z Maciejem Miłobędzkim – architektem, partnerem w JEMS Architekci, czołowej pracowni architektonicznej w Polsce, działającej od 1988 roku – rozmawiają Marta Karpińska i Dorota Leśniak-Rychlak


DLR: Jak manifestowała się transformacja w architekturze? Kiedy pojawił się postmodernizm?

MM: W połowie 1982 roku, po stanie wojennym zostało reaktywowane czasopismo „Architektura” – w nowej, już nieco postmodernistycznej odsłonie. Ton pismu nadawali między innym Jeremi Królikowski czy Jacek Zielonka. Logo wydawnictwa – motyw woluty składał się z dwóch stylizowanych liter: „a” i „p”, w podtytule: „polski przegląd architektury”. Redaktorzy analizowali i drukowali teksty, które do dzisiaj wydają się podstawowe, na przykład Christophera Alexandra, Norberga Schulza, teksty dotyczące reaktywacji tradycyjnie pojmowanej miejskiej urbanistyki, architektury Venturiego czy Kriera. Były też teksty krytyczne, przenoszące tę problematykę na rodzimy grunt i bywało że cenzurowane wypowiedzi o rzeczywistości PRL‑owskich osiedli mieszkaniowych. Kilka tych tekstów pamiętam – były nośne! Odwoływanie się do rodzimej tradycji było zresztą istotniejsze od uprawiania architektury opartej na mrocznej zawiłości postmodernistycznych filozofii. Przynajmniej w Warszawie, gdzie projekty takie jak kościół Budzyńskiego na Ursynowie były wyznacznikami nowych tendencji. Zamiłowanie do postmodernistycznej geometrii, kwadratów, przekątnych, cięciw to była raczej krakowska domena… Czasami pojawiały się także osobliwe pomysły typu: co zrobić z mieszkaniami w blokach. Niektóre były malownicze. Choćby Andrzej Grzybowski, który przerabiał mieszkania na Ursynowie i na Stegnach na wnętrza w stylu Księstwa Warszawskiego.

DLR: Później buduje klasycyzujące pałace. Aktor z wykształcenia.

MM: Były perfekcyjnie zrealizowane, ewenement w tamtych czasach. Na lata 80. przypadło apogeum upadku przemysłu budowlanego. To, co wtedy powstawało, było rzeczywiście dramatyczne. Budynki z lat 70. miały jeszcze jakieś resztki godności. Dziesięć lat później nie sposób było znaleźć dwóch okien, które by były w tym samym licu, które by nie były krzywe. Pamiętam moją studencką praktykę na budowie jako traumatyczne przeżycie. Próby innego podejścia do projektowania mieszkaniówek, które zaczęły się pojawiać po ’89 roku, kojarzą się już z pierwszą zabudową deweloperską, chociaż to jest chyba słowo źle opisujące te zjawiska, bo wczesne lata 90. miały jeszcze wiele wspólnego z niespiesznie mijającą epoką. To nie było tak, że jest 1989 rok – buch! – i coś się drastycznie zmieniło.

DLR: To co się zmieniło? I jak to się zmieniało w obrębie domów, mieszkań i profesji?

MM: Jeżeli chodzi o profesję to już trochę wcześniej zaczęły się pojawiać małe prywatne biura architektoniczne, korzystające z możliwości, jakie stwarzała tzw. ustawa Wilczka o działalności gospodarczej. Ja sam nigdy nie pracowałem w państwowym biurze. Skończyłem studia w 1985 roku i poszedłem do pracy w ESPEA – Spółdzielni Pracy Twórczej Architektów i Artystów Plastyków. Podstawowym typem zlecenia był na początku dom jednorodzinny. Z czasem jednak, nawet do tych małych prywatnych czy półprywatnych firm można było ściągać nieco większe zlecenia, na przykład ze spółdzielni budownictwa mieszkaniowego. Osiedla z wielkiej płyty także. Pamiętam różnicę zdań z moimi późniejszymi wspólnikami, kiedy powiedziałem: „nie chcę robić żadnego bloku W70”. Przekonywali mnie, że wielką płytę można zhumanizować, dorabiając jakieś indywidualne elementy, daszki, balkony. No i raz spróbowali.

DLR: Ale czemu Pan tak nie chciał?

