Odkąd świat światem ten, kto uważa siebie za rolnika, widzi się za kierownicą traktora. Albo inaczej: odkąd istnieją traktory, pokolenia rolników przecierają oczy na targach maszyn rolniczych. Liczba koni jest miarą męskości oracza. Dzisiaj produkuje się traktory o mocy przekraczającej nawet trzysta koni – tak że można nimi przeorać całą ziemię, gdyby się chciało. Traktor jest elementem niezbędnym w karierze chłopa. Był nim także dla mnie, na początku. Wiedziałem, że nadejdzie czas, kiedy wreszcie usiądę na traktorze i będę się rozkoszował zapachem spalonego diesla buchającym z rury wydechowej. Nie pociągały mnie nowoczesne pojazdy, jak te ze skórzanym siedzeniem i z uszczelnianą kabiną, sprawiającą wrażenie, że wsiadasz do statku kosmicznego – te, dzięki którym nawet najbardziej wyboisty teren wydaje ci się płaski jak stół bilardowy. Widziałem u nas na wsi drwala kłusującego swoim SAME bez kabiny nawet w środku zimy, niedbającego o mróz, który nadciągał późnym popołudniem. Jedynym schronieniem gęsta broda i flanelowa koszula. Mój traktor będzie jak ten – pomyślałem. Old school. Zardzewiały. Dużo żelastwa, zużyta guma gałek dźwigni, silnik diesla tak powolny, że możesz liczyć jego obroty. „Już nie produkuje się takich silników” – mówi stary hodowca. Czasem zimą chce ci się złorzeczyć Panu Bogu, kiedy próbujesz je uruchomić rano, ale jak już uruchomiłeś, możesz ich nie wyłączać do końca życia. Dzisiaj to sama elektronika, nic z tego nie kapujesz, a kiedy coś nie gra, muszą podłączyć traktor do komputera, żeby go doprowadzić do porządku. Bez kabiny, żeby poczuć zimne powietrze, które  smaga ci twarz, i zapach pierwszej oranej ziemi na wiosnę.

Ziemi, właśnie – ile jej trzeba mieć, żeby usprawiedliwić kupno mojego pierwszego traktora? Osiągnąwszy pół hektara, wychodziłem ze skóry, więc zdecydowałem się na motokultywator. To pół traktora, ale starczyło, żeby mi przeszła gorączka. Dwa koła. Silnik. Czterysta pięćdziesiąt centymetrów sześciennych i dwanaście koni mocy – informuje ogłoszenie na targu rzeczy używanych. Miejsce, do którego pojechałem go odebrać w niedzielę rano, było tak strome, że nawet drzewa wydawały się z trudem utrzymywać równowagę. Po co komu motokultywator w takim miejscu, pozostaje dla mnie tajemnicą. Kupię sobie taczkę gąsienicową, przynajmniej będę mógł zbierać drewno – potwierdził sprzedawca. Tak też mi się wydawało – odparłem – z takimi pionami… Po powrocie do bazy potrzebowałem dobre pół godziny, żeby go uruchomić. Powtarzam to, co napisałem powyżej: można oszaleć, kiedy chcesz go uruchomić, ale potem możesz go zostawić w ruchu przez całe życie. Dwa koła i silnik. No i nóż skrawający, oczywiście. Obracające się koło kruszy ziemię tak drobno, aż wydaje się piaskiem znad morza. Zgodnie z logiką, jeśli murarzowi często brak palca u ręki, rolnik powinien niebawem postradać palec u nogi na skutek działania wszystkich tych ostrzy obracających się tak blisko buta. Moje palce u nóg są dotąd wszystkie na miejscu, na razie przynajmniej. Inne akcesoria: kosa na siano i mały pług. Żeby go uruchomić, trzeba owinąć sznur wokół metalowego dysku i pociągnąć z całej siły. Jeśli robi się to za słabo, sznur zawija się tylko do połowy i wraca. Jeśli wtedy nie puścisz wystarczająco szybko, złamie ci kręgosłup. Jeśli natomiast należycie pociągnąłeś, silnik kaszlnie, po czym z rury wydechowej wydobędzie się sapanie. W takich sytuacjach silnik wydaje się wzdychać. Milczy przez bardzo długą chwilę, po czym znowu kaszle, i znowu. I nagle warkot triumfuje. Ale nieprawdopodobny warkot. Strzał za strzałem, a ty pociągasz sznurkiem akceleratora, żeby usłyszeć cały grzmot czterystu pięćdziesięciu centymetrów sześciennych. Silniki Lombardini – stary wyblakły napis na metalowej metce. Dwanaście koni. Wrzucasz bieg i jedziesz. Chwila wahania i frez wsiąka w teren. Na skutek tego podnosi się taka kurzawa, że nie odnaleźliby cię w niej, gdyby nie huk wibrujący w powietrzu. Wilgotna ziemia zasypuje ci stopy, bo to ty prowadzisz pojazd dwukołowy i ustalasz kierunek w dziewiczym polu. Był to sezon wielkich satysfakcji. Za piętnaście litrów udało mi się dokończyć wszystkie prace na roli. To żelastwo, które – jestem pewien – przeżyje i mnie, zużywało pół litra na godzinę. Trzeba by napisać całą książkę o niegdysiejszych motorach i maszynach. Powiedziałbyś, że wynalazcy wkładali w nie duszę, dlatego potrafią przeżyć nawet nas.

