INSTALACJE DLA STRAŻAKÓW

Zwiększyliśmy w projekcie hol wejściowy. W konsekwencji automatycznie otwierane klapy pożarowe służące do oddymiania połączonej z nim klatki schodowej, jeśli miałyby być zgodne z normami, przekroczyłyby rozmiarami jej powierzchnię. Może dla sprostania przepisom trzeba będzie zbudować rodzaj wieży dymowej? Chcieliśmy uniknąć systemu mechanicznej wentylacji oddymiającej, teraz mamy za swoje… Czy w czterokondygnacyjnym, niewielkim, murowanym i masywnym domu mieszkalnym naprawdę potrzebujemy aż tak rozbudowanych i skomplikowanych urządzeń oraz instalacji ochrony przeciwpożarowej? Czy w ogóle ich potrzebujemy? Nasz zespół projektowy siedzi markotny, zdruzgotany kolejną recenzją i listą wymagań, którą przedkłada nam konsultant w tej dziedzinie.

Rzeczoznawca konsultant „pepoż” to ważna figura w realiach polskiego systemu projektowania i budowania. Jego wartość mierzona jest nie tylko znajomością problematyki bezpieczeństwa pożarowego, lecz także – a może przede wszystkim – umiejętnością ekwilibrystyki interpretacyjnej. To dzięki niej fanaberie architekta – na przykład przestronny hol połączony ze schodami – da się zrealizować, choć pod warunkiem zastosowania odpowiednich systemów, na zdrowy rozum zbędnych, lecz mile widzianych przez lokalny „układ odbiorowy”.

Wahania i modyfikacje strategii bezpieczeństwa pojawiające się w trakcie projektowania konsultant usprawiedliwia „pokoleniowymi zmianami trendów” w obrębie układu. Z jego relacji domyślamy się, że odmłodzony ostatnio układ jest żywotnie zainteresowany rozwojem produkcji złożonych systemów wentylacji pożarowej, a także automatycznych systemów sygnalizacji, ostrzegania i detekcji pożarów. W ich połączeniu upatruje szans na sukcesy (jak można sądzić, w rozmaitych dziedzinach).

Nieśmiało napomykam o mojej sąsiadce, pani P., która często popada w błogostany kończące się apatią i sennością. Zapomina wówczas o swoich kuchennych aktywnościach, a w efekcie intensywnie zadymia schody. Otwarcie okna na podeście ostatniego piętra szybko likwiduje ten problemem. Na każdym piętrze projektowanych przez nas schodów przewidzieliśmy otwierane okna, większe niż w mojej kamienicy, więc… W tym miejscu już wiem, jak niestosowną zgłosiłem uwagę, postanawiam więc nie przytaczać argumentów o podobnych schodach w warszawskich dziewiętnastowiecznych i modernistycznych kamienicach z przestronnymi bramowymi sieniami ani w późniejszych blokach mieszkalnych, w żadne systemy niewyposażonych. Większość przetrwała wojnę i dziesięciolecia miejskiej administracji kwaterunkowej. „Żeby stwierdzić, czy otwarcie okna zadziała, potrzebne są badania, symulacje aerodynamiczne”, „Kto zagwarantuje, że to się sprawdzi?”, „Pan się pod tym podpisze?”, „GDYBYŚCIE SIĘ NIE UPIERALI I OD RAZU ZAPROJEKTOWALI »NORMALNĄ« WENTYLACJĘ MECHANICZNĄ, nie prowadzilibyśmy podobnych jałowych dyskusji”.

Po miesiącu pracy klapy dymowe zmieściły się nad schodami. Uratowaliśmy sytuację, radykalnie zmniejszając przestronność holu – przedzieliliśmy go „prawie niewidoczną” ścianą, a tak naprawdę otwartymi w czasie wolnym od pożarów szklanymi drzwiami. Ich liczba imponuje. Jeszcze bardziej ich cena. To równowartość rocznej dyrektorskiej pensji z sektora bankowego. Świetny deal dla producentów drzwi pożarowych, instalacji sygnalizacji pożaru i urządzeń o wdzięcznej nazwie „elektrozwora”, które w razie niebezpieczeństwa pozwalają zamknąć wnętrze automatycznie. Ostatecznie wraz ze zleceniodawcą decydujemy się na w pełni widoczną ścianę z dwuskrzydłowymi drzwiami. Prezentuje się nieźle. W końcu to zwykła mieszkaniówka.

