ilustracje: Piotr Chuchla

 

Polski skok w kapitalizm zmienił nie tylko nasze społeczeństwo. Przeorał też pracę. A takie zmiany nigdy nie oszczędzają przestrzeni, w której się dokonały.

 

Akt 1. Wypędzenie

U zarania polskiego kapitalizmu Kazik Staszewski nagrał piosenkę z refrenem „Wałęsa dawaj moje 100 milionów!”. Kawałek tak się spodobał, że artysta wrócił wkrótce z sequelem 300 000 000. Na tę samą melodię, tylko po uwzględnieniu inflacji. W 100 000 000 główny bohater wsiada rano do tramwaju, którym jeździ jeszcze „cała huta”. W „300 milionach” na tej linii można spotkać już tylko bezrobotnych.

Doświadczenie utraty pracy jest pierwszym zwiastunem wielkich zmian społecznych w Polsce. W praktyce gabinet Tadeusza Mazowieckiego był pierwszym od pół wieku polskim rządem, który zrezygnował z prowadzenia tzw. polityki pełnego zatrudnienia. Czyli mówiąc wprost, usunął z listy priorytetów władzy publicznej bicie się o to, by pracę miał każdy obywatel, który pracować chce. Czy tak być musiało? Niekoniecznie. Warto przypomnieć, że politykę pełnego zatrudnienia w okresie powojennym prowadziły nie tylko kraje socjalistyczne, lecz również kapitalistyczny Zachód. Wychodziło im różnie, ale celu tego nigdy nie poddali. W krajach takich jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania bezrobocie przekraczające 4–5 procent zawsze było traktowane jako porażka rządu i nikomu nie przychodziło do głowy stawianie tego jako przejawu „normalności”. W Polsce w roku 1990 bezrobocie rejestrowane sięgnęło 6 procent. Trzy lata później urosło do 16. Na koniec dekady sięgało 20 procent. Walczono z jego skutkami. Ale w starciu z innymi plagami ekonomicznymi (inflacja, dług publiczny) bezrobocie niestety latami przegrywało.

Oznacza to, że w latach 90. kilka milionów Polek i Polaków doświadczyło fizycznego zniknięcia miejsca pracy. Zakład, wokół którego przez lata ogniskowało się ich życie zawodowe, a często i społeczne (wczasy pracownicze, kultura), przestał istnieć albo wypchnął ich poza bramę. To doświadczenie pozostawiło trwały ślad. Dobrze opisał go ekonomista Juliusz Gardawski w pracach Robotnicy 1991. Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu i Polacy pracujący a kryzys fordyzmu.

Gardawski tematyzuje tam specyficzny syndrom porzucenia, którego obrońcy neoliberalnej logiki polskiej transformacji zdają się nie dostrzegać. Oni mówią, że czasy były trudne i nie ulega wątpliwości, że wielu z was (nas?) było ciężko. Ale z drugiej strony nie przesadzajcie. Już na samym początku lat 90. pojawił się Jacek Kuroń i zasiłki dla bezrobotnych. Były też wcześniejsze emerytury. A potem stopniowa stopa życiowa sporej części społeczeństwa wzrosła. Sam pamiętam, jak przy okazji jednej z dyskusji o bilansie polskiej transformacji w radiu TOK FM publicysta „Gazety Wyborczej” Witold Gadomski rzucał na prawo i lewo danymi, ileż to pralek i telewizorów może sobie dziś kupić średnio zarabiający Polak, a jak dalece niższa była jego siła nabywcza pod koniec komuny.

Owszem, jeśli sprowadzić człowieka (obywatela, pracownika) do istoty maksymalizującej swoje zadowolenie z egzystencji wyłącznie przez zaspokojenie chęci posiadania kolejnej pary dżinsów albo mikrofalówki, to pewnie Gadomski ma rację. W wydanej w 2017 roku książce To nie jest kraj dla pracowników próbuję jednak poszerzyć paletę barw, którymi da się odmalować Polskę i Polaka epoki transformacji. Tu barwą, która się nam bez wątpienia przyda, będzie szarość czy nawet czerń deprywacji. Deprywacja to w antropologii stan ciągłego niezaspokojenia jakiejś potrzeby biologicznej czy (częściej) psychologicznej. Biolodzy dodadzą z kolei, że deprywacja jest jednym z głównych źródeł stresu. Najczęściej idzie w parze z przeciążeniem oraz poczuciem zagrożenia. Osoba cierpiąca z powodu deprywacji funkcjonuje z pozoru normalnie. Fizycznie (przynajmniej na początku) nic jej nie dolega. Ma też zazwyczaj co jeść i gdzie spać. Ale jednocześnie coś jakby odziera jej życie z bardziej wyrazistych kolorów, nie pozwalając jej nawet pomarzyć o osiągnięciu prawdziwej stabilizacji i jako takiego zadowolenia.

