Planowanie, a może nawet ręczne sterowanie jest gospodarce potrzebne. To praktycznie jedyna szansa, by wiek XXI nie przyniósł nam straszliwych społecznych katastrof. W XX wieku mieliśmy ich przecież aż nadto. Planowanie gospodarcze długo kojarzyło się u nas jak najgorzej. Przywoływało na myśl końcowy etap gnicia realnego socjalizmu (widoczny zwłaszcza w latach 80.) oraz podtrzymujące go jednowładztwo partii komunistycznej. I oczywiście jest to skojarzenie słuszne. Bo PRL faktycznie próbowała realizować koncepcję gospodarki nakazowo-rozdzielczej. To znaczy takiej, która znosiła rynkowy mechanizm ustalania cen oraz prywatną kontrolę nad środkami produkcji. Komuniści chcieli w ten sposób zlikwidować kilka paskudnych (ale niestety naturalnych) cech kapitalizmu, czyli koncentrację zysku w rękach już i tak najbardziej majętnych, oraz nadprodukcję, której cechą są wahania koniunktury skutkujące regularnym wpadaniem gospodarki w fazy głębokiej dekoniunktury. Ten eksperyment nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei. A jego praktyczne skutki najlepiej opisał w połowie lat 80. węgierski ekonomista János Kornai, nazywając ją gospodarką niedoboru, w której brak produktów na rynku nie jest wypadkiem przy pracy, lecz stanem powszechnym, intensywnym i chronicznym. A nawet stanem w pewnym sensie preferowanym przez władze walczące z nadprodukcją.

Z oceną dorobku realnego socjalizmu jest jednak zasadniczy problem. To był system, który istniał w konkretnej rzeczywistości geopolitycznej. Innymi słowy, na podstawie fiaska centralnego planowania w ZSRR i innych krajach byłego bloku wschodniego można wyciągnąć co najwyżej wniosek, że nie sprawdził się ten specyficzny sowiecki rodzaj planowania w przypadku krajów biednych i mocno wobec Zachodu opóźnionych. Czy sprawdziłby się inny niesowiecki model centralnego planowania wprowadzony – jak to wieszczył Marks – w krajach najbardziej uprzemysłowionych? Tego nie wiemy.

Nigdy w praktyce nie zastosowano na przykład modelu rynkowego socjalizmu Oskara Langego. Polak dowodził w nim, że działający w ramach swobodnie kształtujących się cen centralny planista będzie podejmował bardziej trafne i efektywne decyzje dotyczące alokacji zasobów niż setki czy tysiące niezależnych od siebie prywatnych producentów. I to nawet przy założeniu, że jego decyzje będą podlegały politycznym czy lobbystycznym naciskom. Wszak i decyzje prywatnych producentów nie są od takich nacisków wolne. Podstawową różnicą między rynkowym socjalizmem Langego a kapitalizmem miała być jednak lepsza redystrybucja wypracowanego przez gospodarkę dochodu, który nie trafiałby do prywatnej kieszeni pojedynczego przedsiębiorcy, lecz do kasy państwowej. Koncepcja – ogłoszona po raz pierwszy w 1936 roku – zrobiła z Langego gwiazdę amerykańskiej ekonomii i dała mu profesurę na Uniwersytecie Chicagowskim. Nawet w pogrążonej w skutkach wielkiego kryzysu Ameryce dobrze rozumiano wówczas potrzebę wprowadzenia do gospodarczej gry zawodnika, który będzie potrafił planować na czas dłuższy niż tylko zamknięcie kolejnej giełdowej sesji.

Mniej więcej w tym samym czasie genialny austriacki ekonomista i pionier badań nad przedsiębiorczością Joseph Schumpeter otwarcie wieszczył, że kapitalizm będzie ewoluował w kierunku socjalizmu i na odwrót. A brytyjsko- -amerykańskie porozumienie z Bretton Woods i powołanie międzynarodowych organizacji finansowych można rozumieć jako stworzenie fundamentów pod budowę ogólnoświatowego urzędu ekonomicznego planowania. Dopiero wybuch zimnej wojny przekreślił te wszystkie plany. A Stany Zjednoczone i Związek Radziecki z antyhitlerowskich sojuszników stali się arcyrywalami.