Jesteśmy zadowoleni. Projektujemy bezpiecznie, ograniczamy ryzyka. Podążając tym tropem i za subtelnymi sugestiami „układu”, dodajemy na podestach schodów podświetlane strzałki wskazujące, że z budynku należy się ewakuować przez drzwi na parterze. Ciekawe, czy ci, których wyobraźnia – także w dziedzinie bezpieczeństwa – ukształtowała się w epoce wirtualnej, zakładają, że można by inaczej, na przykład na dachu niezawodnie będzie czekał ratunkowy helikopter straży pożarnej? Niewykluczone. Przypominam sobie studencki konkurs „Bezpiecznie w mieście”. Sporym powodzeniem cieszył się projekt aplikacji na telefon umożliwiającej omijanie dziur i wykrotów na chodnikach – nie musimy patrzeć pod nogi ani rozpoznawać kierunków, wystarczy wyświetlacz naszego smartfona.

Mija kilka tygodni i wydaje się, że dopięliśmy na ostatni guzik koncepcję systemów wentylacyjno-pożarowych. Jesteśmy spokojni, że dzięki naszym rozwiązaniom ewakuujący się mieszkańcy, podążając za wskazaniami systemu informacji wizualnej, trafią do wyjścia, a stamtąd żwirowa ścieżka wzdłuż domu doprowadzi ich do drogi pożarowej. Są ocaleni. Staramy się na chwilę zapomnieć o tym, że specjalista od odwodnienia terenu zakwalifikował tę lekko zagłębioną w stosunku do powierzchni terenu alejkę o przepuszczalnej nawierzchni jako „urządzenie infrastruktury wodnej”, wymagające uzgodnienia w czasochłonnej procedurze operatu wodnoprawnego. Zajmiemy się tym niebawem – przeciwdziałając wysychaniu planety.

Sukces na moment przysłania rozmaite wątpliwości. Czy eliminując za pomocą systemów i urządzeń konieczność podejmowania świadomych – może nawet ryzykownych – decyzji w sytuacjach zagrożenia, przyczyniamy się do podniesienia poziomu bezpieczeństwa? Może dzisiaj tak trzeba, może wymaga tego pogrążony w „kryzysie doświadczenia” masowy odbiorca? Obtarte kolana jeszcze nie tak dawno zapewniały cenną lekcję bezpiecznej jazdy na za dużym rowerze odziedziczonym po starszym rodzeństwie. Teraz wszyscy jeżdżą w kaskach i nakolannikach, używają sprzętów starannie dobranych do wieku i poziomu umiejętności. Staramy się rozumieć, że kryzys doświadczenia to kryzys wyobraźni. Problemy, z którymi chcemy jak najszybciej i jak najskuteczniej się uporać, nie kleją nam się w całość. Odizolowane, nie sprzyjają refleksji nad niekontrolowanym rozwojem systemów, technik, norm i regulacji mnożących się, by sprostać apetytowi na bezpieczne życie. Reaktywnie powstające rozwiązania dla odseparowanych problemów powodują utratę kontaktu z innymi, choć powinny z nimi tworzyć współdziałającą, współzależną całość.