Owocem tego jest figura robotnika, który przychodzi w okolice starego zakładu (lub czegoś, co powstało w jego miejsce) i patrzy, jak pracują następcy. I narzeka, że za jego czasów taka fuszerka nie byłaby możliwa. Smutniejszy obrazek ilustrujący ten transformacyjny exodus to Polak zbędny (badania pokazują, że gorzej znosili to mężczyźni) – zamknięty w domu przed telewizorem. Zbyt stary, by się przestawić, zbyt młody, by umrzeć.

 

Akt 2. Przemienienie

Nie było oczywiście tak, że wszyscy pracę stracili. W pewnym momencie statystyki bezrobocia zaczęły się przecież poprawiać. Poza tym nastąpiła zmiana oblicza polskiej gospodarki. Zniknęły fabryki Lamp im. Róży Luksemburg albo zakłady Zjednoczenia Przemysłu Elektronicznego i Teletechnicznego UNITRA, ale zaroiło się od nowych graczy – polskich i zagranicznych. Często usytuowanych w podmiejskich parkach przemysłowych, zwanych specjalnymi strefami ekonomicznymi.

10 lat temu antropolog Kacper Pobłocki prowadził badanie we wrocławskim oddziale koncernu Whirpool. Ich historia dokładnie pokazuje, jak działa to nasze podpięcie kapitalistycznej Polski pod nowy system globalny. Tam, gdzie jest dziś Whirpool, najpierw był Polar, który suchą nogą przeszedł przez transformację. Został sprywatyzowany dopiero pod koniec lat 90. W ciągu następnej dekady w wyniku kolejnych właścicielskich przekształceń stał się Whirpoolem. Niby tylko zmiana nazwy, ale patrząc na tę firmę od środka, Pobłocki opisał, jak głęboka była ta zmiana. Polar, z działającego na mniejszym rynku gracza całkiem nowoczesnej, branży został zredukowany do trybiku dostarczającego raczej prostej niewykwalifikowanej siły roboczej przy produkcji towarów na ogromny rynek. Odczuwali to również pracownicy. Pobłocki pisze, z jakimi problemami przyzwyczajają się do nowej sytuacji. I nie chodzi nawet o sam wyzysk czy warunki pracy. Najtrudniej przychodzi im utrata poczucia, że są „u siebie”, przestrzeń pracy staje się dla nich obca – z gospodarzy (przynajmniej formalnie) stają się wynajętą siłą roboczą. Najmocniej odczuwają to pracownicy fizyczni. „To są dwie strony tej samej opowieści o III RP. I w pewnym sensie również geneza naszych obecnych problemów politycznych. Czyli tego wyraźnego pęknięcia Polski na tę kosmopolityczną, która może jeździć na wakacje, dokąd tylko zapragnie. I upodloną Polskę składającą pralki i lodówki. To jednocześnie jeszcze jeden dowód, jak bardzo duże globalne koniunktury wyznaczają nam dynamikę codziennego życia politycznego i społecznego” – mówił Pobłocki w rozmowie z „Polityką”.

