Jan Bińczycki rozmawia z Magdaleną Okraską

Jan Bińczycki: Z twojego reportażu Nie ma i nie będzie[1] można się dowiedzieć, czego brakuje w miejscowościach, które ucierpiały przez zmiany polityczne i ekonomiczne. A czego potrzeba, by istniało miasto?

Magdalena Okraska: Infrastruktury i wspólnoty. Budynków mieszkalnych, miejsc związanych z edukacją i kulturą oraz ludzi, którzy będą je prowadzić. Wspólnotę tworzą też ci, którzy będą przychodzić.

W PRL-u osiedla oddalone od centrum budowano tak, że miały swoje centra. Nie trzeba było wyjeżdżać do śródmieścia, żeby coś załatwić, kupić, iść do lekarza czy zażyć kultury. Przekonałam się o tym osobiście przez dziesięć miesięcy mieszkania na łódzkim Widzewie Wschód. Na osiedlu miałeś wszystko, biło tam serce dawnego systemu myślenia o mieście. To był zbiór naczyń połączonych albo rozgwiazda, której macki mogły sięgać do śródmieścia. Ono było jak planeta, a dzielnice jak satelity. Duże miasta i stare osiedla poniekąd wciąż mają tę zaletę. Na przykład komunikacja miejska prowadziła nie tylko do centrum, jej boczne linie szły od jednej dzielnicy do drugiej. Ze studenckich czasów dobrze wspominam sieć połączeń z krakowskiego osiedla Piastów.

Centrum promieniuje, ale infrastruktura i wspólnota są pod ręką. Ten model wpływa też na relacje między dużym i małym miastem. Z Zawiercia nie trzeba codziennie jeździć do Katowic do pracy lub szkoły; wszystko, co jest potrzebne do przetrwania, plus jakąś nadbudowę edukacyjną, kulturalną, gastronomiczną, mamy w pobliżu.

JB:W Polsce były takie miasta i na dodatek po wojnie dynamicznie się rozwijały, mimo wszystkich wad „realnego socjalizmu” i PRL-u. Przy okazji transformacji ustrojowej często zabierano z nich któryś z wymienionych przez ciebie elementów. Czym to skutkuje?

MO: Wspólnota umiera albo popada w marazm. Stają duże zakłady przemysłowe, gaśnie przedsiębiorczość, zamykają się instytucje. Śmierć miasta i społeczności rozkłada się na miesiące i lata. Nawet jeżeli hochsztaplerskie sztuczki nazywane wygaszaniem nierentownych zakładów były dokonywane nagle, to efekty przychodziły powoli, a społecznościom z początku trudno było w nie uwierzyć. Zakład to coś więcej niż praca, i nie mówię tu o poczuciu wspólnoty górników czy hutników, z ich świętami. Praca w dawnych zakładach pociągała za sobą konkretne korzyści infrastrukturalne i społeczne dla pracownika i jego rodziny. Działały fundusze wczasów pracowniczych, dzieci miały darmowe lub dofinansowane zajęcia czy kółka zainteresowań, istniały szkoły przyzakładowe, orkiestry, kina. Czasami te instytucje po zamknięciu zakładów były przejmowane przez samorządy albo przechodziły w ręce prywatne, ale często nic się z nimi nie działo. Przykładem upadku kultury w mniejszych miejscowościach, wręcz wyrzutem sumienia, są szkielety kin. Sporo o nich piszę w książce. Ostatnio widziałam takie zamknięte kino w Radomsku. Olga Drenda niedawno wrzuciła na Facebooka zdjęcia kina w Sierpcu. Te miejsca wyglądają na nieczynne od dwudziestu paru lat. Są zabite dechami. Czasami jakiś prywatny inwestor próbuje je reaktywować, ale z różnych powodów ponosi porażkę. To prowadzi do bałamutnego argumentu, że ludzie nie chcą chodzić do kina. A to nie tak.