Wymazujemy z naszego życia przeciwności losu i dramaty, unikamy kolizyjnych sytuacji. Wierzymy w strategie mające nam zapewnić bezproblemowe życie. Zasada radykalnej, bezwarunkowej ostrożności w obliczu zagrożenia ludzkiego zdrowia czy środowiska i dążenie do bezpieczeństwa jako celu nadrzędnego ucieleśniają się w kolejnych przepisach prawa. Skutkuje to rozbijaniem problemów i zagrożeń na części, a w takiej sytuacji niemożliwe jest przyjęcie rozsądnych rozwiązań opierających się na kalkulacji korzyści, kosztów, analizie ryzyka i skutków naszych działań, społecznej odpowiedzialności, wreszcie – niezbędnej innowacyjności2. Wraz z postępującą biurokratyzacją życia mnożą się i rozrastają kolejne zagrożenia. Rygorystyczne zapobieganie małym niedogodnościom, ograniczeniom uśrednionego, normatywnego komfortu, prowadzi do absurdów i problemów wielkiej skali. Nieznośnie dydaktyczna retoryka pretensji, winy, moralnego wzmożenia, tłumiąca zdroworozsądkowe obiekcje i wątpliwości, tylko wzmaga te działania.

Projekt naszego hallu wejściowego – jego kształt, wyposażenie, użyte materiały, „infrastruktura bezpieczeństwa” – utkany jest z paragrafów. Takich rzeczy nie stworzyłby nikt rozsądnie myślący o bezpieczeństwie ludzi. Przepisy zwalniają nas z myślenia o całościowych skutkach pojedynczych działań. W cywilizacji prawników bezpieczeństwo użytkownika schodzi na dalszy plan, liczy się bezpieczeństwo stron uczestniczących w procesie.

Nie mamy wątpliwości, że bezpieczeństwo jest towarem. Umiejętne lansowanie go może przynosić niezłe dochody. Nie dotyczy to, niestety, architektów. Zastanawiamy się, czy te wszystkie gry i negocjacje, toczone, by sprostać oczekiwaniom „układu odbiorowego”, sprawiły, że zaprojektowaliśmy bezpieczny dom. Czy potrafimy jeszcze ocenić poziom bezpieczeństwa? Czy w razie zagrożenia groteskowe pomysły wcielane w życie z naszym udziałem będą miały istotny wpływ na bezpieczeństwo ludzi? Sądzimy, że będzie on niewielki. Bez względu na to, czy wymyślne systemy pożarowe zadziałają czy nie, ewakuacja z naszego kameralnego i nieskomplikowanego budynku nie wydaje się zagrożona. Gdyby jednak chodziło o większą budowlę?

Przypomina mi się dramat londyńskiej Grenfell Tower. Płomienie strawiły ją niedługo po modernizacji, obejmującej także zmiany strategii bezpieczeństwa pożarowego. Zginęły siedemdziesiąt dwie osoby. Okazało się, że docieplająca elewacja po przejściu procesu value engineering ułatwiła szerzenie się ognia. Dołożona do niepalnej ściany z lat 60., wraz z pozostawioną, zgodnie z normami, szczeliną wentylacyjną wytworzyła rodzaj komina, przez który stosunkowo niegroźny pożar błyskawicznie rozprzestrzenił się na całe wysokość i obwód budynku. Scenariusz pożarowy zakładał pozostanie ludzi w mieszkaniach do czasu ugaszenia ognia przez straż. Nie wezwano więc do ewakuacji, mimo że w tej sytuacji dałaby ona szansę na uratowanie większej liczby osób. Kto jednak wziąłby odpowiedzialność za tych, którzy mogliby zginąć na schodach, skoro zgodnie z założonym scenariuszem nie powinni byli na nie wychodzić? Strażacy nie wzywali do opuszczenia mieszkań, gdyż bali się podjęcia rozsądnej, choć niewątpliwie ryzykownej decyzji.

INSTALACJE DLA NIENORMATYWNYCH LUDZI (DWIE DEKADY WCZEŚNIEJ…)

Projektujemy siedzibę multimedialnej spółki. Na atmosferę wnętrz tej budowli w znacznej mierze wpływa szereg półdziedzińców ocienionych ażurowymi, drewnianymi trapami galerii, wypełnionych krzewami, drzewami i płytkimi basenami z wodą. Te „klimatyczne” kominy – w upalne lato chłodne, zimą osłonięte przed wiatrem – zakładały istnienie grupy oryginałów, którzy, narażając się na przeciąg, zechcą otwierać okna. Aby im to umożliwić, a także ze względu na różne upodobania i wymagania temperaturowe pracowników, zastosowaliśmy nowy, „rozproszony” system wentylacji. Pozwala on na regulację i zróżnicowanie temperatury oraz ilości powietrza dostarczanego do niewielkich stref jednoprzestrzennych wnętrz. Powietrze jest dostarczane i wyciągane poprzez strefy podniesionej podłogi, wydzielone jedynie elastyczną taśmą; jej przebieg można łatwo modyfikować przy częstych zmianach aranżacji wnętrz.

