Pejzaż wokół kombinatu metalurgicznego Mittal Steel w Krakowie; FOT. ZYGMUNT PUT / WIKIPEDIA CC BY-SA 4.0

Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z papierowymi planami miast, dobrze zna te terytoria. Rama miasta odcina najdalsze skrawki metropolii, w najlepszym razie usuwając je na rewers mapy – najczęściej w mniej dokładnej skali – a w najgorszym informując jedynie o istnieniu peryferyjnych terenów, zbyt mało ważnych, by poświęcić im więcej uwagi. O ile rozbudowane przedmieścia o dużym stopniu zurbanizowania mogą czasem liczyć na łaskę kartografów, o tyle obszary nieużytków, obejmujące zdegradowane tereny poprzemysłowe lub mieszkalne, pustkowia o prowizorycznym – już nie miejskim, ale jeszcze nie wiejskim – charakterze, stają się niewidzialne dla ekspertów wyznaczających granice miasta. Rzecz jasna, w znacznej większości (choć nie tylko) chodzi tu o tereny nadgraniczne, gdzie władza ratusza właściwie nie dociera, ościenne gminy nie są zaś zainteresowane ich losem, bo nie pełnią one ważnej funkcji w codziennej pragmatyce – w tym sensie są zawsze „zanadto” oddalone od jakiegokolwiek centrum.

Chodzi o miejsca, z których ucieka życie; tu się nie pracuje ani nie mieszka, co najwyżej magazynuje szczątki życia w halach i hangarach, dzikich lub półlegalnych wysypiskach i opuszczonych domach, wszelkiego typu przestrzeniach „pomiędzy”. To w takich przestrzeniach najchętniej lokuje się współczesne krematoria i grzebowiska zwierząt, wyznacza zamknięte strefy (tereny wojskowe, zbiorniki retencyjne, wodociągi, zakłady naprawcze) i buduje węzły autostradowe, choć ich obecność w żadnym stopniu nie przekłada się na aktywizację takiego miejsca, nie przyspiesza jego codziennego rytmu. W planach urbanistów terytoria takie rzadko cieszą się popularnością i szacunkiem. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze, ze względu na oddalenie od skupisk mieszkalnych i nitek zorganizowanej komunikacji miejskiej, co implikuje pomijanie ich zarówno w planach modernizacyjnych, jak i w szerszych planach rozbudowy miasta. Po drugie, ze względu na ich zdegradowanie – architektoniczne i ekologiczne – które łatwiej usunąć z pola widzenia (i z mapy) niż z konkretnej rzeczywistości. Po trzecie wreszcie, ze względu na ich trudny do jednoznacznego przypisania status administracyjny. Często zdarza się, że granica miasta poprowadzona jest przypadkowym ruchem ołówka, przecina leżące odłogiem pole lub działkę, na której zbudowano halę magazynową. Prowadzi to do celowego zarzucenia kontroli nad takim miejscem, które w jednej chwili staje się – by użyć trafnej metaforyki militarnej – ziemią niczyją.

Tą samą metaforą posłużyła się zresztą w eseju Śmierć przedmieścia Agnieszka Wolny-Hamkało, która opisując fenomen zmieniających się przedmieść, nazywa je również „jeszcze niedorysowanym fragmentem planu miasta” 1, przestrzenią o prowizorycznej, podlegającej ciągłym transformacjom strukturze. Dla Wolny-Hamkało jest to znakiem sukcesu przedmieść, które w rzeczywistości późnego kapitalizmu zamieniają się w quasi-metropolitalne zbiorowiska supermarketów, osiedli mieszkaniowych i budynków użyteczności publicznej. Pozbywają się w ten sposób statusu nieużytku – stanowiącego dla autorki wyznacznik jednakowości, monotonii i biedy – lecz także przypisywanej im z perspektywy centrum specyficznej mitologii, opartej na „peryferyjnej melancholii, perwersyjnej poetyce pogranicza, na którym miasto traci pewność siebie” 2. W istocie bowiem przedmieścia przez lata nie przypominały ani na jotę bajkowych królestw pełnych hipsterskich bogactw, lecz charakteryzowały się wszędobylską brzydotą, nieuporządkowaniem i nie miały w sobie nic z obiektu estetycznego pożądania. Kiedy autorka pisze, że „przedmieścia niemal wszystkich europejskich miast miały cechy wspólne – podobne dekoracje, takie same rekwizyty: stosy blachy falistej i siatki porośniętej bluszczem. Krajobraz określały hałdy żwiru i piachu, materiały budowlane, pokruszone cegły i betonowe bloki” 3, nie do końca ma rację. Owszem, wszyscy znamy wiele podobnych miejsc, ale jednak dużym uproszczeniem jest teza, jakoby nie miały one żadnych cech dystynktywnych. Wynika ona, moim zdaniem, z niedostatecznej znajomości terenów pogranicznych, które jednocześnie poddają się mechanizmom bardzo łatwej stereotypizacji. Ich charakterystyka przestrzenna, historia, relacja z sąsiednimi ziemiami stanowią odrębne zjawiska, nawet jeśli wziąć pod uwagę czysto zewnętrzne podobieństwa.