Likwidacja bądź redukcja zatrudnienia w zakładach pracy zmienia strukturę demograficzną każdej miejscowości. Ludzie z przymusu wyjeżdżają z niej na cały dzień albo na zawsze. Pojawia się też wielki problem finansowy: kiedy ludzie przestają zarabiać, padają małe lokalne biznesy.

JB: Odnoszę wrażenie, że dysproporcje w ofercie dla mieszkańców różnych miast i regionów to problem systemowy i jedno z największych zagrożeń dla Polski, bomba z opóźnionym zapłonem. Czy grozi nam ogólnokrajowa zapaść cywilizacyjna?

MO: Raczej nie, ponieważ mamy kilka wielkich miast. Zasysają prowincję, ludzie ciągną do nich za pracą, edukacją i rozrywką – one przetrwają i zawsze będą miały jakąś ofertę. Co jednak z tymi, którzy nie chcą lub nie mogą wyjechać? Te dysproporcje narastały przez ostatnie trzydzieści lat, nie pojawiły się znienacka. Wbrew pozorom właściwie żadna władza nie robi wiele, by je zniwelować, choć PiS uczynił kilka kroków, poza tym w sferze deklaracji i symboliki próbuje przywrócić małym miejscowościom godność. Oficjalnie mówi się o nich w zupełnie innym tonie niż choćby w 2013 roku. Niestety, to nie zmienia faktu, że wiele z tych miejsc – i ich okolice – wciąż jest pustynią transportową, medyczną, zwykle także kulturalną. Wybudowanie Biedronki i Dino to namiastka infrastruktury.

JB: Czy upadek przemysłu ma płeć? Godzi mocniej w hutników i kolejarzy niż we włókniarki czy w pracownice montażowni?

MO: To się wiąże z różnymi czynnikami, przede wszystkim dotyczącymi roli społecznej, a ta jest nieodłącznie sprzężona z płcią. Gdy w latach 90. zamykano kopalnie, huty i inne zakłady pracy, wielu mężczyzn się wieszało albo szło na tory, bo czuli się złapani w pułapkę. Tracili nie tylko dochód, ale również status górnika, hutnika, kierownika sekcji, montera itp., oraz – przynajmniej w swoim pojmowaniu – status głowy rodziny, tego, który dba i zapewnia byt. Okresy długotrwałego bezrobocia wypełniali alkoholem czy ucieczkami z domu, bo koledzy rozumieli lepiej niż rodzina.

Kobiety poddają się ostatnie. Co rano wstają, chodzą po urzędach z podaniami, kombinują jedzenie. Potrafią zaczynać od zera. Wielu mężczyzn w trudnych sytuacjach bytowych wycofuje się psychicznie, kobiety nie – jeśli mają dzieci, to mają dla kogo żyć i walczyć.

JB: Migracje i likwidacje nierentownych instytucji – szwarccharaktery twojego reportażu – inni autorzy przedstawiają niekiedy jako atrybuty sukcesu. Mówi się, że to mobilność, zmiany, że trzeba być elastycznym.

MO: To duży problem w polskich kulturze i polityce. Lubimy się porównywać do Amerykanów. Wmówiono nam, że w Stanach Zjednoczonych wszystko jest piękne, wspaniałe i dobrze działa. A tam można z dnia na dzień stracić pracę, wiele osób nie ma nawet podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego. Czy to rzeczywiście taki wspaniały kraj?

Amerykanów przedstawia się jako wzór mobilności, bo jeżdżą za pracą. W serialach pokazuje się, że piętnastolatek zdążył zamieszkać w kilku miastach, bo rodzice się przenosili. Kupowali domy, sprzedawali, wynajmowali i tak dalej. To część tamtejszej kultury czy raczej przymusu ekonomicznego. Nie powinniśmy sięgać po takie wzory. W Europie Zachodniej ludzie nie wkładają tyle wysiłku w zdobycie średniej jakości pracy. Warto rozważyć przeprowadzkę, jeśli dostaniemy superofertę, ale współczuję ludziom, którzy po wielokroć muszą się aklimatyzować w nowym miejscu. Nie mówiąc już o jeżdżeniu w kółko, o tych kilkumiesięcznych wyjazdach do Niemiec czy Holandii i powrotach do Polski, życiu tu za pieniądze zarobione za granicą. Wspominam o tym w Nie ma i nie będzie. Panie, które jeżdżą na kilkumiesięczne turnusy opieki nad niemieckimi seniorami, muszą wracać, żeby odpocząć. To wyczerpująca praca, znacznie przekracza standard ośmiu godzin dziennie.