Coś podobnego pokazała antropolożka Elisabeth Dunn w swojej książce Prywatyzując Polskę. Książka do dziś stanowi jedną z najciekawszych wiwisekcji przemian polskiej pracy. Dunn pokazuje, jak przebiega reorganizacja w firmie. Wszystko po to, by w miejsce „złych”, „nienormalnych” i „komunistycznych” praktyk pojawiły się zaimportowane z Zachodu „normalne” i „kapitalistyczne” wzorce zachowań. Skutkiem ubocznym tego procesu jest coraz bardziej widoczne dzielenie załogi na dwie zasadniczo odrębne grupy. Nowi bohaterowie są „elastyczni”, „mobilni”, „racjonalni” , „indywidualistyczni” i „konkurencyjni”. Drugą kategorią są pracownicy „starzy”, „bierni”, „zacofani” i „kolektywistyczni”. Problem jednak polega na tym, że o przynależności do danej grupy nie decydują wcale indywidualne predyspozycje, lecz miejsce w firmowej hierarchii. Według tego podziału menedżerowie są więc z zasady bohaterami pozytywnymi. I to przed nimi nowa kapitalistyczna rzeczywistość otwiera niedostępne wcześniej horyzonty. To oni zgarniają wyższe zarobki i mają dostęp do wyspecjalizowanych szkoleń. Robotnicy – a stanowią oni z natury rzeczy większą część pracowników – odwrotnie, ich stanowiska pracy są niepewne, ich autonomia i wpływ na politykę firmy zostały zredukowane niemal do zera, a jedyne możliwości rozwoju, jakie oferuje im zakład pracy, to… obowiązkowe szkolenia bhp. Zdaniem Dunn ten podział był nie tyle niesprawiedliwy, co wręcz nieracjonalny. Bo arbitralne określenie sporej części siły roboczej jako biernych, wstecznych i mało perspektywicznych homo sovieticusów prowadziło prostą drogą do zmarnowania ich olbrzymiego potencjału i doświadczenia. Choćby wielkiej kreatywności, jaką pracownicy Alimy (i to głównie ci na najniższych stanowiskach) musieli się wykazywać, codziennie funkcjonując w PRL-owskiej gospodarce permanentnego niedoboru.

Tak oto polskie miejsce pracy uległo przemienieniu. Niby w miejsce starego pojawiło się coś nowego. Często sama praca odbywała się nawet w tym samym (lub przebudowanym) budynku. Relacje, hierarchie i kontekst kapitalizmu zmieniły jednak te miejsca nie do poznania. I nie dotyczyło to tylko fabryk. Na niektórych wyższych uczelniach montuje się karty zegarowe czy wprowadza inne metody rejestrowania i kontroli czasu pracy. Zupełnie jak kiedyś w fabrykach Forda. Pracownik jest w ten sposób rozliczany z czasu, jaki w pracy spędził. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Spróbujcie sobie wyobrazić Einsteina podbijającego zegar na Uniwersytecie Princeton albo Stefana Banacha, który nie może wejść na zajęcia, bo zapomniał karty.

 

Akt 3. Segregacja klasowa

Jednym z najważniejszych doświadczeń polskiej przestrzeni pracy w transformacji była segregacja pracowników. Sprawiło to, że dziś w większości miejsc pracy tylko z pozoru obracamy się wśród koleżanek i kolegów. Tak naprawdę to kosmos bardzo różnych ciał niebieskich, które tylko wyglądają jak planety jednego układu słonecznego.

W roku 2015 Katarzyna Duda z Ośrodka Myśli Politycznej im. Ferdynanda Lasalle’a, przedstawiła raport o skali outsourcingu pracy stosowanej przez instytucje publiczne. Badanie objęło 16 sądów okręgowych, 16 uniwersytetów i wszystkie urzędy marszałkowskie oraz wojewódzkie. W sumie 64 instytucje. Raport pokazał większość patologii współczesnego rynku pracy w Polsce, które najmocniej kwitną nie w sektorze prywatnym albo gdzieś w ekonomicznym półświatku, tylko w samym sercu polskiego organizmu państwowego.

W praktyce wygląda to tak: w przetargu na obsługę ochroniarską albo sprzątającą startuje kilka firm. Wygrywa najczęściej najtańsza. Dla pracowników to mechanizm gwarantujący niezawodnie, że nie ma żadnych szans, by ich praca wyszła kiedykolwiek poza stadium prekariatu. Czyli po pierwsze będzie bardzo tania. Pracując za takie pieniądze „po Bożemu”, przez osiem godzin dziennie, nie zarobi się nawet na jedzenie. Nagminną praktyką jest też dzielenie wynagrodzenia na dwie umowy cywilnoprawne. „Na jednym z uniwersytetów wśród pracowników poszła fama, że firma nie będzie się ubiegała o nowy kontrakt na sprzątanie i ochronę, więc nie zapłaci wynagrodzeń. Ludzie poszli do władz uczelni, ale nawet ich nie przyjęto. Zagrozili firmie, że nie oddadzą jej strojów służbowych. Dopiero wtedy dostali pieniądze. Gdzie indziej podwykonawca robót budowlanych nie dostał zapłaty, więc w ramach rekompensaty zabrał drzwi wejściowe do urzędu” – opowiada Duda.