Często zapominamy, jak zabójczy okazał się wybuch zimnej wojny dla kilku bardzo ciekawych eksperymentów. Na przykład dla projektu, jakby żywcem wyjętego z filmu science fiction, na który zdecydowali się Chilijczycy po przejęciu władzy przez lewicowy rząd Salvadora Allende w 1970 roku. Władze w Santiago zwróciły się do słynnego brytyjskiego pioniera cybernetyki Stafforda Beera z prośbą o stworzenie supernowoczesnego systemu centralnego zawiadywania gospodarką. Projekt nosił nazwę Cybersyn i polegał na połączeniu za pomocą mostu informacyjnego należących do państwa fabryk ze specjalnym centrum operacyjnym w Santiago. Miały tam trafiać najważniejsze informacje dotyczące poziomu produkcji. Komputer i planiści mieli je analizować i dawać fabrykom wytyczne. Ostateczna decyzja należała jednak do opartych na radach zakładowych dyrekcji fabryk. Był to więc pomysł zupełnie odmienny od znanego ze Związku Radzieckiego (i kopiowanego w innych demoludach z wyjątkiem Jugosławii) hierarchicznego ręcznego sterowania gospodarką. Systemu nigdy nie sprawdzono, bo w 1973 roku rząd Allende został obalony przez wojskowych wspomaganych przez CIA. A utrzymany w stylistyce Star Treka pokój operacyjny z superkomputerem puczyści wysadzili w powietrze.

Warto pamiętać także o tym, że w okresie powojennym, również po zachodniej stronie żelaznej kurtyny centralne planowanie przyjęło się doskonale i do dziś funkcjonuje w najlepsze w samym sercu kapitalistycznego świata. I to na przeróżnych poziomach. Planują zachodnie rządy. A dzieje się tak wówczas, kiedy najpierw wyznaczają sobie długofalowe cele polityczne. Na przykład osiągnięcie pełnego zatrudnienia (to było bardzo wyraźne jeszcze do lat 70.), podniesienie poziomu produkcji albo likwidacja ubóstwa (w tym w ciągu ostatnich dekad celowała na przykład Unia Europejska). A potem do realizacji tych celów dopasowują politykę fiskalną, przemysłową albo monetarną. Pokłosiem takiej świadomej polityki jest na przykład restrykcyjna polityka przyjmowania kapitału zagranicznego (pod określonymi warunkami) stosowana przez wiele zachodnich państw. Albo realizowany w 50-letniej perspektywie koreański program informatyzacji kraju, hongkoński plan walki z korupcją czy wreszcie amerykańskie projekty badawczo rozwojowe realizowane przez legendarne konsorcja jak DARPA. Albo – by nie szukać daleko – niemiecka Energiewende, a więc przestawianie się na odnawialne źródła energii.

To wcale nie jest koniec. W kapitalizmie planują jednak nie tylko państwa, lecz również firmy. I to jak! A gdyby tak przypatrzeć się sposobom działania władz większości korporacji, to znaleźć tam można uderzające analogie nie tylko z centralnym planowaniem jako takim, ale wręcz z jego najostrzejszą wersją sowiecką (jasna hierarchia, brak autonomii decyzyjnej oddziałów, obsesyjna koncentracja na wynikach, nieefektywność). Ekonomista z Berkeley Bradford DeLong postawił kiedyś tezę, że większość transakcji wewnątrz zachodnich gospodarek przechodzi właśnie przez ten nakazowo- rozdzielczy system korporacyjny.