Nasi instalatorzy są sceptyczni. „Próbujecie nieprzewidywalnych i nie do końca sprawdzalnych obliczeniowo rozwiązań”. Argumenty w rodzaju arkadowych podwórców renesansowych pałaców ze studniami czy fontannami nie działają na ich wyobraźnię. „Może to coś daje, ale nie mamy gwarancji, że da się przewidzieć i precyzyjnie wyregulować temperatury w pomieszczeniach”.

Klient nie potrzebuje stuprocentowych zabezpieczeń. Do tej pory żył bez żadnych systemowych rozwiązań i bez gwarancji. Nasz zleceniodawca to ciało kolektywne, żywotna mieszanka doświadczonych antysystemowych rewolucjonistów i młodych, poprawnych politycznie postępowców. Wrażliwość ukształtowana w chmurach dymu, podczas nocnych dyskusji na dywanie podziurawionym papierosami, konfrontuje się tu z dbałością o higieniczny tryb życia, kondycję, z troską o zdrowie – własne i cudze. Tolerancją. Nie chcemy wdychać dymu, ale czy możemy narzucać nasz styl życia weteranom, bardziej zasłużonym i tworzącym trzon zarządu? Ci ostatni chyba wiedzą, że powinni się podporządkować, ale podejmują jeszcze delikatną próbę zbudowania sobie małych azylów – odizolowanych pokoików wzdłuż elewacji. Nasz brytyjski project manager Ben niezbyt umiejętnie kryje zakłopotanie i zdumienie. Oni już dawno to przerobili. „GDYBYŚMY ZASTOSOWALI »NORMALNY« MECHANICZNY WYCIĄG I NAWIEW, blaszaki w podwieszonym suficie… byłoby łatwiej”.

Jak zaprojektować system wentylacji dla palaczy, by wyziewy nie przenikały całej otwartej przestrzeni redakcji? Do tej pory robiliśmy wiele, żeby wszyscy pracowali w niepodzielonym wnętrzu. Próbujemy odciąć pokoiki zarządu szczelnymi ściankami. Żeby nie tworzyć dla nich odrębnego systemu grzania, chłodzenia i wentylacji, proponujemy wyciąg, który będzie dziurawił elewacje. Pojawiają się kłopoty z transmisją chłodu, odpornością ogniową fasady. Może specjalne elektryczne podgrzewacze przy ujściu wentylatorów palaczy w przestrzeni pod podłogami? Zużycie energii nie jest jeszcze w tych czasach w centrum uwagi. Kłopotliwe okazują się otwierane okna: mogą z powrotem wprowadzać do środka wyrzucany na zewnątrz dym. Nikotyniści się poddają.

Ostatecznie mogą wyjść na jeden z wielu tarasów, trapów wokół dziedzińców, i tam zapalić. Zwycięża wizja wspólnotowa, troska o zdrowie. Chcemy ją urzeczywistnić, więc zatrudniamy wybitnego profesora, a zarazem rzeczoznawcę pożarowego. Pełen empatii, podejmuje wielki wysiłek, aby dało się zrealizować pożądaną przez projektanta i inwestora wizję otwartej, przyjaznej, budującej kreatywną wspólnotę przestrzeni, domu szytego na ludzką miarę. Miarą wysiłku profesora jest pięć odstępstw od przepisów budowlanych, między innymi wielokrotne powiększenie dozwolonych wielkości stref pożarowych. Profesor zaciąga się papierosem: „Zróbmy tak, żeby było bezpiecznie – potem jakoś się to uzasadni”.