Prekaryzacja w instytucjach publicznych nie kończy się jednak na wysokości wynagrodzenia. Drugą stroną tego samego medalu jest bicie rekordów przepracowanych godzin. „Rekordzista, na którego trafiłam, zaliczył…165 godzin nieprzerwanego dyżuru w jednym z urzędów wojewódzkich” – mówi Duda. Taki całotygodniowy dyżur to oczywiście sytuacja ekstremalna. Ale szychty po 24 godziny to w zasadzie normalka. Oczywiście nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma. Często ludzie sami się wręcz o to proszą. Dlaczego? Bo mówimy o świecie, w którym nie ma urlopu. Jeżeli więc ktoś chce gdzieś wyjechać, to najpierw musi te dni uciułać. Na dodatek w warunkach superelastycznego zatrudnienia co rusz ktoś wypada z grafika. Wtedy trzeba brać dodatkowe dyżury. Bo samemu też się wypadnie. Ludzie, z którymi rozmawiali autorzy badania, nierzadko łączyli pracę w kilku instytucjach publicznych. I z 24-godzinnego dyżuru w sądzie szli pilnować na przykład urzędu marszałkowskiego. Na porządku dziennym jest też łączenie funkcji. A więc ochroniarz często bywa jednocześnie szatniarzem, portierem. Jak trzeba, to i posprząta. Co ciekawe, w badaniu Ośrodka Lasalle’a ten brak wiary w faktyczną jakość outsourcowanych usług powraca pod różnymi postaciami. I tak w Sądzie Okręgowym w Poznaniu firma zewnętrzna sprzątała wszystko prócz… gabinetu prezesa. Podobnie było w Urzędzie Wojewódzkim w Szczecinie, gdzie własne służby pilnowały porządku w pokojach dyrektora generalnego i wojewody.

Z raportu wyłania się obraz głębokiej demoralizacji stosunków pracy panujących w polskich instytucjach publicznych. Pracownicy z outsourcingu narzekają na brak etatów, urlopu i niskie pensje. Jednocześnie nie wierzą, by ktokolwiek był w stanie im pomóc. Politycy? Zawiedli. Związki zawodowe? Wolne żarty! Poczucie niesprawiedliwości jest więc dojmujące. Zwłaszcza że obok siebie pracują ludzie o różnym poziomie stabilności zatrudnienia. Jeden dostaje przed świętami trzynastą (choć niezbyt wysoką) pensję, a drugi… wypowiedzenie. Trudno więc o to, by między pracownikami instytucji publicznej mogła nawiązać się jakakolwiek solidarność zawodowa. Dodatkowo liberalne lobby pracodawców lubi te różnice rozgrywać. Lansuje niepopartą faktami tezę, że droga do poprawy sytuacji outsourcowanych wiedzie poprzez odebranie resztek stabilności zatrudnienia tym, którzy względną pewnością się jeszcze cieszą.

 

Akt 4. Synergia newsroomu

Moja pierwsza restrukturyzacja w „Dzienniku” (wtedy należącym do koncernu Axel Springer Polska) właśnie tak się nazywała. Sięgnięcie po korporacyjną nowomowę miało oczywiście podziałać w sposób magiczny i zamydlić rzeczywistość cyklicznej rotacji pracowników. Innym sposobem na osiągnięcie tego samego rezultatu bywały zmiany przestrzeni pracy, bardzo często sprowadzające się do zwykłego przestawienia biurek, albo zmian pokojów czy pięter, tak, by po drodze dało się dokonać zmian składu personalnego.

Zmiany przestrzeni biurowej zawsze wiązały się z ekscytującą opowieścią. W pewnym momencie zakrólowały więc w Polsce open space’y, czyli wielkie hale, gdzie ludzie siedzą wszyscy razem, co ich rzekomo stymuluje intelektualnie i ułatwia wykluwanie się pomysłów. Poza tym wygląda nowocześnie. „Przytulny macie pokoik. Całkiem jak w ZUS-ie. Brakuje wam paprotki” – szydzili czasem koledzy z mojego redakcyjnego open space’u, wpadający do pokoiku, który miałem szczęście zajmować z zaledwie czterema osobami. Co ciekawe, open space zdawał się być długo również naturalnym środowiskiem nie tylko dla pracowników korporacji. Wychwalali go też hipsterzy pracujący w ramach coraz popularniejszego co-workingu, czyli takiego rozwiązania, w którym np. grafik, dziennikarz i architekt siedzą na kupie, gadają jeden przez drugiego i rzekomo wzajemnie się inspirują.