MM: Brzydziłem się tym okrutnie… Tłumaczono mi, że wielka płyta jest jak cegła, tylko trochę większa. I to do mojego łba zupełnie nie trafiało. Ówczesny guru Marek Budzyński też próbował wtedy robić bloki zhumanizowane. Na Ursynowie powstało ich kilka przy ulicy Romera. Wielkie bramy jak w wiedeńskich koopach (Gemeindebau). To wszystko oczywiście było wykonawczo tandetne, galanteria metalowa, którą dodawano w ramach humanizacji, była z piekła rodem. Na początku lat 90. świat prywatnej praktyki zaczynał się pomału przenikać z wciąż obecną państwową machiną budowlaną, próbując nieśmiało wprowadzać zmiany.

<strong>DLR: Jakie domy jednorodzinne wtedy budowano? Kostki? Pamiętam, że Witold Cęckiewicz mówił, że tylko na domy typowe można było dostać jakąś dopłatę.

MM: Było coś takiego. Na szczęście dawne restrykcje doboru typowych projektów i technologii w epoce transformacji ulegały powolnemu rozmiękczeniu. Jeszcze kilka lat wcześniej, gdy Jerzy Szczepanik‑Dzikowski projektował Ursynów, musiał podpisywać glejt, że pod żadnym pozorem nie będzie stosował żadnych indywidualnych rozwiązań. Nie można było nawet dwóch zespawanych kawałków kątownika dołożyć do tego cholernego W70! Typowość PRL‑owskich domów jednorodzinnych dotyczyła raczej ich katalogowej proweniencji. Natomiast domy potransformacyjne to styl wyznaczany między innymi przez publikacje „Muratora”, próbujące przywrócić dawny tradycyjny warsztat projektowy i wykonawczy. Można powiedzieć, że do dzisiaj kolejne odsłony tego nurtu są wszechobecne w naszym pejzażu (ze wszystkimi dobrymi i złymi skutkami aplikacji rozmaitych i zupełnie przypadkowo z sobą zestawianych odmian polskiego cottage). Pierwsze zlecenia na nieco mniej typowe domy wielorodzinne w naszym biurze to przełom lat 80. i 90.

DLR: Kto przychodził z tymi zleceniami?

MM: To nie byli jeszcze deweloperzy. Z dzisiejszej perspektywy byliby to pewnie wymarzeni klienci, którzy się sami organizowali, zakładali własne, małe „prawdziwe” spółdzielnie w opozycji do biurokratycznych, państwowych molochów. Mieli w swoim gronie ludzi od zdobywania pieniędzy, dobierali się tak, żeby w ramach projektu byli obecni rozmaici specjaliści, czynnik towarzyski też się liczył… Pierwsze tak powstające budynki były niestety technicznie tandetne.

DLR: Z powodu możliwości materiałowych?

MM: Nie tylko. Pamiętam czasy budowy osiedla przy Niegolewskiego, bardzo luksusowego jak na tamte czasy, po pierwsze z racji lokalizacji na starym Żoliborzu, po drugie z powodu kameralnej skali, po trzecie dlatego że oferowało rzadki wówczas luksus zamkniętego strzeżonego terenu – miłe złego początki! Cena za mieszkanie jak na tamte czasy olbrzymia. Tymczasem domy były budowane z topornych pustaków ceramicznych, na to aplikowano styropian i tynk cementowy na zewnętrznej licowej cegle, plastikowe okna, które są dzisiaj synonimem dziadostwa. Właściwie niewiele różniło się to od metod budowy domów jednorodzinnych przy pomocy sezonowych robotników‑rolników. Dobrze przynajmniej, że nie stosowano jeszcze wówczas plastikowych tynków na styropian – zmory dzisiejszych czasów! Zaaplikowany tu model kameralnego osiedla grodzonego na wzór amerykańskich condominiów z czasem przeniósł się na wielkoskalowe deweloperskie projekty, często wbrew opiniom architektów, mieszkańców dzielnic, a z czasem również grupie właścicieli mieszkań.

DLR: To był moment, kiedy się pojawiły niemieckie plastikowe okna i one zaczęły zalewać rynek budowlany.

MM: Tak, mimo wszystko wydawały się o niebo lepsze niż okna, które oferowały wielkie państwowe wytwórnie, niedomykające się, wypaczone.

DLR: Dlatego, że one się domykały i miały lepszy współczynnik przenikalności cieplnej. Nie było świadomości, że były po prostu bublem, który chcieli tu opchnąć i pozbyć producenci z Zachodu?

MM: Producenci tanich profili przenosili do Polski produkcję okien, których już nikt by nie kupił w Niemczech czy Szwajcarii. A w Polsce? Architekci i inwestorzy rzucali się na nie.