Ta mobilność jest w dużej mierze wymuszona, jak choćby wielka, kilkumilionowa fala emigracji na Wyspy. Wcześniej kombinowaliśmy z wyjazdami do Niemiec czy na winobranie aklimatydo Hiszpanii. Wszystko po to, by w krótkim czasie zarobić pieniądze, z którymi w Polsce można coś sensownego zrobić. Polacy są dumni z ciężkiej pracy, ale ona powinna być na miejscu. I była.

Myszków fot. Magdalena Okraska

JB: W Nie ma i nie będzie spora część rozmówców to ludzie, którzy wyjechali.

MO: Czasem mówią, że „udało się wyjechać, uciec” z rodzinnego miasta. Bardzo mnie to dziwi. Często powtarzają to nawet osoby z lewicową wrażliwością. Sugerujemy w ten sposób, że ci, którzy zostali, przegrali. Że nie warto mieszkać w Piotrkowie Trybunalskim albo innym mniejszym mieście. Chcę eksplorować w moim pisaniu ten język sukcesu i porażki – to, jak ludzie mówią o swojej okolicy, o pracy, przeprowadzkach, oraz język urzędowo biznesowy, jakim opisuje się zmiany w przestrzeni: rozmaite „rewitalizacje”, „modernizacje” „inwestycje”.

JB: Wróćmy do wspólnoty. Po lekturze mam wątpliwości, czy istnieje „polska wspólnota”. Może jest ich więcej? Może duże miasta zyskały kosztem mniejszych i wykształciły się różne Polski?

MO: To trudne pytanie. Duże miasta tworzą inny rodzaj wspólnot. W mniejszych społeczności są ciaśniej splecione, na dobre i na złe. Często słyszę, że jestem piewczynią tych drugich, ze wszystkimi ich wadami. Poniekąd to prawda. Przymusowy wyjazd zrywa więzi, których nie da się zbudować z obcymi, i często się nie chce. Gdy jesteśmy młodzi i zmieniamy mieszkania, uważamy, że „udało się nam uciec” spod kurateli matki, sąsiadek itd. Istnieją wspólnoty z wyboru, ale one niekoniecznie zastąpią te zbudowane na więzach krwi czy powinowactwa. Te lokalne się na siebie nakładały. Pracownicy fabryki mieszkali po sąsiedzku. Mieszkam na osiedlu, które wybudowano przede wszystkim dla pracowników huty żelaza. Moje sąsiadki poznały się w pracy i przyjaźnią się od czterdziestu lat.

Czy istnieją różne Polski? To pytanie zahacza o politykę. Odnosi się do konfliktu, który próbuje się kanalizować poprzez różnice pomiędzy nami, podziały na Polskę A,B,C. Jeden z moich bohaterów mówi nawet, że w Skarżysku-Kamiennej jest Polska G, bo czuje, że nic nie da się tam zmienić. Z tym podziałem jest trochę jak z relacjami z matką. Możesz skrytykować własną matkę, ale kiedy zrobi to ktoś inny, od razu się napinasz. Chcesz bronić miejsca, w którym dorastałeś. Ludzie z prowincji narzekają, a jednocześnie nie chcą być negatywną alternatywą dla „lepszej Polski”. Często widuję takie kłótnie w facebookowej grupie Spotted Zawiercie. Ludzie wyjechali na przykład do Krakowa, mimo to złośliwie komentują wszystko, co się dzieje w Zawierciu. Przenieśli się, ale nie potrafią się odciąć.