Na jedno lato powierzono mi kosiarkę. Jeden z tych modeli, które tworzyły historię rolniczych Włoch. Wystarczy o nim wspomnieć staremu pasterzowi krów, żeby na jego twarzy odmalowało się wzruszenie, skądinąd obce jego rysom. To były kosiarki! Zapłon na paliwo, a reszta na ropę, tak nazywano kiedyś w moich stronach olej opałowy. Żeby tę kosiarkę uruchomić, trzeba było trzydzieści razy pociągać sznurkiem. Za każdym razem wychodziło z niej sapanie, które natychmiast umierało. A ty się zastanawiałeś, czy silnik kiedykolwiek zechce wystartować. Potem strzał – następny i następny – uruchamiał obrót ostrzy. Jedno kaszlnięcie za drugim i siup kosić siano w czerwcowym żarze. Na skutek tych wibracji bolą cię kości przez całe dni. Niepewne trasy, wbrew prawom fizyki, na prawie pionowych zboczach. Potrzebne były mocne ręce, ale takich też już nie ma, jak niegdysiejszych maszyn. Z obawy, że nie uda się jej uruchomić znowu, zostawiało się ją burczącą na polu i uciekało się coś przegryźć. Maszyny z duszą, do pieszczenia i kochania.

Żeby bruzdować pole składające się z trawiastych grud niemających najmniejszej intencji poddania się, potrzebny jest pług. Przyjeżdżał więc traktorzysta z sąsiedniej wioski z ponad setką koni parowych, który ciężkim lemieszem „otwierał” ziemię. Reszta należała do mnie. To była jedna wielka jazda w górę i w dół po olbrzymich grudach, które podrzucały mnie, jak im się podobało. Byłem cienką gałązką latającą za oszalałym sapiącym motokultywatorem, kiedy ten próbował łapać grudę i wypluwać ją za sobą w rzekę ziemi. Strzał za strzałem trawiasty płaszcz stawał się płaską taflą przepięknej ziemi pod słońcem kwietnia. To pole, wreszcie poskromione i gotowe do siewu, tchnęło spokojem. Wchodziłem na wzgórze nad polem, siadałem i stamtąd cieszyłem się widokiem.

W tych samych dniach, albo inaczej: od zawsze Kobiety z Karnii wbijały swoje widły w ziemię. Możecie je podziwiać na roli przy każdej wsi, schylone nad glebą nagą i mocną. Zasługują na pomnik. Z tych skrawków ziemi, kochanych bardziej od samych mężów, żywiły pokolenia Włochów, kiedy mężczyźni byli daleko, na emigracji, w poszukiwaniu szczęścia. A ilekroć wracali, pragnienie było tak mocne, że dziewięć miesięcy później dochodziły jedne usta do karmienia. Wtedy Kobiety z Karnii poszerzały trochę pole z ziemniakami i siały kilka dziesiątków rządków kukurydzy więcej.