DLR: Z czego to wynika? Z tęsknoty za tak rozumianym zaawansowaniem technologicznym?

MK: Czy z tego, że nagle różnorodne materiały zrobiły się po prostu dostępne?

MM: Oczywiście, po dekadach niedoborów, które ugruntowały w polskich architektach przekonanie o prostej zależności pomiędzy jakością architektury i technologią, nagła eksplozja możliwości! Pojawiła się masa produktów, złej jakości wprawdzie, ale było z czego wybierać. Ukształtowana wtedy mentalność, upatrująca w technice recepty na sukces projektowy, funkcjonuje niestety do dzisiaj.

DLR: Zastanawiam się, do jakiego stopnia krajobraz Polski kształtują składy budowlane. Sytuują się zawsze gdzieś przy ruchliwych drogach, a ich wszechobecność rzeczywiście pokazuje jakąś dynamikę budowy tego kraju.

MM: To prawda. Był taki moment, kiedy składy budowlane, na początku dosyć siermiężne, nagle zaczęły sprzedawać włoską armaturę czy ceramikę, która bywała odrzutem, ale była. Po czasach, kiedy można było wybrać tylko dwa kolory z Opoczna czy innej podobnej fabryki: marmurkowaty beżowy i marmurkowaty różowy, nagle pojawiły się włoskie kafelki we wzory (z dzisiejszej perspektywy wydają się dosyć obrzydliwe). Albo rustykalne o nierównych krawędziach. Wydawały się marzeniem!

MK: Siding to z kolei początek lat 90. Ale nie znalazł aż takiego uznania…

MM: Plastikowy siding chyba za bardzo kojarzył się z amerykańskim przedmieściem. Architekci woleli rodzaj sidingu z desek malowanych na biało. Powstał też wtedy rynek bejc i zabezpieczeń do drewna.

DLR: W latach 90. nie było jeszcze dużych marketów budowlanych. Ikea pojawiła się w 1993 roku.

MK: Pamiętam, że w Warszawie był salon IKEI przy Alejach Jerozolimskich na początku lat 90. Pierwszy sklep tej sieci wybudowano podobno już w 1990 roku na Ursynowie.

MM: W tej dekadzie składy budowlane to nie były sieci, ale dosyć prężne indywidualne przedsięwzięcia. Na nieszczęście pierwszych osiedli deweloperskich, oferowały produkty często tandetne, ale różnorodne. Zgłodniali architekci rzucali się na nie bez opamiętania. Na budynki zaczęto nakładać wszystko, co się miało w szafie. Warto podkreślić słowo „na”, bo o klarownej, uporządkowanej strukturze domów raczej nie myślano.

DLR: A kiedy się pojawili deweloperzy?

MM: W połowie lat 90. Pierwsi poważni deweloperzy, przyszli z programem przekształcania terenów przemysłowych na powierzchnie biurowe (GTC). Ich wejście było mocne. Deweloperka mieszkaniowa w większej skali była nieco przesunięta w czasie.

MK: Zastanawiam się, czy można sobie rozrysować jakąś intensywność ruchu budowlanego. Czy to było coś takiego, że ruszyło z kopyta nagle?

DLR: I jakie były nastroje wśród architektów właśnie w związku ze zmianą?

MM: Rynek budowlany od połowy lat 90. do pierwszych objawów kryzysu około roku 2003 rozwijał się dynamicznie. Było poczucie, że wprawdzie nie na wszystko można sobie już pozwolić, ale gorset, który nas krępował, spadł. Powiedziałbym, że to czasami przynosiło straszne rezultaty. Środowisko przyzwyczajone do gorsetu zrywało go w sposób mało wdzięczny. Mieliśmy parę takich projektów, które całe szczęście się nie wybudowały, kiedy korciło nas, żeby poszaleć…

DLR: Nie pokazują Państwo pewnie tego teraz…

MM: Te niewybudowane sporadycznie. Chociaż pokazujemy na przykład powstały w tym czasie budynek przy Malczewskiego czy osiedle przy Niegolewskiego, ono było dosyć typowym przykładem ówczesnego „pomo”, czerpało z wzornika modernistycznych żoliborskich motywów, trochę nawiązywało do architektury Álvara Sizy. Poziom wykonawstwa nie dorastał niestety do niespecjalnie wyszukanych standardów Sizowskich budowli, o przedwojennym modernizmie nie wspominając.