Ceną za uzasadnienie naszych fanaberii są dodatkowe instalacje, niewymagane w niskim budynku: tryskacze i system oddymiania, który stał się pretekstem do zaprojektowania wysokich przeszklonych puszek na dym, na co dzień ogrodów zimowych, szklarni. „Układ odbiorowy” ostatecznie akceptuje nietypową strategię ochrony pożarowej budowli, przyjmuje też – bez entuzjazmu – do wiadomości, że drewniane elewacje to nie elewacje, tylko ciągi okien. Nie dyskutuje się z autorytetem.

Można odnieść wrażenie, że był to jeden z ostatnich momentów, kiedy rozbudowane normatywne restrykcje heroicznym wysiłkiem udawało się odnieść do realiów konkretnych celów, dążeń i marzeń. Trafiali się jeszcze wtedy tacy, którzy widzieli szanse ich realizacji i mieli odwagę wziąć za to odpowiedzialność. Mniej liczne przepisy i normy nie napędzały się wówczas wzajemnie w wyścigu absurdów.

Niesforny charakter weteranek i weteranów podziemia ujawnia nowe problemy tuż po zasiedleniu budynku. Management budowy postanowił zareagować na liczne doniesienia o krwawych wypadkach w toalecie w strefie zarządu. Korzystający z niej masowo doznają urazów od uderzenia drzwiami. Wszystko przez estetyczne fanaberie architektów.

Poszukiwanie szlachetnej prostoty wnętrz często pociąga za sobą masę komplikacji prawnych oraz konieczność rozbudowy instalacji i systemów bezpieczeństwa. Drzwi do toalet miały się nie wyróżniać, być jednym z wielu identycznych paneli tworzących ścianę umywalni. Żeby przez nią

przejść, należy pchnąć panel w miejscu subtelnie oznaczonym metalową płytką zastępującą klamkę. Ścianodrzwi są wahadłowe. Na pierwszy rzut oka ich nie widać.

Istnieje co najmniej jeden oryginalny polski przepis budowlany, którym zadziwiamy świat: drzwi do toalet muszą się otwierać na zewnątrz. Jego geneza jest prosta – wszyscy znają opowieści specjalistów BHP o czaszce zmiażdżonej pomiędzy miską ustępową a drzwiami. Brytyjski menedżer nie słyszał o tym przypadku, próbował więc dowodzić, że bardziej niebezpieczna jest sytuacja, gdy wychodzący z toalety uderza przechodzących korytarzem. Ostatecznie zgodzono się, że gwałtowne przekraczanie drzwi toalety częściej odbywa się w stronę jej wnętrza.

Słyszymy oczywiście: „GDYBYŚCIE ZROBILI NORMALNE PRZEPISOWE DRZWI…”. Tak, czujemy się winni, przedyskutowujemy więc rozmaite możliwe pomysły zapobiegania dalszym wypadkom. Głos należy tu przede wszystkim do przedstawicieli globalnej firmy inżynierskiej. „Ratunkiem może być tylko specjalny system ostrzegawczy, instalacja bezpieczeństwa”. Może rodzaj automatycznej blokady drzwi, gdy w pobliżu pojawia się zagrożenie (ktoś z zarządu)? Nasuwają się jednak wątpliwości. Blokowanie wyjścia to stwarzanie poważnych niebezpieczeństw. Sygnalizacja świetlna uruchomiana czujką ruchu? Byłaby do przyjęcia, ale istnieje obawa, że zaaferowani jej nie zauważą. Ostatecznie przechodzi sygnalizacja dźwiękowa. Zarządzający budową upewnia się, że sygnał nie będzie przypominał dzwonka telefonu (rzecz normalna w toalecie zarządu), po czym zatwierdza rozwiązanie instalacji ostrzegawczej.