Jakby tego było mało, planują nawet ci, którzy z jakąkolwiek koncepcją centralnego planowania zaciekle walczą. W końcu wprowadzony do polskiej konstytucji z 1997 roku hamulec zadłużeniowy też był przejawem długofalowego myślenia, wyjmował politykom z rąk narzędzia potrzebne do prowadzenia aktywnej polityki gospodarczej. Albo idący w podobnym kierunku traktat z Maastricht. To też było przecież planowanie. Okazuje się, że planują wszyscy i cały czas. I robią to, choć wiadomo, że wszystkiego zaplanować się nie da. A kurczowe trzymanie się tego, co zaplanowane, rodzić może skostnienie i fundamentalizm. Ale planują. Bo wiedzą, że brak planowania nie jest lepszym rozwiązaniem. A może nawet jest rozwiązaniem gorszym.

Bardzo wiele wskazuje na to, że planowania w XXI wieku będzie musiało być jeszcze więcej. Popatrzmy choćby na wyzwania związane z robotyzacją i automatyzacją gospodarki. Może nawet z wejściem do gry jakiegoś rodzaju sztucznej inteligencji. Nie musi to być od razu superinteligentny android wprost z filmu science fiction („Nie, nie interesuje mnie stworzenie mózgu potężnego. Moim celem jest jedynie mózg przeciętny, taki jak prezesa American Telephone and Telegraph Company” – mawiał pracujący nad AI w latach 40. Alan Turing). Postępem, który się dzieje, jest już samo wchodzenie robotów w miejsca zarezerwowane do tej pory dla wykwalifikowanych białych kołnierzyków. Do prawa (inteligentne programy do przeczesywania baz aktów prawnych i wyroków już dziś czynią pracę wielu podrzędnych prawników zastępowalną) albo medycyny (o wspomaganych komputerowo diagnozach na pewno państwo słyszeli). Automaty moszczą się też w usługach (ot, choćby projekt bezzałogowego auta). Wyzwanie brzmi więc tak: kierunek zmiany technologicznej musi być przedmiotem uwagi decydentów politycznych. Bo postęp (mechanizacja, robotyzacja) jest dobry. Tyle że trzeba nim sterować. Postęp technologiczny jest jak nurt wodny. Jeśli go nie opanujemy, to on nas porwie i zniszczy to, co zbudowaliśmy. Cała sztuka polega na tym, by nad nim zapanować. A jak zapanować nad presją poszukiwania zysku poprzez automatyzację pracy?

Można. Jest przecież tak, że państwo wciąż odgrywa kluczową rolę w powstawaniu innowacji. Niektórzy (na przykład Mariana Mazzucato, autorka wydanej właśnie po polsku bestsellerowej książki Przedsiębiorcze państwo, z którą niedawno rozmawiałem dla „Polityki”) twierdzą nawet, że państwo stoi za wszystkimi (tak, wszystkimi!) kluczowymi technologiami (od ekranu dotykowego po syntezator głosu SIRI), które stanowią o sukcesie smartfona. Jeśli więc to państwo wciąż wyznacza kierunki rozwoju technologicznego, a biznes przychodzi dopiero na gotowe, to trzeba wykorzystać tę przewagę. Czyli uzależnić państwowe subsydiowanie innowacji – czy to na etapie finansowania, licencjonowania, czy regulowania rynku – od tego, czy dany wynalazek jest obliczony na wspieranie czynnika ludzkiego, czy też na jego eliminację.

Niestety, w przypadku wielkich publicznych projektów inwestycyjnych ostatnich lat, jak choćby amerykański Grand Challenge (pojazdy bez kierowcy) czy unijny Prometheus (automatyzacja ruchu miejskiego), takich argumentów w ogóle nie brano pod uwagę. Czas to zmienić. Przestańmy się więc ekscytować wyłącznie tym, że jakieś rozwiązanie zwiększy wydajność. Pytajmy, jakie będą społeczne konsekwencje tej zwiększonej wydajności? I jak rozdzielić związane z nią zyski. Dziś wspomniane już firmy z Doliny Krzemowej uznały swoje zyski za coś, co się im w oczywisty sposób należy. I nie bardzo chcą się nimi dzielić. To, że ich produkty bazują na sfinansowanych z publicznych pieniędzy technologiach, nikogo nie obchodzi. Takich błędów nie wolno nam powtórzyć.