DLR: Realizacje z lat 90. bywają w praktyce wielu biur architektonicznych pomijane, traktowane jako wstydliwe – zarówno w formie, jak i treści. Pracownia Kuryłowicza nie chwali się chyba za bardzo McDonaldem przy Świętokrzyskiej, bądź co bądź, najmocniejszym symbolem przemian, na którego otwarciu pojawili się dosłownie wszyscy….

MM: My też mamy jednego McDonalda, ale to był bardzo indywidualny McDonald. Pierwszy i ostatni. Dłużej byśmy tego nie wytrzymali. Emocjonalnie. Pozbawił nas złudzeń. Stoi w Warszawie przy Wałbrzyskiej. Chyba trochę przerobiony. 1993–1994. Był dobudowany do pudła marketu z blachy falistej. Ulica miała wyznaczone trójkąty widoczności, które powodowały, że plan MacDonalda przybrał formę rogalika. W cienki daszek nad wstęgowym oknem wstawiliśmy lampki. Pamiętam, że lampki przebiły strop. Koledzy pojechali do Ikei i kupili miseczki ze stali nierdzewnej, które posłużyły jako zatyczki. Bardzo ładne, chyba do dzisiaj tam są.

DLR: A jakie były złudzenia, których się pozbawiliście, i w jaki sposób?

MM: Że z zachodnimi klientami przyjdzie wyższa kultura architektoniczna, nie tylko inne możliwości materiałowe. W wielu obszarach był poważny regres. Może nasze oczekiwania były zbyt wygórowane. W końcu zagraniczni klienci, którzy się tu pojawili, nie przyjechali krzewić kultury, tylko po szybkie pieniądze. Całe szczęście mieliśmy do czynienia z w miarę normalnymi ludźmi na rynku lokalnym, gdzie na odwrót – standardy wykonawcze bywały wciąż siermiężne, za to ambicje architektoniczne szybowały wysoko. Firmy, które się do nas zgłaszały, specjalnie nie ukrywały, jakie są ich rzeczywiste intencje, do kogo jest adresowana oferta, jakie są możliwość wykonawcze. Oczywiście, jak to architekci, próbowaliśmy czasem wcisnąć coś, czego oni nie zamawiali. Ale nawet wciskając, staraliśmy się inwestorów traktować poważnie, bo to byli ludzie, którzy mieli przejrzyste intencje. Inwestorzy z Niegolewskiego (trzech młodych ludzi z Kotliny Kłodzkiej) mieli ambicje, żeby to było wyjątkowe osiedle. Tylko potem w zderzeniu z rzeczywistością budowlaną okazało się, że owszem, zrobimy wielkie wykusze z przeszklonymi werandami, ale one nie będą jednak odlane z porządnego betonu tylko obleczone jakimś mazidłem i pomalowane, że okna nie będą stalowe, aluminiowe tylko będą plastikowe. Dobre drewniane też nie i tak dalej. I że wszystko, co decyduje o detalu, czyli obróbki, tynki, robią górale, i oni nożycami jak do drobiu wycinali blaszane parapety, które były straszne. Do dzisiaj toporne obróbki blacharskie to zmora polskiej architektury. Wszystko wygląda dobrze na małej fotografii. I osiedle przy Niegolewskiego dla bardzo bogatych ludzi już parę lat temu wymagało poważnych renowacji. Krótki okres, kiedy tego typu firmy do nas przychodziły, miał wiele zalet, bo nie było wtedy jeszcze tylu doradców, specjalistów. Kiedyś na palcach jednej albo góra obu rąk policzyłem, ile osób pracowało wtedy przy projekcie, nie tylko po naszej stronie, ale i po stronie inwestora. W tej chwili to są dziesiątki, setki, jeśli nie tysiące. Konsultanci, zarządcy konsultantów, zarządcy zarządców, kontrolerzy, specjaliści PR. Z roku na rok jest ich coraz więcej…

DLR: Myślę, że to wynika też ze skali waszych współczesnych realizacji.

MM: Nie tylko. Ze współczesnego sposobu inwestowania, z tego, że deweloperskie firmy inwestują często anonimowe pieniądze zarządzane przez anonimowych depozytariuszy, szukających zawsze uzasadnienia dla swoich wyborów, których się boją podejmować w imieniu nie do końca znanych, mocodawców. Prowadzimy teraz projekt, gdzie na spotkanie z architektem, który jest reprezentowany przez dwie, góra trzy osoby, przychodzi kilkanaście osób z ramienia inwestora. Na etapie wczesnej koncepcji. Sami MBA – to prawdziwa zmora! Rozerwaliśmy gorset socbiurokracji, by stać się poddanymi niewolników bez panów. O władzy procedur, norm, standardów nie wspominając. W początkach transformacji zdrowy rozsądek poparty rozeznaniem rzeczywistości i świadomość celów miały się jeszcze nie najgorzej.