INSTALACJE DLA LOBBYSTÓW

Budujemy pierwszy mieszkalny wieżowiec w Warszawie epoki transformacji! W trakcie projektowania słyszymy, że nie wchodzi już w grę kompensowanie wyciąganego z mieszkań powietrza tym wpadającym przez nieszczelne lub otwierane okna. Pomysły na naturalną, niewspomaganą mechanicznie wentylację, oddychającą „skórę budynku” dawno zarzuciliśmy. Teraz z powodu nowych regulacji w zapomnienie musiały pójść marzenia o wentylacji mieszkań poprzez mniej lub bardziej skomplikowane, ale zależne od użytkowników działania. W pracowni natychmiast pojawia się nasz ulubiony komiwojażer – sprzedawca nawietrzaków, które „zachodni” producent, wiedziony niezwykłą intuicją, przygotował, by sprostać nowej legislacji. Jego produkty już przeszły długą procedurę atestów i certyfikatów! Możliwe, że ziści się jego marzenie o całej wieży nawietrzaków!

Nikt już nie przejmuje się transmisją chłodu ani hałasu przez ścianę. Budujemy perfekcyjnie szczelny budynek, żeby następnie podziurawić go setkami nawietrzaków. Ten estetyczny produkt to szczyt osiągnięć wysokich technologii, niestety tylko w wersji dla zamożnych. Wersja dla zwykłych nabywców przypomina kratkę wentylacyjną niestarannie pozatykaną gąbkami. Grunt, że ma certyfikat. W zimie większość mieszkańców zakleja szczeliny nawietrzaków (w obu wersjach) plastikowymi taśmami samoprzylepnymi – bo przeciągi i chłód. Mechaniczne wentylatory w łazienkach rzężą, bo nie mają skąd czerpać powietrza. Niewielka ilość, jaka dostaje się przez dziurki od klucza w drzwiach na klatkę schodową, wywołuje upiorne gwizdy, lokatorzy zatykają więc dziurki. Schody zamieniły się w tunel aerodynamiczny i dochodzi tam do zadziwiających zjawisk. Do dzisiaj nie odkryto wszystkich ich mechanizmów i przyczyn. Wejście i wyjście na schody wymaga użycia siły. Podciśnienie wygięło ciężkie stalowe drzwi do garażu, nie dają się zamknąć ani otworzyć. Odwrócenie kierunku ciągu wentylatorów przynosi nieznaczną poprawę. „GDYBYŚCIE OD RAZU ZAINSTALOWALINORMALNĄ KLIMATYZACJĘ…”

Wiemy. Mieszkańcy się poddali i pogodzili z faktem, że nie wszystko od nich zależy. Obawiam się, że nadal nie jesteśmy pewni, jak ten aerodynamiczny układ zadziała w razie pożaru.

Odkrywamy, że przepisy i normy bezpieczeństwa już nie tylko próbują reaktywnie nadążyć za cywilizacyjnymi zmianami serwowanymi nam przez produktywistyczno-konsumpcyjną cywilizację. Wyprzedzają je, twórczo wpływając na rozwój technicznych rozwiązań. Scentralizowany system kontroli i norm krótką drogą prowadzi do dominacji lobbystów. Wygrywają ci spośród nich, którzy odwołując się do debat na temat bezpieczeństwa, wyimaginowanych i realnych zagrożeń dla planety, twórczo włączają się w procesy namnażania skomplikowanych technik, systemów i produktów.

INSTALACJE DLA DUCHÓW

Nowy hotel w centrum Warszawy ma przylegać do eklektycznej kamienicy z początku XX wieku, będącej pod ochroną konserwatora zabytków. W kamienicy od dawna nikt nie mieszka. Przez dziurawy dach i rozpadające się stropy leje się woda. Projektowany hotel jest o kilka metrów wyższy od swojej zabytkowej, schorowanej sąsiadki. Nie dostaniemy pozwolenia na budowę, jeśli nie przywrócimy w opuszczonej kamienicy prawidłowej wentylacji.

Proponujemy podniesienie istniejących kominów powyżej dachu hotelowego. Konserwator zabytków nie chce o tym rozmawiać. Całkiem słusznie – interesuje go całościowa ochrona rozpadającego się obiektu. Negocjujemy więc ze wspólnotami i administracją mieszkaniowych zasobów komunalnych, tym razem proponując zainstalowanie elektrycznych wentylatorów na istniejących kominach. Wykluczone! Nie wydadzą ani grosza na prąd, a naszym gwarancjom na dłuższą metę nie dowierzają.