JB: Z kolei twoi rozmówcy, którzy zostali w rodzinnych miastach, nie wpisują się w żaden znany wzór lokalnego aktywizmu. Ani to siłaczki, judymowie, ani współcześni „ludzie z pasją”, których można pokazać jako przykład sukcesu. Nie da się ich opisać jedną cechą.

MO: Większą wagę przykładam do tego, by moje książki działały politycznie czy społecznie, niż do warstwy literackiej. Interesuje mnie większość, głos masy. Nawet jeśli z reporterskiego punktu widzenia przydałby się charakterystyczny bohater: dziwak, lokalny polityk, przedsiębiorca, nie umawiałam się na takie rozmowy. Mogłyby posłużyć konstrukcji literackiej, ale nie chciałam, żeby miasta pokazywali mi ludzie wyróżniający się na tle ogółu. Kiedy piszę o pracy i likwidacji zakładów, staram się rozmawiać z szeregowymi pracownikami czy kierownikami sekcji albo działu, a nie z byłymi dyrektorami. Celuję w grupę ludzi starszych, oni pamiętają prosperity za Gierka. Oddaję też głos młodszym osobom, które wyjechały z rodzinnych miast, ale z nimi rozmawiam rzadziej, bo chcę, by opowieść toczyła się w Tarnobrzegu czy Skarżysku.

Unikałam również krajoznawców, lokalnych przewodników. Ich opowieści są naszpikowane anegdotami, wyimkami z historii i geografii, a potrzebowałam czegoś innego. U moich rozmówców nie szukam dziwactw, śmiesznostek, superpowiedzonek, choć to się ceni. Zależy mi, by sami dobierali tematy i opowiadali tak, jak sobie tego życzą, własnym językiem. Niektórzy czytelnicy i recenzenci uznali, że to nietypowa konwencja.

JB: Starałaś się też omijać lokalne kurioza, nie podkpiwać, nie egzotyzować opisywanych miejsc.

MO: Nie szukałam na siłę oryginalności. Po prostu nie interesuje mnie reportaż ciekawostkowy.

Opowieści zdobywam w trakcie marszu po mieście, z bohaterem i bez niego. Odwiedzam pospolite miejsca – te, w których się mieszka, jada, załatwia codzienne sprawy. Daję się porwać, kierować tym, co zasłyszałam lub co mi polecono. Czytelnicy mówią, że dzięki temu czują się, jakby tam byli. Trafiają mi się ciekawostki, na przykład pomnik papieża stojący nad herbem Leliwa w Tarnobrzegu, na skraju parkingu pod supermarketem, ale piszę o nim dlatego, że bohaterowie uznali go za godny uwagi. Zwykle ludzie z początku mówią, że w ich miastach nic nie ma, a potem pokazują mi mnóstwo ciekawych miejsc.

JB: Zwracasz uwagę na niematerialne cechy miejskości: na zapachy, kolory, dźwięki dobiegające z budynków.

MO: Chcę, żeby opis był gęsty. Ważnymi miejscami są dla mnie targowiska, bo konstytuują miasto i jego społeczność. Z grubsza wiadomo, co można znaleźć na każdym polskim targu: chińskie skarpetki, kiełbasę z rusztu, Romów z patelniami, babcie z natką pietruszki. Staram się wyłapać elementy ważne dla wspólnoty: metafizyczne, ale też kulinarne, dźwiękowe. Chodzę na łowy poniekąd „etnograficzne”, choć nie na poziomie naukowym. Lubię taki styl pisania. Przy czym nie zachwycam się własnym podejściem jako wyjątkowym. Chciałabym, by było powszechniejsze. Chętnie bym przeczytała, jak ktoś inny jechał busikiem do jakiegoś miasta, czy było gorąco, co podano na obiad. Podobno na zajęciach w Polskiej Szkole Reportażu uczy się, że autor powinien być niewidoczny. A przecież nawet jeśli zaciśnie zęby i ani razu nie napisze „ja”, to dokonuje selekcji faktów, zjawisk: jedne uwzględnia, inne pomija. Każdy reportaż jest więc emanacją postawy autora, jego sympatii i niechęci.