MK: Kiedy proces inwestycyjny zaczął się zmieniać w tym kierunku? Czy to było nagłe?

MM: Ten proces, który obecnie postępuje lawinowo, ma początki w pojawieniu się zagranicznych firm konsultingowych, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wypączkowały, często obrastając w rozmaite lokalne klony lub filie. Początki były nieśmiałe, zatrudniano jednego, może dwóch konsultantów. Kiedy projektowaliśmy Agorę w 1998 roku, dyskutując z większością obowiązujących wówczas standardów projektowych użytkowych czy nawet kulturowych, zatrudniona została firma Arup z Londynu jako konsultant od złożonych technicznych rozwiązań, kosztów itp. Jeszcze wtedy przy stole siedziało od pięciu do ośmiu osób, fachowych, wiedzących, o czym mówią. Teraz często są to specjaliści, którzy się znają na pisaniu notatek, ujmujący wycinki rzeczywistości w tabelkach, eksperci od rozmaitych certyfikacji, energetycznych, zielonych itd. Żeby budynek był certyfikowany trzeba ich wynająć. Za samo wynajęcie odpowiedniego eksperta dostaje się od razu pierwsze punkty certyfikujące. Potem korzystne interpretacje specjalisty wyposażonego w pieczątkę i opłacanego przez klienta decydują na przykład o statusie ekologicznym budowli.

DLR: To pewnie też wpływa na sprzedaż, po prostu.

MM: Oczywiście, że tak. Certyfikaty mają wpływ na sprzedaż. Eksperci od sprzedaży dbają więc o ekspertów od certyfikacji, którzy odwdzięczają się im tym samym.

MK: A czy było coś takiego, że wobec tych wszystkich PRL‑owskich normatywów i przykazów, czy było jakieś zdarzenie pokazujące zmianę…

MM: Że nagle wszystko wolno?

MK: No właśnie: było wolno wszystko czy nie było?

MM: Nie. Normatywy PRL‑owskie trwały jeszcze długi czas, właściwie ich echa do dzisiaj odbijają się czkawką w rozmaitych przepisach, rozporządzeniach, normach. Dziwne połączenie soc‑ i eurobiurokracji. W każdym zakładzie pracy musi być na przykład pomieszczenie dla karmiącej matki. Bez względu na to, czy to ma w danym zakładzie pracy sens czy nie ma. Tu, podobnie jak w wypadku certyfikatów, są oczywiście specjaliści, którzy pomagają nam w interpretacji takich przepisów, matka może karmić równie dobrze na poziomie ‑2, w piwnicy, ważne, żeby spełnić punkt rozporządzenia czy normę.

MK: Najczęściej przywoływanym wymogiem, jeżeli chodzi o budowę na przykład domów w PRL, było to 110 metrów powierzchni użytkowej, i nagle się to zrywa. Kiedy to się kończy?

MM: Tak naprawdę normatyw w praktyce nie obowiązywał. Budujący obchodzili przepisy i przeciętne typowe kostki miały w rzeczywistości 200 m2. Albo nawet więcej, pojawiały się wysokie piwnice czy niezliczone kondygnacje poddaszowe. Ten sposób działania i budowanie domów o powierzchni ponad 200 m2 utrwaliły się na dobre. Przeciętny metraż polskich domów jest jednym z najwyższych w Europie.

MK: Kiedy się pojawiły naprawdę duże pieniądze? I poczucie, że jesteśmy w innym kraju?

MM: Na rynku biurowym pojawiły się w latach 1993–1994, a na mieszkaniowym chyba trochę później 1995–1996. W Warszawie. Większe firmy deweloperskie bazowały najczęściej na funduszach zagranicznych.

MK: Czy byli jacyś klienci indywidualni? Ci wszyscy biznesmeni, którzy zrobili takie gwałtowne kariery?

MM: Byli tacy. Ale nie robiliśmy zbyt wielu projektów dla tego rodzaju inwestorów.

MK: Były jakieś legendy w branży? Jakaś odczuwalna zmiana dla architektów w tym zakresie?