Dzisiaj Kobiety z Karnii są stare. Są wdowami po mężach, którzy nie wytrzymali starości tak długo jak one. I tak, w jakimkolwiek dniu kwietnia możecie zobaczyć spektakl tych staruszek schylonych na polach wokół wiosek. Są tak pochylone nie po to, żeby być bliżej ukochanej ziemi, lecz dlatego, że kręgosłup skrzywił im się od trudów całego życia. Wszystkie mają po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat. Chustka na głowie i fartuch z tabakierką w kieszeni. Jedyne ustępstwo dla nałogu. Na nogach para zużytych butów, które widziały wiele wiosen.

W ręku widły. Nigdy nie zrozumiałem, jak to się stało, że motyka stała się ikoną wiejskiego świata. W naszych stronach używa się wideł. Tych do siana, jak trójząb boga Neptuna, tylko z jednym zębem więcej i żelazem grubszym i mocniejszym. Wbija się je w ziemię, opierając się na drewnianym uchwycie, i odwraca glebę, potrząsając nią i uderzając zębami, żeby ją rozdrobnić. W Karnii pól nie kopie się rydlem, tylko uderza się widłami. Ruch ten, jeśli jest umiejętnie wykonany, wymaga siły dziecka. Dźwignia na uchwycie pozwala odwracać glebę wskutek nacisku zaledwie jednym palcem. Pomagając sobie kolanem, można przewrócić glebę bez nadwerężenia kręgosłupa. Wieczny to ruch, który Kobiety z Karnii opanowały lepiej od kogokolwiek. Poza tym jest chwast, który rozrasta się na polach. Po każdym cyklu kopania widłami następuje natychmiastowy ruch doświadczonej ręki, by wyrwać kępki, które, pozostawione, mogłyby dokuczać uprawom. Ale nawet chwast dawno zrozumiał, że tym kobietom wiecznym nie da rady, dlatego przygląda się z oddali.

Dlatego górskie pola wydają się ogrodami Edenu, w których rosną obfite i bajeczne plony. Fasola następuje po ziemniakach, ziemniaki po fasoli. Zawsze takie same nasiona, skrzętnie przechowywane. Zawsze ten sam obrządek, oparty na pozornie prymitywnej technologii, w istocie niezwykle skutecznej. Kobiety z Karnii tak postępują. Ciocia Aura jest jedną z nich, lecz bardziej kosmopolityczną. Ona wyjechała do „England” (jak mówi) w poszukiwaniu szczęścia. W tym pierwszym sezonie, kiedy uprawiałem ziemię motokultywatorem, stała na skraju pola, podziwiając brunatną rzekę, która wypływała spod frezu na moje stopy. Nowoczesność zawsze ją fascynowała, tym różni się od swoich rówieśnic. A więc, kiedy dolegliwości wiekowe zaczynały dawać jej się we znaki, zaprosiła mnie do wypróbowania tego cuda na jej polu. Przerzuciłem trzy lub cztery razy te niecałe sto metrów, wyciągając z nich w cudowny sposób ziemię na głębokość co najmniej trzydziestu centymetrów. Eksperyment wywołał zachwyt całej wsi i zacząłem wędrować po innych ogródkach. Staruszki, wybawione z wiecznego trudu, pobłogosławiły i pochwaliły mnie. Silnik! To demon, który czyni cuda!

W połowie czerwca odwiedziłem znowu ciocię u niej na wsi. Przy tej okazji opowiedziała mi co strasznego się wydarzyło. Powiedziała: nigdy nie miałam tyle tak miękkiej ziemi jak tego roku, ale też nigdy nie miałam tyle chwastu zarastającego moją fasolę. Szarłat był wszędzie, konstatowałem to własnymi oczyma. Amarant także na polach sąsiadek. Katastrofa. Pomyślałem, że zapewne mnie przeklinają te staruszki, dla których przez jeden dzień byłem bohaterem. Usiadłem, próbując złożyć do kupy części czegoś, czego się domyślałem. Miesiąc wcześniej potraktowane w ten sam sposób pole kukurydziane spotkał podobny los. W ciągu jednej nocy wyrosły setki castilleja coccinea, chwastu podobnego do pełzającego bluszczu, który owijał się wokół młodych roślinek. Przestraszony zadzwoniłem do Alvisego. Już rozważałem możliwość odwrócenia wszystkiego do góry nogami i zasiania od nowa. Uspokój się – powiedział – już do ciebie idę. Po południu przyjechał, przemierzył pole wzdłuż i wszerz, od czasu do czasu zatrzymując się dla zastanowienia. Wreszcie wydał wyrok: „Obronimy każdą roślinkę z osobna i będziemy wspierać inny chwast”. W pierwszej chwili wydało mi się to absurdalne. Ciężko pracowaliśmy, zginając raz kręgosłup, raz kolana, żeby nie nadwerężyć ani jednego, ani drugich. Kiedy skończyliśmy pracę, było ciemno, ale młode pędy kukurydzy, przynajmniej na razie, były bezpieczne.