Podążając tropem Wolny-Hamkało, nietrudno w ten sposób rozumiane przedmieście i tereny przygraniczne uznać za pokrewne nie-miejscom z pism Augégo i de Certeau. Tu wpadlibyśmy jednak w pułapkę pozoru: dla Marca Augégo, jak wiadomo, nie-miejsca oznaczają „dwie komplementarne, ale odrębne rzeczywistości: przestrzenie ustanawiane w relacji do pewnych celów (transport, tranzyt, handel, wypoczynek) i relacje, które jednostki utrzymują z tymi przestrzeniami”4. Wyjaśniając pokrótce intuicję autora, nie-miejsca charakteryzowałaby anonimowość, reprodukowalność określonego wzorca architektonicznego i utylitarnego, a także niemożliwość wejścia w relację głębszą niż związek konsumpcyjny, a więc w relację o stawce tożsamościowej. Mowa oczywiście o lotniskach, autostradach, sieciowych restauracjach, barach i miejscach użytku publicznego. Z tej perspektywy przestrzenie „pomiędzy”, o których tu mowa, są jawnym zaprzeczeniem ideału nie-miejsca. Ich prowizoryczna konstrukcja nie jest bowiem zamierzona, celowo ukształtowana dla uzyskania pewnego efektu – najczęściej merkantylnego – jak to się dzieje w wypadku nie-miejsc. Przeciwnie, tworzy się ona w sekwencji nieplanowanych i antypragmatycznych działań, które wiążą się oczywiście ze statusem przestrzeni zapomnianej, wyrzuconej na margines, pozbawionej kontroli i odpowiedzialności ze strony podmiotu ludzkiego. Nie-miejsca są przez człowieka używane bez końca i stanowią bezpiecznik w narzuconym nam systemie przestrzennym. Przestrzenie „pomiędzy” natomiast nie są przez człowieka używane i cechują się raczej nieobecnością jakichkolwiek czynników mogących „zatrudnić” człowieka. Innymi słowy, nie-miejsca pojawiają się zawsze w porządku utylitarnym i porządku ekonomicznym, przestrzenie „pomiędzy” są zaś reliktami obu tych porządków, o czym świadczą zapełniające je hałdy najróżniejszych odpadów, ruiny budynków oraz nieuprawiane pola, ale także pustkowia o „zerowym” statusie.