Będzin fot. Magdalena Okraska

JB: Jak wyglądają samorządowe próby reanimowania miast, w których bywasz?

MO: Właściwie zawsze tak samo. Samorządowcy starają się przejść wszystkie linearne fazy rozwoju większych miast, nawet jeśli gdzie indziej się nie sprawdziły, jak betonoza i słynna „polska rewitalizacja rynków”. Płaci się kupę kasy ludziom, którzy mają określić, co w mieście jest ciekawego, z czego można zrobić na przykład loft. Rewitalizuje się też poprzez wprowadzanie donic z kwiatami, elektrycznych hulajnóg, rowerów miejskich, siłowni na wolnym powietrzu. Prezydent Zawiercia powiedział mi, że musiał postawić ich kilkadziesiąt, bo ludzie chcieli, choć osobiście nie widział sensu. Dziś mało kto z nich korzysta, ale jest parcie, żeby w każdej dzielnicy była siłownia. Często ustanawia się specjalne strefy ekonomiczne, żeby inwestorzy stworzyli choć kilkadziesiąt miejsc pracy. Do tego budowa niewielkiej galerii handlowej, takiej, że do każdego sklepu wchodzi się z zewnątrz. Nie ma wspólnego holu czy kawiarni. Miasto zmienia się wizualnie. To się podoba mieszkańcom, wyjąwszy gorące powierzchnie wybetonowanych rynków, ale drażnią zarośnięte skwery, nieuporządkowana zieleń, nietrzebione drzewa. Ludzie wychodzą z założenia, że skoro nic się nie dzieje, w okolicy nie ma przyzwoitej pracy, to niech chociaż przestrzeń będzie zadbana. Liczą się widoczne zmiany.

JB: Które z opisywanych miast szczególnie zapadło ci w pamięć?

MO: Oczywiście wszystkie. Mam sygnały, że najbardziej poruszająco wypadła historia Wałbrzycha i biedaszybnictwa. Tam usłyszałam mrożące krew w żyłach opowieści. Lokalnym władzom nie spodobał się stworzony przeze mnie obraz ich miasta. Spotkanie autorskie w Wałbrzychu nie doszło do skutku.

JB: Dziś o biedaszybach znów jest głośno w mediach. Mam wrażenie, że to zjawisko ponownie się demonizuje i egzotyzuje.

MO: Wydobywanie węgla w biedaszybach to PRACA, do której musieli się posunąć zdesperowani, pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia ludzie w latach 90. w Wałbrzychu i okolicach. Potem skala zjawiska zmalała, ale biedaszyby nigdy nie przestały funkcjonować. Teraz „dziury” powracają na fali cen węgla i innych materiałów opałowych. Tak, prasa znowu o tym mówi i znowu w tonie wielkiego zaskoczenia, że kogoś bieda zmusza, by narażał życie w niebezpiecznej kopalni samoróbce. Tymczasem ludzie w takiej sytuacji są i zawsze byli. Tym bardziej się cieszę, że napisałam rozdział o Wałbrzychu, bo okazał się aktualny, przypomina o realnej krzywdzie – nie snuję wspominków sprzed trzydziestu lat.

JB: Co z twojej perspektywy było istotne w pozostałych miastach?

MO: Ważny jest rozdział o Ozorkowie. Portret miasta podoba się też jego bohaterce, pani Annie.

JB: Mimo że to smutny obraz.

MO: Tego miasta wcześniej chyba nikt nie opisał w reportażu w prasie ogólnopolskiej. Zajmowały się nim głównie lokalne łódzkie i zgierskie redakcje. Dzieje przemysłu umieszczono w książkach historycznych, ale to przecież opowieści bez bohaterów. Najnowsze dzieje Ozorkowa są do pewnego stopnia uniwersalne: w wielu miastach o populacji od piętnastu do trzydziestu tysięcy zlikwidowano przemysł i pomniejsze zakłady przetwórcze, transport publiczny, szkoły przyzakładowe. Ludzie zostali z niczym. Transformacyjny walec przejechał po każdej dziedzinie życia. Te miasta kulały aż do wejścia do Unii Europejskiej, a potem do 2015 roku, gdy z różnych względów marazm trochę osłabł, a przynajmniej zmienił oblicze.