Dlaczego więc nie przekierować strumienia publicznych pieniędzy na usługi publiczne? Na przykład na służbę zdrowia. Zadziała to tak: państwo wyda więcej na to, by więcej lekarzy mogło oferować na przykład leczenie problemów z kręgosłupem. To będzie oznaczało, że powszechność tego zabiegu się podniesie (skrócą się kolejki). W tej sytuacji będzie na nie stać nie tylko lepiej sytuowanych, ale również klasy niższe (to problem bardzo widoczny w krajach anglosaskich). Klasy niższe z lepszym kręgosłupem to z kolei więcej zdrowych pracowników, którzy mogą pracować dłużej i wydajniej. Zysk dla gospodarki (zwiększona produktywność) ostatecznie jest więc duży, nie ma efektu negatywnego w postaci eliminowania pracowników z rynku.

Wspomniana już presja na pożeranie miejsc pracy przez tańsze i bardziej wydajne automaty to kolejne pole do popisu dla ekonomicznych planistów. Stawka jest wymierna, skoro według różnych szacunków od 50 do 80 procent ludzkich zawodów, które znamy dziś, ma potencjał do pełnej automatyzacji. Dlatego konieczne jest zaplanowane działanie. Inaczej zmiany zostaną wymuszone przez coraz szersze masy społeczne zagrożone pauperyzacją i dojmującym spadkiem statusu społecznego.

Jednym z najgłośniejszych ostatnio pomysłów jest tzw. bezwarunkowy dochód podstawowy. Jak dotąd najdalej w jego kierunku poszli Finowie. Od stycznia 2017 roku tamtejsza państwowa agencja ubezpieczeń społecznych (nazywa się Kela) rozdaje pieniądze za samo istnienie – 560 euro miesięcznie. Na razie nie daje wszystkim. Do eksperymentalnego programu wytypowano (na chybił trafił) dwa tysiące bezrobotnych będą dostawali przez dwa lata. 560 euro zastąpi świadczenia, które dostawali dotąd w ramach różnych programów państwa dobrobytu. Jeśli dotychczasowe świadczenie było wyższe, to Kela im dopłaci. Nowy transfer jest bezwarunkowy. To znaczy, że będzie wypłacany niezależnie od tego, jak się ułoży dalsze życie beneficjenta. Znajdzie pracę? Będzie miał pensję plus 560 euro miesięcznie. Straci pracę? 560 euro ma zadziałać jak poduszka amortyzująca upadek, która nie pozwoli wpaść w pułapkę wykluczenia i długotrwałego bezrobocia.

Co wyjdzie z fińskiego projektu, dowiemy się na początku roku 2019. Czy bezwarunkowy dochód przyczyni się do zmniejszenia bezrobocia? Czy stanie się modelem do reformy państwa dobrobytu? Jakie skutki uboczne (dobre i złe) przyniesie dawanie pieniędzy za samo istnienie? Na odpowiedzi czekają nie tylko w Helsinkach. O bezwarunkowym dochodzie podstawowym mówi się dziś w wielu miejscach rozwiniętego świata. W ubiegłym roku postulat powszechnego bezwarunkowego dochodu w wysokości 2,5 tys. franków stanął w Szwajcarii. Został jednak odrzucony sporą większością, między innymi dlatego, że nie popierał go rząd. Trzeba jednak powiedzieć, że „za” było 25 procent głosujących, co może oznaczać, że temat jeszcze kiedyś powróci. W tym roku pilotażowe projekty ruszą także w kilku holenderskich miastach. Na przykład ten w Utrechcie, gdzie baza to 970 euro. Część uczestników eksperymentu dostanie tę sumę pod warunkiem aktywnego szukania pracy. Druga część bezwarunkowo. Kolejni dostaną jeszcze dodatkowe 125 euro. Ale tylko jeśli na ochotnika zgłoszą się do prac społecznych. Inni z kolei zgarną te 125 euro automatycznie, ale będą musieli je oddać, jeśli nie podejmą pracy społecznej. W tym samym czasie kilka włoskich miast skieruje bezwarunkowe zastrzyki finansowe do najbiedniejszych rodzin. W pewnym sensie w grupie eksperymentatorów jest również Polska ze sztandarowym programem rządu PiS 500 plus. W Polsce grupą docelową są wprawdzie tylko gospodarstwa domowe z dziećmi, warto jednak zauważyć, że od drugiego dziecka wzwyż polski program działa dokładnie tak jak finlandzki. 500 złotych na dziecko otrzymuje się niezależnie od jakiegokolwiek innego kryterium, a kwota (ok. 115 euro) jak na polskie warunki może stanowić ważny punkt w budżecie domowym, zwłaszcza tych biedniejszych gospodarstw.