Tereny wokół elektrowni w Skawinie; FOT. LUKE – OAKWOOD / WIKIPEDIA CC BY-SA 3.0

Augé w zasadzie zgadza się z Michelem de Certeau, który przeciwstawił „przestrzeń symbolizowaną miejsca przestrzeni niesymbolizowanej nie-miejsca” 5, wykluczając jakąkolwiek antropologiczną sugestię mogącą płynąć z praktykowania nie-miejsc (i bycia praktykowanym przez nie same, co oczywiste). Rozróżnienie takie rodzi jednak wiele wątpliwości, z których najważniejsza zdaje się ta dotycząca samej idei praktykowania. Zarówno w wypadku miejsc (symbolizujących), jak i nie-miejsc (niesymbolizujących) ich funkcjonalizacja idzie w parze z aktywizującymi zabiegami podmiotu. Tymczasem, gdy myślimy o przestrzeniach „pomiędzy”, musimy wziąć pod uwagę ich niezależność od podmiotu, rodzaj samostanowienia wynikającego z działań przeciwstawnych sił – w pierwszej kolejności rozpadania się porządku kultury na rzecz odradzającej się na jego zgliszczach pierwotnego porządku natury. Opuszczone hale fabryczne, które stają się domem dla dzikich zwierząt, zrujnowane domy mieszkalne przejęte przez wybujałą roślinność, tętniące życiem poprzemysłowe glinianki i cieki wodne; można zaryzykować tezę, że fenomen reperkusji katastrofy w Czarnobylu, którego widomym skutkiem są opuszczone miejscowości i utworzenie strefy zamkniętej dla ludzi, lecz nie dla zwierząt, rozmnażających się bez przeszkód i w nieznanej wcześniej obfitości, na mniejszą skalę da się zaobserwować właśnie na obszarach pogranicznych, wszędzie tam, gdzie pozostawione samym sobie tereny dają bezpieczne schronienie florze i faunie, zapewniając im warunki do swobodnego rozwoju.

Rzecz jasna, owo pozostawienie samym sobie to nic innego jak efekt społeczno-politycznego bezwładu, braku zainteresowania obszarami o dyskusyjnej przynależności administracyjnej, które generują problemy finansowe i ekonomiczne („przepychanie” na drugą stronę granicy miejscowości śmieci i odpadów, powstrzymywanie się przed inwestycjami i modernizacją dróg, często również kanalizacji i sieci elektrycznej). Można zatem stwierdzić, że przestrzenie „pomiędzy” swoją niezależność zawdzięczają ludzkiej inercji połączonej z centralistycznymi ideami samorządowej polityki. Jako przestrzenie, „które już nie są” (częścią miasta – lub raczej Miasta; a także Idei Miasta), nie chcą być czymkolwiek innym, „jeszcze nie są” zaś anty-miastem ani nie-miastem (taką kategorię proponuje w swoim eseju Wolny-Hamkało) 6, realizują się w byciu przestrzenią zawieszoną, niedookreśloną i – wbrew intuicjom Marka Bieńczyka czy Dariusza Czai – pozbawioną mityzacyjnego (i automityzacyjnego) naddatku. Jeśli miasto stanowi przede wszystkim konglomerat fingowanych działań aparatu urzędników wyższego i niższego szczebla pogrążonych w decyzyjnej inercji, to przedmieście ożywa właśnie poprzez wyłamywanie się z urzędniczego porządku, zaczyna funkcjonować na rachunek własny, nie metropolii. I to na własny rachunek gromadzi materialny dobytek, oczywiście heterogeniczny, oczywiście prowizoryczny, oczywiście pozostający w nieustannym ruchu. Przy czym wymienność elementów składających się na tkankę przestrzeni pogranicznej wynika w dużej mierze z czynników naturalnych (procesy gnicia, rozpadu, rozkładu), z rzadka zakłócanych przez pozorowane działania urzędników miejskich. Bez wątpienia jednak przestrzeń ta jest przestrzenią określaną przez zapełniające je obiekty.

Poszczególne obiekty przynależące – choć zawsze jest to przynależność nieusankcjonowana prawnie – do przestrzeni „pomiędzy” tracą utylitarne znaczenie i w nowym kontekście zyskują niespodziewaną autonomię. Tym samym teren „wyłączony” spod kurateli człowieka staje się czymś na kształt nieprawomocnej kolekcji rozmaitych bytów żywych i nieożywionych, o ledwie śladowym statusie materialnym (jako szczątki materializmu utylitarnego). Zachodzi tu zjawisko opisane w Zbieraczach i osobliwościach przez Krzysztofa Pomiana, który nazywa kolekcję przestrzenią „między światem widzialnym i niewidzialnym”, obejmującą „najbardziej niespodziewane przedmioty” 7. Obiekty składające się na taką kolekcję pozbywają się swoich pierwotnych funkcji, a często także i dystynktywnych cech zewnętrznych. W związku z tym Pomian zauważa, że