MM: Zdarzało się, że wśród zamawiających były niezwykle osobliwe postacie, będące przedmiotem wielu anegdot.

MK: Takie postacie tworzyły też pewne wzorce statusowe.

MM: „Chodził” wówczas dom znanego przedsiębiorcy w Konstancinie – niewiarygodnie brzydki. Tak zwany dom w kapeluszu. Z niezgrabną pseudomansardą zaaplikowaną na płaskiej ścianie i półokrągłymi oknami. Prezentacja w prestiżowym wówczas pisemku, jednym z tych, które oglądamy u dentysty w poczekalni, z ładnymi zdjęciami na kredowym papierze przyniosła willi niesamowity rozgłos i zaowocowała licznymi klonami. Domki z podobnymi nakryciami, z tzw. czółkiem kretyna (mały daszek, duży dom), zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu, w wersjach ubogich i „wypasionych”. Królowały kute balustrady, kraty. Wszystko to było robione metodą „rzemieślniczą”, dużo pieniędzy, ale jakość marna. Możliwość zbudowania willi o europejskim standardzie jakości wykonania to są już późne lata 90. Wielkie rezydencje wymagały zaangażowania profesjonalnych firm wykonawczych i projektanta o elastycznym kręgosłupie, podporządkowanego dekoratorom, wnętrzarzom, często zagranicznym. To był niewielki margines naszej działalności i dotyczył kilku niebanalnych inwestorów. Dość często pojawiali się wówczas ludzie, którzy we wczesnych latach 90. budowali na przykład rezydencje w stylu „klasycystycznym”: perfekcyjna stolarka, na ścianach panneaux z tkanin w ozdobnych obramieniach, i z czasem postanowili być nowocześni. I przychodzili do architektów z potrzebą zmiany wizerunku, wymyślenia na nowo siebie i swego otoczenia. To były często historie ludzi o nieustabilizowanych właściwościach, którzy zaczęli świadomie lub nie tworzyć nowe wzorce. Uznawali, że dotychczasowych kreacji już nie wypada nosić.

DLR: I na jaki styl wtedy zmieniali swoje domy? Minimalizm nowoczesny?

MM: Minimalizm, który odznaczał się pewną dozą redukcjonizmu w dziedzinie języka architektonicznego, ale chyba tylko w tym obszarze. Odwołania do zen czy cysterskiej surowości nie funkcjonowały. Wielkie przeszklenia, perfekcyjne betony, egzotyczne drewno, włoskie kanapy w rozmiarach XXL itp. Rzeczy znane z filmów typu Autor widmo Polańskiego, nielicznym może również w realu, w trakcie podróży w rozmaite luksusowe miejsca na świecie. Znane były przypadki, gdy dążenie do luksusu powodowało osobliwe sytuacje. Inwestor domu o „pałacowej” powierzchni, w parkowym otoczeniu, decydował, wbrew sugestiom projektanta, że dom będzie w pełni klimatyzowany. A dookoła hektary lasu, 150‑letnie drzewa, ptaki śpiewają, wszystko odcięte szklaną, szczelną powłoką, bo jakiś doradca ze Stanów coś powiedział… Mania, żeby wszystko było w stu procentach przewidywalne, automatycznie regulowane. I ta bezgraniczna wiara w doradców.

DLR: I o to też chciałam zapytać, o rolę elektroniki.

MM: Pogrążeni w lekkim obłędzie właściciele domu z opasłym manualem i niezliczonymi pilotami, którzy chcą wyłączyć światło, a inteligentny system zarządzania domem opuszcza rolety w całym domu albo odcina wodę, to nie urywek znanego filmu Jacquesa Tati z lat 60. To obraz współczesny, wcale nierzadki. Im bardziej próbuje się wszystko przewidzieć, tym więcej niespodzianek. Domy i ludzie uzależniając się od systemów sterowania, tracą godność. Do tego dochodzi dążenie do tego, co bezbłędne, niezniszczalne, bezpieczne, zdrowe. Niemożność jego spełnienia prowadzi do zadziwiających zjawisk. Ludzie tworzą ze swoich domów twierdze otoczone elektronicznymi zasiekami, rozmaite odmiany „domów bezpiecznych”, nie pozwalają liściom w ogrodzie zalegać na trawniku, a szyszce z sosny w sposób niekontrolowany i przypadkowy spaść na głowę dziecka (przykłady niewymyślone). Wyzwala to masę energii, starań i inwencji w tworzeniu kolejnych zabezpieczeń.