JB: Zwykle w małych miastach naśladuje się większe. A na odwrót? Co z mniejszych miejscowości przydałoby się w miastach wojewódzkich?

MO: Pojawiło się trochę artykułów na ten temat. Ich autorzy z reguły nie mieszkają w mniejszych miastach. Nie podoba mi się lansowany w tym sezonie pomysł na przeprowadzki do małych i średnich miast przez ludzi pracujących zdalnie. To nie zadziała na masową skalę, bo od razu rodzi się pytanie: gdzie płaciliby podatki?

Widzę za to potencjał w koncepcji „miasta piętnastominutowego”. W zasięgu krótkiego spaceru mają być dostępne praca, szkoła, możliwość zrobienia podstawowych zakupów. Ważne, że na piechotę, a nie autem czy rowerem. Każde małe miasto jest z natury piętnastominutowe: Radomsko, Ozorków czy nawet Zawiercie, choć jest dość rozległe. Można w kwadrans dotrzeć w różne miejsca. Fajrant o szesnastej, dziesięć minut później jest się w domu. To nie do przecenienia.

JB: W rozdziale dotyczącym zatrzymania rozwoju mieszkalnictwa ludzie zasiedlający PRL-owskie bloki i wychowujący się w nich wspominają swoje osiedla z sentymentem, podkreślają ich egalitaryzm i dobre rozplanowanie sieci usług. Czy to możliwe, że niedemokratyczny, nienadążający za Zachodem ustrój tworzył lepsze warunki niż w miarę nowoczesna demokracja? Może wrażenia bohaterów i bohaterek wynikają wyłącznie z sentymentów?

MO: Nie, to nie sentyment. Prawie nikt nie wspominał z nostalgią przedwojennych drewniaków czy kamienic z ubikacją na zewnątrz, nawet jeśli mieszkał w nich, gdy był piękny i młody. Po prostu RL-owska infrastruktura to rzeczywiscie kawał porządnego budownictwa, zapewniła dom milionom Polaków. Wychowano nas na Alternatywy 4 i śmiechu z krzywej podłogi czy niegrzejącego kaloryfera, tymczasem spore grono Polaków nadal mieszka w PRL-owskich czteropiętrowcach czy wieżowcach, z dobrze zaplanowaną przestrzenią wspólną. Wielu nabywców woli zakup z rynku wtórnego, w „starym” bloku.

Czy tamten system tworzył lepsze warunki mieszkaniowe niż III RP? Tak, bo chciał je stworzyć, a nie tylko zarobić.

JB: Czy dzisiejsze zmory budownictwa mieszkaniowego: grodzenie osiedli, brak infrastruktury, podział na „lepsze i gorsze” okolice, wynikają wyłącznie braku aktywności państwa, czy są rezultatem także ideologii indywidualnego sukcesu, fiksacji na punkcie własności prywatnej, które zastąpiły państwową ideologię PRL-u? Może dałoby się jakoś sterować rynkiem mieszkaniowym, by był mniej wykluczający?

MO: Niestety, państwo po 1989 roku zwolniło się z wielu swoich psich obowiązków. Nie wiem, jak teraz mielibyśmy upilnować, by bloki nie stały zbyt blisko siebie, by ich nie grodzić, by mieszać lokatorów klasowo (skoro z własnej woli mieszać się nie chcą), po tym, jak stadnie przyjęliśmy, że za budowę odpowiedzialna jest firma deweloperska, a Polak na mieszkanie musi mieć, a jak nie ma, to nie kupi. Niestety, mieszkania socjalne i komunalne nie kojarzą się u nas dobrze (miasta zresztą wyzbyły się zasobu lokalowego), wynajem prywatny to niekontrolowana patologia i niepewność, więc prawie każdy pragnie własnego mieszkania, naprawdę własnego, ze swoim nazwiskiem w akcie notarialnym. To zrozumiałe, choć społecznie wiedzie nas w zupełnie innym kierunku niż ten, który proponuje lewica. Niepewność i konieczność zakupu, żeby mieć dach nad głową, doprowadziły do indywidualizacji, atomizacji, chęci podkreślania własności, dumy z niej. To są naturalne uczucia, ostatnie trzydzieści lat w Polsce na pewno im sprzyja.