[l]okomotywy i wagony w muzeum kolejnictwa nie przewożą ani pasażerów, ani towarów. Miecze, działa i strzelby złożone w muzeum wojska nie służą do zabijania […]. I jest tak z każdą rzeczą trafiającą do tego dziwnego świata, z którego użyteczność wydaje się raz na zawsze wygnana. Nie można bowiem, bez nadużycia językowego, rozciągać pojęcia użyteczności tak, by przypisać ją przedmiotom wystawionym jedynie do oglądania: zamkom i kluczom, które nie zamykają ani nie otwierają żadnych drzwi; maszynom, które niczego nie produkują […]. Nawet jeśli w poprzednim wcieleniu miały one określoną użyteczność, tracą ją jako obiekty muzealne albo składniki kolekcji 8.

Kontynuując swoją myśl o widzialnym i niewidzialnym aspekcie kolekcji, Pomian dokonuje rozróżnienia na „rzeczy, przedmioty użyteczne”, których najważniejszą cechą jest fakt, że „powodują widzialne przemiany fizyczne lub ich doznają”, w rezultacie zużywają się, oraz na „semiofory, przedmioty pozbawione użyteczności” 9, odsyłające do sfery niewidzialnej, które znajdują się poza obszarem oddziaływania bodźców zewnętrznych, w związku z czym uzyskują specyficzne znaczenie. Przedmioty, które wchodzą w skład kolekcji, przenoszą się ze świata użyteczności do świata znaczenia, czyli stają się semioforami. Przy czym światy te są rozłączne i nie ma między nimi porozumienia. W tym sensie, by przywołać przykład Krakowa, niegdysiejsze ocynkownie i lokomotywownie w zdegradowanym terenie kolejowym na peryferiach Nowej Huty stają się autonomicznym bytem niepodległym pierwotnej funkcji, za to wyglądem przywołującym raczej gigantyczne betonowe koguty; opuszczone domy zarosłe bujną roślinnością na wzgórzach Soboniowic i Wróblowic nie są domami, tylko wyszczerbionymi donicami; glinianki między krakowskim Przewozem a podkrakowskimi Brzegami, znad których odjechały ostatnie dźwigi, przyciągają teraz stada mew i węże wodne. Jak chce Pomian, człowiekowi służą one jedynie do oglądania, za to pełnią nową funkcję w pozaludzkim kontekście.

Wróćmy do początkowych akapitów. Semioforyczna natura przestrzeni „pomiędzy” wyraźnie separuje jej status od statusu tych zurbanizowanych przedmieść, które szczycą się centrami handlowymi i nowo wybudowanymi apartamentowcami. Te szybko stają się nie-miejscami, o identycznym układzie i codziennej relacji z mieszkańcami. Można powiedzieć, że zurbanizowane przedmieścia są mackami Miasta wypuszczanymi kontrolnie poza centrum, by unieszkodliwić separatystyczne działania rubieży bądź zabudować pusty teren jako potencjalne gniazdo pogranicznej rewolucji. Dość przypomnieć koncepcje budowy nowoczesnych układów urbanistycznych z rynkiem i ratuszem w krakowskim Chełmie czy wciąż aktualne plany skolonizowania zdegradowanych terenów poprzemysłowych Rybitw i Golikówki na rzecz dzielnicy administracyjno-biurowej z rzędami wysokościowców. Rozrastanie się miasta nie ma oczywiście charakteru płynnego marszu, a raczej bezładnego pełznięcia tu i tam (przykładem choćby teren między krakowskim Tyńcem a centrum Skawiny, zaanektowany przez wielkie hale produkcyjne i magazyny). Trudno stwierdzić, czy ta ofensywa pragmatyzmu i funkcjonalności kiedykolwiek dotrze do lasów łęgowych w Zbydniowicach i Toniach, zlikwiduje ugory Wróżenic i zasadzi się na wały nad Potokiem Kościelnickim w Wolicy. Krakowskie pogranicze jest teraz na tyle różnorodne, że mieszczą się w nim i łosie, i bagna, i kurhany, i rozpadające się szopy, i stare cegielnie, i chodniki maszerujące donikąd. Tereny te już nie są, jeszcze ich nie ma. Oby jak najdłużej.