Genialne pomysły przychodzą, gdy w poczuciu bezradności zaczynamy snuć futurystyczno-absurdalne idee. Zainstalujemy na kominach ogniwa fotowoltaiczne podłączone do wentylatorów! Pomysł okazał się trafiony i został zrealizowany, wszystkie strony zadowolone. Goście hotelowego klubu na tarasie dachowym słyszą monotonny szum mnóstwa wentylatorów. Obracające się nastawy kominowe błyszczą w słońcu, nad nimi, nad każdym kanałem, połyskuje przypominające rogatywkę małe ogniwo.

Sztuczne płuca nie ożywią nieboszczki. Jej kruchy kościec i dawno pozbawione krążenia instalacje są mieszkaniem dla mikroorganizmów, grzybów, dzikich zwierząt, duchów dawnych mieszkańców. Kamienica ma zabite deskami oczodoły okien, bramy. Lepiej nie wiedzieć, co się dzieje w środku, nie wystawia się na widok publiczny kryjących się tam niebezpieczeństw. Groteskowy spektakl, scenografia? Może i tak, ale wpisuje się w ogólną poetykę systemowego eliminowania zagrożeń. Z niewiadomych powodów przychodzi mi na myśl, że niekwestionowanym symbolem, ikoną polskiego domu bezpiecznego jest prostopadłościan dający się zamknąć w bezotworowe pudełko okiennicami przypominającymi masywne, betonowe drzwi schronów atomowych – w istocie wykonanymi z płyt drewnopochodnych w szarobetonowym kolorze, na lekkiej konstrukcji stalowej.

Zadziwia łatwość, z jaką społeczeństwa godzą się na ograniczanie kolejnych sfer wolności w imię złudnego poczucia bezpieczeństwa, tyranii systemów eliminacji niebezpieczeństw powstających w oderwaniu od istotnych zagrożeń, nieproporcjonalnych do nich skali. Przywołując opinię Giorgia Agambena, można odnieść wrażenie, że obowiązuje naspermanentny stan wyjątkowy. Na jego straży stoi między innymi lobby bezpieczeństwa propagujące tyranię globalnej (bio)władzy, specjaliści od kryzysów społecznych, zdrowotnych, środowiskowych i klimatycznych, pozostający pod presją społecznych emocji, grup aktywistów, populistycznych polityków3.

José Ortega y Gasset prawie sto lat temu zwracał uwagę na sztuczny charakter cywilizacji zdominowanej przez „wertykalnych najeźdźców”, masowego specjalistycznego, zadufanego w sobie człowieka spontanicznie korzystającego z technik, systemów, narzędzi, tak jak ze świata przyrody. Wzrastamy w otoczce komfortowego środowiska, którego nie stworzyliśmy. Korzystamy z udogodnień, które nie są „organicznie związane” z naszym życiem4.

Wyczerpujące się inwencja i świeżość poszukiwań sprawiają, że podążamy utartymi ścieżkami, jedynie komplikując wynalazki naszych poprzedników. Nic w tym dziwnego (może poza tym, że mało kogo to dziwi), to tylko znana faza cywilizacyjnego cyklu.

Jedna norma ma sens. „Budynek musi być bezpieczny”. Inne są często formalno-prawnym bełkotem. Warto sobie czasem uświadomić, że znakomita większość budowli dawnych i współczesnych pozbawiona jest „infrastruktury bezpieczeństwa”, czyli bez niej też można budować bezpiecznie. Czy architekci, których projekty są kompilacją standardowych rozwiązań powstałych w toku długotrwałych procesów ucierania się technologii i regulacji, potrafią jeszcze zdobyć się na refleksję? Czy i w jakim stopniu ich budynkom można zaufać?

O nędzne miasta ludzi przewrotnych,
O marne pokolenie ludzi oświeconych,
Oszukane w labiryncie własnych odkryć,
Zaprzedane za zyski z własnych wynalazków5.

Własnych?

Wszystkiego bezpiecznego!