DLR: Kiedy do Państwa pracowni zawitali pierwsi prywatni czy biznesowi klienci?

MM: W roku ’89 powstały pierwsze apartamentowce. Projektowaliśmy je dla firmy, która, jak się potem okazało, była powiązana z mafią (projekt z 1988). To były wille miejskie, małe domy wielorodzinne, budowane na działkach przeznaczonych pod domy jednorodzinne. Dwa i pół piętra z dwoma mieszkaniami na każdym poziomie. Historię inwestora pozwalam sobie przytoczyć wyłącznie dlatego, że stała się sprawą publiczną, komentowaną w mediach. Klient, który nie wiem jak nas znalazł, był przedsiębiorcą budowlanym, właścicielem firmy, której nazwa rozpoczynała się od „aa…”, żeby w ogłoszeniach w gazecie być na pierwszym miejscu. Firma „aa…” zleciła projekty w podmiejskiej zielonej dzielnicy, gdzie już przed wojną bogaci ludzie budowali wille. Biuro firmy mieściło się w suterynie. Dwa pomieszczenia, przy biurku siedziała długonoga sekretarka w nieprawdopodobnej miniówie, często zaglądała mama inwestora, która prowadziła interesy w kantorze obok… Mam jeszcze w głowie obraz z budowy: niedziela czy sobota wieczór, deszcz, prace w wykopie idą całą parą. Dyscypliny na budowie pilnował stojący na górze masywnie zbudowany człowiek z japońską parasolką z falbanami. On taki wielki i ta mała parasolka, scena jak z filmu. Całkowicie surrealistyczny obraz. Domy dobrze się sprzedały. Kierownik budowy założył wkrótce własną firmę i zlecił nam projekty kolejnych budynków. Coraz większych, miały już po osiem apartamentów… Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wybuch w pizzerii na Grochowie, powiązany z naszym inwestorem, który w mediach zaczął być od tej pory nazywany imieniem i pierwszą literą nazwiska. Prasa opisywała jego związki ze światem polityki (miał być brany pod uwagę jako kandydat na wiceministra budownictwa) i ze znanymi gangsterami. Mój fryzjer na Nowym Mieście opowiadał mi, że jego znajomy siedzi pod celą z naszym klientem i już nie może patrzeć na kanapki z kawiorem, które mu przynoszą. [śmiech] Polska transformacja! Pierwsze uderzenie było wolne od działalności podejrzanych podmiotów gospodarczych, potem przyszli ci chłopcy z Podhala czy Kotliny Kłodzkiej. Pierwsi spółdzielcy też. To były lata 1993, 1994.

DLR: Pytanie o kwestię aspiracji: skąd się bierze aż tak eksponowana potrzeba prestiżu? Wydaje się, że to projektowanie dla ludzi z problemami z tożsamością.

MM: Ci ludzie, którzy przychodzili do nas jako potencjalni nabywcy mieszkań w małych domach wielorodzinnych, sami finansowali budowę, nie było wówczas takiej skali kredytowania. Finansowali i mieli swoje wymagania, indywidualne poczucie prestiżu też. Były różne kategorie budujących: tzw. powracający (ci z Ameryki, próbowali implementować tamtejsze standardy i styl życia), pierwsi celebryci (na przykład znany śpiewak operowy wojażujący po świecie dobrze wiedział, jak powinna być zaaranżowana duża łazienka). Kolejną kategorią byli ludzie, którzy zrobili szybkie pieniądze, na ogół na handlu. Oni z kolei na ogół przenieśli się z prowincji lub przynosili z sobą doświadczenie mieszkania z blokowisk. Pamiętam projekt domu 400 m2. Na piętrze sypialnie, a reprezentacyjny parter dla gości, w piwnicy można było urządzić pełnowymiarową kręgielnię. Sypialnie miały 10, 12 m2, jak w bloku. Prestiż wyrażał się w metrażu salonów. Monstrualne wnętrza, w których się nic nie działo, nie było pomysłu na ich wykorzystanie (wyobrażenia kończyły się na fotelach, kanapie, kominku, telewizorze i palmie). Potem pojawili się biznesmeni, który obstalowali recepcyjne, reprezentacyjne pokoje. Szaleństwo wielkich salonów, już nie 30 metrów, ale 50–60. Opowieści, czego tam nie będzie: robione na stare meble, tzw. antyki, największy stół, kuchnia otwarta, marmurowa wyspa, hockery. Nie powiem, żeby z tego wyłaniał się jakiś spójny obraz. Oni byli zagubieni. Mieli dużo pieniędzy, coś zobaczyli zagranicą, ale nie bardzo wiedzieli, jak z tym żyć.