JB: Sporo uwagi poświęcasz lokalnym drobnym biznesom: małym sklepom, targom, gastronomii. Mam wrażenie, że w miastach powiatowych mają się lepiej niż w wojewódzkich.

MO: Po wielu z nich pozostało już tylko wspomnienie. Przetrwały na przykład salony fryzjerskie. Właściciele mają siedemdziesiątkę na karku, wiadomo, że nikt nie przejmie po nich zakładu, ale trwają rzutem na taśmę.

Będzin fot. Magdalena Okraska

JB: A targi i bazary?

MO: Tam bulgocze codzienna wspólnota, o której mówiłam wcześniej. Żeby tam przebywać, nie trzeba mieć zasobów – ani finansowych, ani tak zwanego kapitału kulturowego. Nie trzeba też określonego celu. Przychodzisz na targowisko i po prostu jesteś. Można się snuć przez dwie godziny i niczego nie kupić. Targowisko może być hałaśliwe, nieprzyjemnie pachnieć, oferować nie do końca legalne biznesy. Wszędzie tak to wygląda, na szczęście w małych miejscowościach te ryneczki, bazary czy targi jeszcze nie uległy gentryfikacji. Obawiam się, że i na nie przyjdzie czas, a nie zastąpią ich „targi śniadaniowe” albo bożonarodzeniowe, okazjonalne kiermasze.

Tradycyjny charakter miejskich targów pewnie nie podoba się samorządowcom. Trudno je uznać za wizytówkę miasta, atrakcję turystyczną. Targi śniadaniowe są schludne, trwają chwilę, na którymś z reprezentacyjnych placów, raczej jako event niż instytucja lokalnej ekonomii. Tradycyjne targowiska uwierają decydentów, bo są takie „wschodnie”, pełne rozgardiaszu, mało estetyczne, no i niekoniecznie w pełni legalnie wymienia się tam pieniądze na towar. Dochodzi do likwidacji, także w dużych miastach, z Warszawą włącznie, a w lokalnej wspólnocie powstaje wyrwa.

JB: A bary i pijalnie piwa?

MO: Za bary oberwałam od komentujących w internecie. Część z nich zdaje się lepiej ode mnie wiedzieć, co lubię, co powinnam, a co niby robię na pokaz. Bary są dla mnie istotne. Chodzę do nich przez całe dorosłe życie, często sama. Fajnie, kiedy barmanka wie, jak masz na imię i że na przykład zawsze zamawiasz piwo bez soku. Oczywiście to już nie to samo, co wtedy, gdy po fajrancie wpadali do piwiarni pracownicy z jednego zakładu. Dziś gromadzą wspólnotę mieszkańców okolicy, także tych z problemem alkoholowym. To nadal lepsza opcja niż samotne picie piwa w domu przed telewizorem. Skoro ktoś i tak by pił, czemu ma to robić na kanapie, pod klatką czy sklepem, jeśli może zajść do baru, spotkać znajomych, zanudzić barmankę swoimi opowieściami. Zawsze, kiedy gdzieś jadę, szukam takich miejsc. Ostatnio byłam w Szczekocinach. Chciałam wejść do Baru u Mirka, ale się spóźniłam. Teraz sprzedaje się tam balony z helem i inne upominki. Coraz mniej jest lokali w starym stylu, z drewnianymi ławami i głównie męską klientelą. W Zawierciu na sąsiednim osiedlu jest bar Domino. Biznes opierał się na sąsiedztwie z bloków. Czysta, piwo, cheeseburgery po pięć złotych. Właściciel chciał zmienić klientelę na zamożniejszą i mniej kłopotliwą. Podniósł ceny: piwo Warka za osiem złotych, wódka za sześć. Jak na Zawiercie to szalone ceny, ale nie udało mu się zmienić składu klasowego w lokalu. Przychodzą ci sami ludzie. Czyli bar jest dla nich tak ważny, że wolą zapłacić więcej, byle dalej w nim bywać. Zresztą w okolicy nie ma innej klienteli.