Rzekomo, bo potem zaczęły się pojawiać badania podważające dogmat doskonałości open space’u. I tak na przykład Richard de Dear i Jungsoo Kim z Wydziału Architektury i Designu Uniwersytetu w Sydney części uczestników eksperymentu kazali pracować w osobnych pokojach, innym we wspólnym pomieszczeniu. A potem badali ich zadowolenie i wyniki. I wyszło, że ci siedzący osobno wyżej oceniali nie tylko komfort swojej pracy, to by jeszcze było do przełknięcia – oni pracowali wydajniej. I wcale nie było tak, że byli zamkniętymi w sobie milczkami. Lepiej wychodziły im też projekty oparte na komunikacji. Te wyniki zgadzają się z wnioskami, do jakich już w 1982 roku doszli Eric Sundstrom z Uniwersytetu Tennessee w Knoxville i Kring Herbert z kancelarii Ostergaard Associates. W głośnym studium przypadku udowodnili, że brak prywatności w pracy jest minusem tak dotkliwym, iż przebija zyski z komunikacji.

Czy w związku z tym można się spodziewać rychłego odwrotu biurowego trendu? Raczej nie. Brytyjska publicystka Lucy Kellaway, ta znana ekspertka od życia biurowego, dowodzi, że open space’y nie są dzieckiem ostatnich dwóch czy trzech dekad. Ich początków należy szukać na przełomie wieków XIX i XX, bo wówczas zaczęto budować pierwsze biurowce w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Powody były trzy. Pierwszy – symboliczny. Biura miały pokazywać potęgę mieszczących się w nich firm. Sięgnięto więc do sprawdzonych wzorców architektury… sakralnej. I tak zrodził się open space przypominający kościelną nawę główną. Rolę ołtarza pełniły schody (potem windy) prowadzące do biur szefów, tym ważniejszych, im wyżej rezydujących. A na ścianach (zamiast obrazów i krucyfiksów) zaczęły się pojawiać hasła motywacyjne lub symbole osiągniętych sukcesów.

Symbolika to nie wszystko. Open space’y miały jeszcze dwie zalety. Ułatwiały sprawdzanie, czy nikt się w pracy nie obija. Wspólne usadzenie ludzi miało też tę zaletę, że było tańsze. Szybko jednak pojawiły się problemy, na przykład to, że wszyscy sobie nawzajem przeszkadzają. Lekiem miały być kubiki (po raz pierwszy użyte w 1967 roku). Ale i one szybko przeistoczyły się w swoją własną karykaturę, bo łączyły w sobie najgorsze cechy celi więziennej (klaustrofobiczna przestrzeń) z hałasem przystanka autobusowego. Dziś kubiki są zdecydowanie passe. Ostatnie lata przyniosły jeszcze jedno „ulepszenie” open space’ów: w nowoczesnych biurowcach zaczęły dominować przeszklone ściany. Trochę ze względów symbolicznych (nie mamy nic do ukrycia), a trochę praktycznych (można zaoszczędzić na oświetleniu). Tylko że w efekcie pracownik zamienił się w… lokatora akwarium. I dlatego kiedy chce przeprowadzić bardziej dyskretną rozmowę, musi z biura po prostu wiać (i to kolejny paradoks) w miejsce publiczne. Na ulicę albo do kawiarni.

 

Akt 5. Umaszynowienie

Z punktu widzenia pracodawcy byłoby najlepiej, gdyby pracownik przypominał… maszynę. Najlepiej, by dało się korzystać z jego pracy tylko i wyłącznie w momencie, gdy ta praca jest pracodawcy potrzebna. A gdy nie jest, pracownika powinno się wyłączać „w stan czuwania”. Tak było w początkach kapitalizmu, gdy właściciele fabryk czy posiadacze ziemscy wynajmowali robotników na dniówki, czerpiąc z nadpodaży spauperyzowanej i gotowej podjąć jakąkolwiek pracę siły roboczej.

