim w niepotrzebną sprzeczkę, ale znów odkrywałem ze smutkiem, jak dziwna i nieznośna może być rodzinna „więź”. Co miałem z nim wspólnego? Nic. Absolutnie nic. Oprócz tego, że byliśmy tam razem, bo tak było trzeba, by zająć się naszą matką. Krzątaliśmy się wokół niej. Leżała na łóżku, w głębi duszy myśląc pewnie o tym, jak będzie wyglądało jej życie w areszcie domowym, w tym pokoju, na drugim piętrze budynku, z dala od świata zewnętrznego. Wyglądała na wyczerpaną, jakby nadmiar emocji przytłaczał ją i paraliżował. 

Tłumaczenie z francuskiego: Jacek Giszczak Fragment tekstu Didiera Eribona pochodzi z książki Życie, starość i śmierć kobiety z ludu, która ukaże się wiosną 2024 nakładem wydawnictwa Karakter. Dziękujemy wydawcy za zgodę na publikację.