Co się stało na polu mojej cioci, podobnie jak na naszym? Frez, nóż skrawający przymocowany do motokultywatora, rozdrabniając ziemię, uwolnił nasiona uwięzione w grudkach ziemi, których widły nie są w stanie kruszyć. Już pisałem, że rezultatem działania maszyny jest morze ziemi tak drobnej, że wygląda jak piasek. Tysiące nasionek zostało uwolnionych i uaktywnionych podczas rozdrabniania gleby. Na naszym polu, podobnie, setki korzeni castilleji zostały przełamane, każdy na więcej części, mnożąc w ten sposób najazd szkodnika. Po raz pierwszy zacząłem wątpić, czy mechanika istotnie stanowi panaceum na wszelkie trudy rolnika. Obraz mnie walecznego na siedzeniu traktora, zaczął się chwiać.

Odkąd jesteśmy na tej planecie, my ludzie staramy się uporządkować wszechświat. Dlatego budujemy ściany proste zamiast krzywych, dbamy o nasze domostwa, wymyśliliśmy matematykę, żeby uchwycić złożoność rzeczy. Dlatego chłop pragnie swojej tafli lśniącej ziemi, na której może zarysowywać rolnicze geometrie, które uspokoją jego duszę. Ten zewnętrzny porządek łata chaos, który ma w środku. W osiąganiu tego celu chwasty stanowią największą przeszkodę. Łudziliśmy się pewnego dnia, że walkę tę możemy wygrać z pomocą traktorów i chemii. Lata 50. Nazwali ją zieloną rewolucją, jakby chcieli zamaskować oszustwo, które miało z tego wyniknąć. Uprawa ziemi jest czynnością nieskończenie złożoną. W polu kukurydzy nie ma tylko roślin kukurydzy, jest cała Natura. Są setki gatunków roślin, owadów, bakterii, a nawet kilka małych gryzoni. Są większe kamienie chroniące mrowisko, jest żwir drenujący wodę w głębi. Jest życie i śmierć, jest to, co rośnie, i to, czego ubywa, czy inaczej – to, co się rozkłada. Dzisiaj rolnik nie wie już nic o własnej ziemi. Siedzi na swoim traktorze i nigdy nie wysiada, żeby zobaczyć z bliska, co się dzieje półtora metra pod jego tyłkiem. Przygląda się z oddali i wydaje mu się, że wyzwolił się z trudu, na który byli skazani jego przodkowie. Przygląda się z oddali i łudzi się, że wszystko kontroluje ze swojej kabiny sterowniczej. W spółdzielni mu mówią: obrabiaj ziemię tą maszyną, nawoź tym produktem, zasiewaj ten ulepszony gatunek, odchwaszczaj tą substancją, wreszcie zbierz. Potem powiedzą ci również, ile jest warta twoja praca. Złożoność Natury w jednym polu sprowadzona do pięciu, sześciu standardowych operacji. Kierując się tą samą pokrętną logiką, ja sam, wobec katastrofy zarastającej castilleji, powiedziałem Alvisemu: odwróćmy wszystko i zasiejmy od nowa. Ja też patrzyłem, nie widząc. Owego roku musieliśmy interweniować trzy razy, żeby ocalić roślinki kukurydzy od zabójczego uścisku pełzającego bluszczu. Cierpliwi. Schyleni nad ziemią. Powolni. Ufni. Przy drugiej interwencji zrozumiałem, że idea, której się uchwyciliśmy, nie była całkiem od rzeczy. Castilleja, której rozrost utrudniało nasze działanie, cofała się. Na jej miejscu pojawiały się inne chwasty, ale potencjalnie mniej szkodliwe dla kukurydzy. Każda roślina spożywcza ma swojego wroga. Kukurydza najlepiej je wszystkie znosi, ale od niej też nie możemy wymagać cudów. Postępował mlecz polny i widać było kilka wysp pokrzywy. Rośliny te można zaserwować, robiąc z nich sałatki, zupy lub dodając do smacznego ryżu. Torowała sobie drogę również koniczyna, roślina polepszająca grunt, stosowana od zawsze w płodozmianie. W październiku uzyskaliśmy skromne zbiory z tego skrawka ziemi. Trzy lub cztery wory kukurydzy. Ale mieliśmy też nową świadomość. Co by się stało, gdybyśmy za moją namową przewrócili wszystko i zasiali od nowa? Castilleja by się rozmnożyła, od stu do dziesięciu tysięcy, wdzięczna naszej głupocie. Co dzisiaj rośnie na tym polu? Przyjdźcie zobaczyć. Nie ma ani jednej gałązki pełzającego bluszczu. Koniczyna stopniowo postępuje, z naszą pomocą, odzyskując przewagę nad innymi chwastami.