Inny pomysł to mechanizm pracy gwarantowanej zgłoszony przez zmarłego na początku 2017 roku angielskiego ekonomistę Anthony’ego Atkinsona. Atkinson w swojej ostatniej książce „Nierówności. Co można z nimi zrobić?”1 zaproponował, by wrócić do pomysłu tzw. pracy gwarantowanej. To model ważny zwłaszcza dziś, w czasach, gdy pensje od dekad nie nadążają za wzrostem produktywności, szerzy się korzystny dla pracodawcy model zatrudnienia ad hoc (vide model biznesowy Ubera) oraz tzw. pozakodeksowe formy zatrudnienia. W takim świecie państwo powinno gwarantować pracę każdemu, kto chce ją podjąć. W tym sensie rząd byłby kimś w rodzaju pracodawcy ostatniej szansy.

Mogłoby to działać w sposób następujący: zapisujemy w ważnym akcie prawnym (na przykład w konstytucji), że każdy ma prawo do pracy w określonym wymiarze czasu. Wymiar ten może zmieniać się wraz z rozwojem gospodarki (generalnie powinniśmy dążyć do tego, by pracować coraz mniej, ale pewnie nam nie pozwolą). Załóżmy więc, że ktoś pracuje w firmie XYZ na pół etatu. Państwo powinno mu wtedy zagwarantować pracę na drugą połówkę. Oczywiście wymaga to zabezpieczenia się przed tym, by pracodawca prywatny nie mógł tak żonglować definicją obowiązków, by utrudnić skorzystanie z oferty „rządowego zatrudnienia”. Z drugiej strony jednak można liczyć na to, że wzmocniony nieco państwowym zatrudnieniem pracownik będzie miał trochę silniejszą pozycję wobec rzeczonego XYZ i możliwość postawić się pracodawcy.

Pożytki będą zdaniem Atkinsona znaczące. W przeciwieństwie do klasycznych projektów z arsenału welfare state gwarantowana praca nie wypycha z rynku pracy i nie premiuje bezczynności. Przeciwnie – podkreśla jej społeczną wartość. Jednocześnie państwo wysyła czytelny sygnał, że nikt nie jest „zbyt małym trybikiem, by zostawić go samemu sobie”. Propozycja dość dobrze współgra z większością statystyk, pokazujących, że praca pomaga wyjść z biedy (średnio w jednym na dwa przypadki). Można również oczekiwać pewnych oszczędności po stronie wydatków socjalnych (zasiłki dla bezrobotnych).

Na koniec argument ad PRLum. Którego Atkinson (jako Anglik) oczywiście nie podnosi. Ale podniosą go pewnie wszyscy ci, którzy pamiętają pozorne pełne zatrudnienie czasów PRL i związaną z tym demoralizację świata pracy. Wyjść naprzeciw tym obawom nietrudno. Nasz schemat odróżnia od PRL-owskiego „czy się stoi, czy się leży…” kluczowy kontekst ekonomiczny. W PRL nie było w zasadzie sektora prywatnego (poza rolnictwem i drobnym rzemiosłem). Dziś z kolei żyjemy w kapitalizmie, gdzie państwo nie będzie jedynym pracodawcą.

Jak widać, planowanie nie jest w kapitalizmie żadną herezją. Ani nawet drogą do jego obalenia. Chodzi tylko o to, żeby tym kapitalizmem tak pokierować, by przestał piłować gałąź, na której wszyscy siedzimy.