Wielką zdobyczą socjalną ruchów robotniczych przełomu XIX i XX wieku było stworzenie antidotum na ten wyzysk. Tym modelem był salariat. Salariat to przekonanie, że pracownik nie jest maszyną, którą można wyłączyć albo przenieść w stan uśpienia, gdy nie ma chwilowo popytu na jej pracę. Salariat to umowa pomiędzy pracą i kapitałem. Pracownik zyskuje dzięki niej fundamentalną egzystencjalną pewność, że jutro też będzie miał robotę. W zamian obiecuje, że się jutro w tejże robocie pojawi. To zaprzeczenie XIX-wiecznej praktyki, kiedy to codziennie rano pod bramą fabryki kłębiły się tłumy głodnych i zdesperowanych najemników, a pracodawca wybierał sobie spośród nich tylu, ilu było mu akurat potrzeba. Reszta odchodziła z niczym.

Etat. Prawo pracy. Związki zawodowe. Państwo opiekuńcze. To wszystko wielkie XX-wieczne wynalazki będące fundamentami społecznego ładu. Wszystkie one były gwarancjami salariatu. Od czterech dekad ta stara twierdza jest jednak oblegana przez przeważające siły wroga. Związki rozbito już w latach 80., zarzucając im anachroniczność i nadmierne uprzywilejowanie. Dekadę później zaczęło się okrajanie państwa opiekuńczego. Pod pretekstem pustek w publicznych kasach (te same kasy opróżniono z powodu kolejnych faz obniżek podatków). Prawo pracy zaczęto obchodzić na początku XXI wieku poprzez rozpowszechnienie tzw. umów pozakodeksowych. U nas znanych jako „śmieciówki”. A na zachodzie przybierających zazwyczaj formę outsourcingu lub podwykonawstwa. Model było prosty. Po co zatrudniać swojego firmowego grafika, wynajmijmy grafika na rynku do kolejnej konkretnej sprawy. A po zakończeniu kontraktu pożegnajmy się z nim bez żalu. I tak w kółko.

Trwa próba podcięcia ostatniego włoska, na którym trzyma się jeszcze współczesny salariat. To ofensywa firm wyspecjalizowanych w tzw. gig economy. Czyli gospodarce fuszki albo inaczej ekonomii chałtury. Zwolennicy fuszek argumentowali, rzecz jasna, że oto na naszych oczach dokonuje się postęp. Trzymając się przykładu Ubera – stare korporacje taksówkowe przegrywają w starciu z serwisem internetowym, który łączy klienta i kierowcę. Tak, jak wcześniej Google rozprawił się z prasą, a Allegro choćby z księgarniami. Ale to nie koniec. Sęk w tym, że Uber szedł jeszcze dalej. Pokazał, że jego celem jest nie tylko eliminacja zbędnych pośredników pomiędzy podażą (taksówką) a popytem (klientem). Uber kwestionował samą zasadę, że mamy tu do czynienia z tradycyjną pracą taksówkarza, coraz bardziej lansując pomysł, że w gruncie rzeczy chodzi tu o skojarzenie dysponującego akurat wolnym czasem i ochotą na przejażdżkę wolnego kierowcy z klientem.

Tylko że to już naprawdę nie są żarty. Jeśli zatriumfuje gig economy, to przeważającą część z nas czeka powrót do czasów sprzed salariatu. a więc do relacji panujących w XIX wieku. To znaczy świata, w którym albo masz trochę kapitału i obracasz nim, by się utrzymywać. Albo go nie masz i jesteś pracownikiem luźnym, czyli formalnie wolnym, a w praktyce zawieszonym w próżni. Nikt tu nie będzie w ciebie inwestował ani cię szkolił, nikt nie będzie sobie zawracał głowy twoim urlopem albo prawem pracy. Skutki dla społeczeństwa? Rewolucyjne. Ot, choćby niemożność utrzymania dominujących wciąż na zachodzie systemów emerytalnych opartych na międzypokoleniowej solidarności, które są wszak w rozwiniętych gospodarkach od dekad bardzo mocno sprzęgnięte ze stałą pracą.

A miejsce pracy? Zniknie zupełnie. Będzie tożsame z naszym ciałem. Z jednej strony będziemy je więc mieli zawsze pod ręką, z drugiej nie będzie najmniejszej możliwości, by przed nim uciec.