Osobna kategoria to tanie osiedlowe pizzerie. Tam nie chodzi się na pizzę, ale na piwo. Ostatnio kolega pokazał mi wspaniały lokal przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, pizzerię z lat 90., gdzie tyskie nadal kosztuje sześć złotych.

JB: Czy jakieś knajpy omijasz?

MO: Podobno w Polsce nie ma już barów, do których strach wchodzić. To nieprawda. Zwykle wchodzę, ale w Wałbrzychu zrezygnowałam z samotnych odwiedzin w osiedlowym lokalu. Większość tych barów jest jednak lepsza, niż się wydaje. Muszę podkreślić, że łatwo nawiązuję kontakty z obcymi, cechuje mnie też straceńczy typ odwagi, więc po prostu gdzieś wchodzę, nie zastanawiam się nad tym. Na pewno nie potrzebuję męskiej obstawy, by wypić piwo.

JB: Z pejzażu znikają również przyzakładowe ośrodki wypoczynkowe.

MO: W książce są dwa. Piszę o Rejowie w Skarżysku-Kamiennej i wspominam o Grotnikach pod Ozorkowem. Ośrodki wczasowe po sezonie to był pomysł wydawcy na moją pierwszą książkę. Ziemia jałowa jest o czymś zupełnie innym, ale to „mój temat”, jesień i zima w zapomnianych, zapuszczonych miejscach, historie budynków i ich lokatorów.

Stare ośrodki, pamiętające PRL i Fundusz Wczasów Pracowniczych, mają ciekawą infrastrukturę. Można robić tam też urbex, badać historie miejsc i dawnych gości.

JB: Do społecznościówek wrzucasz zdjęcia kolorowe, w Nie ma i nie będzie i „Nowym Obywatelu” są czarno-białe. Polska potransformacyjna kojarzy się z pstrokacizną, w szarościach wydaje mi się szlachetniejsza, bardziej atrakcyjna.

MO: W czerni i bieli wszystko nabiera klasy, głębi, tajemniczości. Zauważyłam to już dwadzieścia lat temu. Ale lubię kolorowe zdjęcia Polski. Ta pstrokacizna jest ciekawa, dużo się dzieje. Wolałabym w swoich książkach kolorowe, ale to niemożliwe z powodu kosztów.

JB: W recenzjach i komentarzach pojawia się niekiedy zarzut braku pozytywnej wizji w twoich książkach. Czy masz swój „program rozwoju polskich miast”?

MO: Nie mam i nie powinnam mieć. W innych reportażach też nie widzę kompleksowego programu społeczno-polityczno-transportowego. Raczej zarysowanie problemów, na których opierają się te książki. Świat się zmienił, zmieniły się Polska, demografia i oczekiwania ludzi. Jeśli państwo nie zapewni określonych fundamentów, to one nie powstaną – ani oddolnie, ani dzięki prywatnym przedsiębiorstwom. Będziemy trwali w marazmie dojeżdżania do pracy w większych miastach i powrotów do sypialni, aż któregoś dnia przestaniemy wracać. Uwierzyliśmy, że trzeba wyjeżdżać dla zasady. Nie trzeba. Zostaliśmy zmuszeni, bo na miejscu nie było pracy, edukacji, rozrywki. Jeśli one nie wrócą, wszyscy powyjeżdżamy i demograficznie znikniemy. Chciałabym, żeby w małych miejscowościach, tak jak dawniej, była praca. Oto mój program.