DLR: A ci średni? Niekoniecznie z waszej praktyki, z obserwacji.

MM: Czym innym były na przykład mieszkania inteligenckie, ludzi, którym znacznie się w życiu nie polepszyło, ale próbowali korzystać z nowych możliwości materiałowych. Na półkach ze zwykłej sklejki, gromadzili bibeloty z poprzednich wcieleń, ale jednocześnie temu powściągliwemu bricolage’owi towarzyszyło zachłyśnięcie się rozmaitością włoskich kafelków, farbami dostępnymi w pełnej palecie kolorów. W domu stylizowanym na modernistyczny nagle łazienka jak w toskańskim domu wakacyjnym przerobionym ze starej chałupy… Ten nowoczesno‑rustykalny, dość barwny charakter wnętrz lansowany w pismach, serialach i reklamie nadal ma się nieźle i upowszechnił się szerzej, trafiając pod „strzechy” nowych katalogowych domów jednorodzinnych.

DLR: Jak ocenia Pan model rozwoju oparty na domu jednorodzinnym na przedmieściu? I jego konsekwencje urbanistyczno‑arch‑społeczne?

MM: W Polsce zasadnicza większość ludzi mieszka we własnych domach jednorodzinnych. Wraz z transformacją wielkie obszary podmiejskiej ziemi rolnej zaczęły się parcelować pod budowę domów mieszkalnych, na ogół bez planów, infrastruktury, dróg, szkół. Handel w marketach, jak w Stanach. Tak zwana urbanistyka łanowa. Do dzisiaj buduje się wiele takich zespołów. Katalogowe „domy marzeń”, kolorowe dachówki, tynki, iglaki, ogródki skalne, wielkie SUV‑y , kute ogrodzenia, dojazd po błocie, w monstrualnych korkach.

MK: Jak wygląda „wyciskanie PUM‑ów” (maksymalnej powierzchni użytkowej mieszkań) w tym rodzaju deweloperki, którą budują JEMSi? O ile w ogóle może Pan odpowiedzieć na takie pytanie. Czy budownictwo deweloperskie z niższej półki (te wszystkie budowane na szybko osiedla MdM gdzieś na obrzeżach miast), podporządkowane idei zysku, nie tworzy na swój sposób patologicznego „normatywowego” środowiska mieszkaniowego, od którego chcieliśmy uciec w początkach transformacji?

MM: PUM‑y „wyciskane’ są już na etapie konkursów inwestorskich na projekt architektoniczny, gdzie często stanowią podstawowe kryterium oceny i wyboru projektanta. JEMS stara się nie brać udziału w konkursach, gdzie jedynym kryterium oceny jest PUM lub cena. Nie oznacza to, że zwłaszcza w lokalizacjach typowo miejskich uciekamy od intensywnej zabudowy mieszkalnej, tę też można próbować zaprojektować dobrze. W niektórych miejscach gęstość zabudowy staje się nawet atutem, zwłaszcza gdy nie mamy do czynienia z monokulturą programową (funkcjonalną). Problemem jest oczywiście budownictwo deweloperskie, zwłaszcza to adresowane do masowych klientów – kredytobiorców. Powstaje na tanich „nieuzbrojonych” gruntach i ma wszystkie wady wspomnianej „urbanistyki łanowej”. Intensywność zabudowy eliminująca zieleń (oprócz tej na płycie garażu) czy jakąkolwiek przestrzeń publiczną jest w istocie zjawiskiem patologicznym, normatyw powierzchniowy jak z PRL. PUM „wyciśnięty” w szczerym polu.

MK: Jakie dobre zmiany – i komu – przyniosła transformacja w odniesieniu do architektury mieszkaniowej?

MM: Niezależnie od tych wszystkich narzekań, trzeba powiedzieć, że techniczny standard budowania na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza znacznie się podniósł i dotyczy to wszelkich typów architektury mieszkaniowej. Bardziej problematyczny jest natomiast społeczny wymiar mieszkalnictwa, dbałość o środowisko czy świadomie stosowane i rozwijane standardy architektoniczne. Problemy te, choć z pewnością w różnym stopniu, dotyczą wszystkich, zarówno mieszkańców taniej deweloperki z przedmieść, jak i tych zamkniętych w zamożnych gettach grodzonych osiedli.