Ilustracja: Maja Starakiewicz

Moja mama od zawsze sprzeciwiała się wprowadzaniu do domu psów czy kotów. Żadne z błagań regularnie powtarzanych przez trójkę jej dzieci nie przełamało tego uporu. Tolerowała jedynie małe zwierzęta, łatwo dające się zamknąć w niewielkiej przestrzeni: kanarki, chomiki, rybki i żółwie. Obecność żadnego z nich nie zagrażała porządkowi domowemu (i tak nieistniejącemu), nawet nie kwestionowała faktu, że dom był przestrzenią ludzką: zbudowaną przez ludzi, a więc dostosowaną wyłącznie do potrzeb istot antropomorficznych.

Niepostrzeżenie domy z czasem zamieniły się w maszyny stworzone po to, by oddzielić nasze życie od życia innych gatunków, uniemożliwić przenikanie się tych światów. Przyjęcie do domu życia pozaludzkiego – sytuacja rzadka i ograniczona ciągle do tych samych kilku gatunków – z pewnością nie łagodzi lęku przed bioróżnorodnością: dom pozostaje jego wyrazem oraz świadczy o wojnie człowieka z innymi gatunkami, a raczej wojnie jednych gatunków z innymi.

Przyczyny tej separacji – tej wojny – pozostają tajemnicą. Domy, w jeszcze większym stopniu niż miasta, są monokulturowymi plantacjami, aktywnie zwalczającymi wszelkie formy bioróżnorodności. We współczesnym domu trwa zagłada wszystkiego, co nie należy do naszego gatunku. Jakbyśmy się bali, że inne stworzenia (z wyjątkiem psów, kotów, papug czy chomików, jeśli zdołają przekroczyć nasze progi) zakwestionują naszą tożsamość.

W ostatnich latach filozofia często podważała wybór, który doprowadził człowieka do odizolowania się we wnętrzu domowej lub miejskiej sterylności, i próbowała zdefiniować życie ludzkie zawsze na podstawie jego relacji – nie biologicznej, nie czysto materialnej, ale towarzyskiej i emocjonalnej – do innych gatunków. Donna Haraway napisała na ten temat jeden z najważniejszych manifestów współczesnego świata. Podkreślanie towarzyskiego potencjału wybranych gatunków zwierząt to jednak za mało, by zakończyć tę wojnę. Na wojnie moralność nie wystarcza. Konflikt mogą zakończyć wyłącznie sprawiedliwe działania na wielką skalę – potrzebujemy nowego porządku politycznego, a nie dobrowolnej zmiany moralności jednostek. Trzeba odrzucić ludzki punkt widzenia, czyli ideę różnorodności – pomysł, że gatunki postrzegają siebie jako różne według wartościowania bytu. Tak samo zwalczamy już ideę różnorodności etnicznej czy klasowej.

To Platon w jednym ze swoich najbardziej znanych mitów pośrednio zasugerował odrzucenie idei różnorodności. W Protagorasie opowiada, że nieśmiertelni bogowie chcieli stworzyć śmiertelne formy życia, więc powierzyli dwóm tytanom – Prometeuszowi i Epimeteuszowi (imię pierwszego znaczy dosłownie: ten, który myśli przed faktem, a drugiego: ten, który myśli po fakcie) – zadanie obdarzenia każdego gatunku odpowiednimi mocami. Epimeteusz poprosił, by pozwolono mu dokonać ich podziału, i jednym stworzeniom dał „siłę, nie dając im szybkości”1, innym tylko szybkość; niektórym broń do obrony i ataku, innym umiejętność ukrywania się (tym malutkim) albo taranowania wroga (tym ogromnym). Szukał równowagi, aby zapobiec groźbie wyginięcia każdego z gatunków. Następnie dał futra i grubsze skóry tym, którzy musieli żyć w zimnie. Jeszcze później ustalił łańcuch pokarmowy, kolejność, w jakiej jedne gatunki mogły zjadać inne, i w związku z tym zdolności prokreacyjne. Dopiero gdy wyczerpała się pula zdolności do rozdzielenia, Epimeteusz uświadomił sobie, że zapomniał o jednym gatunku – o człowieku: „inne zwierzęta wszystkie zaopatrzone troskliwie, tylko człowiek goły i bosy i nieokryty niczem i bezbronny”2.

Bioróżnorodność jako wynik decyzji nierozważnego i nierozgarniętego bóstwa (Epimetheus można przetłumaczyć jako „nierozsądny”), które niesprawiedliwie rozdziela zdolności wyróżniające każdy gatunek – trudno sobie wyobrazić bardziej ekstremalny punkt widzenia. Zgodnie z nim gatunki definiuje nie bycie, lecz posiadanie; o ich przetrwaniu decydują majątek przechodzący z pokolenia na pokolenie, a nie indywidualne cechy i natura. Bycie wiewiórką czy dębem, bażantem czy paciorkowcem, borowikiem czy papugą miałoby być wynikiem nie tyle walki o przetrwanie, ile procesu przypominającego podział zasobów między kilka osobników. Mnogość rozwiązań, w której wyraża się życie, nie wynika zatem z ontologii, lecz z ekonomii niesprawiedliwości: świadczy o arbitralności, uznaniowej dystrybucji tego, co z natury nie należy do nikogo.

W tej ekonomii różnorodności ludzkość jest bytem poza dystrybucją, niegatunkiem, proletariatem w świecie ożywionym. Tożsamość każdego gatunku określa się w zależności od posiadanej przez niego władzy, jedynie ludzkość funkcjonuje bez własności i bez posagu. Ma o to żal, dlatego wypowiedziała innym gatunkom wojnę. Z drugiej strony ów swoisty bowaryzm motywuje nas, by upodobnić się do innych gatunków.

Z dalszej część mitu dowiadujemy się, że Prometeusz próbował naprawić krzywdę wyrządzoną ludzkości przez Epimeteusza: wykradł Atenie i Hefajstosowi mądrość oraz technikę pozwalającą przekształcać materię i rzeczywistość, po czym obdarował nimi ludzi. Jego rozwiązanie zniwelowało pierwotną niesprawiedliwość, ale spowodowało powstanie innej, jeszcze głębszej: dodatkowy posag wywindował ludzkość na szczyt gatunkowej hierarchii. Interesujące w tej opowieści jest przede wszystkim wykorzystanie techniki do ucieczki od przewrotnej gry gatunków: zegarki, komputery, samochody, szafy i domy to sztuczki, dzięki którym ludzie udają w pełni sprawne, zwykłe zwierzęta, obdarzone kapitałem pozwalającym im przetrwać. Co więcej, technika determinuje istnienie religii: ludzkość spłaca dług za wdrapanie się z dołu gatunkowej hierarchii na jej szczyt. Również język zawdzięczamy technice: jest blizną po walkach, jakie stoczył gatunek ludzki, by dźwignąć się z pozycji niższości wobec innych form życia.

Technika jednak, kontynuuje Platon, nie wystarczała ludziom do obrony przed dzikimi zwierzętami. Musieli nauczyć się działać wspólnie, czyli wypracować „politykę”. Dopiero gdy posiedli umiejętność polityczną, rozgorzała wojna z innymi żywymi istotami, „bo częścią jej [polityki – przyp. red.] jest umiejętność wojenna”3.

Polityka, a więc i miasto otwierają w tym micie nowy rozdział w historii współistnienia gatunków: jeden z nich zemścił się na wszystkich pozostałych za jego zdaniem niesprawiedliwy podział tożsamości, bogactw i władzy. Każde miasto symbolicznie i materialnie celebruje obalenie pierwotnego porządku i wielogatunkowej hierarchii: walki Dawida alias ludzkości z wszystkimi innymi bytami, postrzeganymi jako Goliat. Ofiara wyszła z niej zwycięsko i zasiadła na tronie.

Aby zakończyć tę wojnę, musimy pamiętać, że u źródeł tożsamości każdego gatunku tkwią lekkomyślność i roztargnienie drugorzędnego, nieco ociężałego umysłowo bóstwa. Powinniśmy zakwestionować nie tylko rzekomą wyższość natury ludzkiej, ale wręcz naturę wszelkich gatunków, samo istnienie tego, co nazywamy gatunkiem. Każda forma życia wyrasta zawsze i wyłącznie na cudzej krzywdzie: każda cecha mogłaby charakteryzować dowolny gatunek i nie było powodu, dla którego dowolna istota przybrała taki, a nie inny kształt. Wszystkie tożsamości, zarówno etniczne czy klasowe, jak i biologiczne ukształtował przede wszystkim brak. Przyzwoleniu, jakie biologia, polityka, różne teologie, a przede wszystkim ekologia udzieliły rzekomym dowodom na ontologiczne rozdzielenie gatunków, należy przeciwstawić dyskurs mniej wygodny dla ludzkości. Największą niesprawiedliwością jest właśnie tożsamość. Rozdział jednych gatunków od innych, usytuowanie gatunków na mapie życia, składa się na polityczną historię niesprawiedliwości.

Należy zatem zakopać topór wojenny i zbudować nowe domy, biorąc pod uwagę konieczność zapomnienia o wszelkiej taksonomii. Nie wolno dłużej traktować bioróżnorodności jak powodu do wojny między gatunkami. Powinniśmy nauczyć się budować domy, w których zatrą się różnice między ludźmi, kanarkami, kotami czy roślinami – także w ludzkiej świadomości. Namiastki życia pozbawionego tożsamości gatunkowej doświadczamy za każdym razem, gdy na skutek długotrwałego przebywania z dowolnym zwierzęciem domowym zyskujemy dostęp do pewnego rodzaju emocjonalnego i poznawczego rezerwuaru „człowieczeństwa”, niezależnego od różnic anatomicznych i fizjologicznych, wspólnego dla wszystkich gatunków. Każdy, kto zbudował intymną – czyli domową – więź z jakimkolwiek żywym stworzeniem, wie, że w takich okolicznościach biologiczny dystans na poziomie taksonomicznym spada na pozycje drugorzędne, jak kolor włosów czy oczu. Nie wystarczy jednak poszerzyć grona gatunków uprawnionych do życia pod jednym dachem: prawo wstępu tam musi mieć każde życie, bezwarunkowo. Każda relacja oparta na miłości dąży do wykreowania niedookreślonej egzystencji, która łączy obie jednostki, i każda strona jest w niej równorzędnym partnerem: wszystko należy do wszystkich, a wszelkie roszczenia zakrawają na małostkowość. Nie ma znaczenia, czy bratnie dusze należą do tego samego gatunku, czy do odrębnych gatunków, a nawet królestw.

Tłumaczenie z włoskiego: Emiliano Ranocchi i Magdalena Jankowska