Już znałem japońskiego rolnika filozofa Fukuokę i jego metodę zwaną „rolnictwem naturalnym”. Ciekawe lektury, ale zanim byłem w stanie je poważnie ocenić, musiałem uderzyć moją twardą głową o cienkie źdźbło pełzającego bluszczu. Masanobu Fukuoka proponuje metodę rolniczą opartą na naśladowaniu modelu naturalnego oraz na pracy „z”, zamiast pracy „przeciwko”. Fukuoka nie orał swoich pól ryżowych i jęczmiennych przez przeszło dwadzieścia pięć lat. Stosuje walkę biologiczną zamiast pestycydów i chemicznych środków odchwaszczających. Pozwala pająkom prosperować na jego posiadłości, żeby utrzymywały pod kontrolą inne szkodliwe owady. Wspiera stałe pokrycie koniczyną jako środkiem odstraszającym inne chwasty, ochroną przed podmyciem i sposobem na meliorację terenu. Na tym podkładzie uprawia ryż w sezonie letnim oraz jęczmień jesienią i zimą. Zasiewa, owinąwszy ziarna ryżu gliną, rozsypuje je bezpośrednio na powierzchni; nie wykonuje dziur ani bruzd. Fukuoka twierdzi, że w Naturze nasiona spadają na ziemię i kiełkują. Nie ma nasion na ziemi, które by nie były w stanie wyrosnąć w takich warunkach. A jego ziarna ryżu kiełkują naprawdę: zasiewa, rozrzucając je na pole jęczmienne jesienią; następnej wiosny, kiedy jęczmień zostanie zżęty i zabrany, ryż będzie miał przestrzeń i odpowiedni czas, by rosnąć. Tak samo z jęczmieniem.

Japoński rolnik był z początku mikrobiologiem i pracował w laboratorium, ale – dostrzegłszy, iż celem nowoczesnej nauki jest podporządkowanie Natury ludzkiej zachłanności – powrócił na swoją rodzinną posiadłość, powrócił do ziemi. Metoda glinianych kulek została zastosowana w miejscach zniszczonych pożarami i w obszarach półpustynnych. W obu przypadkach udało się odtworzyć roślinne pokrycie ziemi, ratując obszerne części terytorium. Ale Fukuoka proponuje przede wszystkim filozoficzne podejście do poznania świata natury. Musi się zmienić człowiek, który uprawia, żeby zmieniła się uprawa.

Pewnego wiosennego przedpołudnia mój sąsiad z łąki – młody człowiek, któremu stary zostawił i narzucił prowadzenie małego pola ziemniaków – stwierdził, że ma dosyć ślęczenia godzinami na roli w niedzielę, kiedy mógłby spokojnie siedzieć w chłodzie karczmy. Przyjechał jego znajomy na traktorze, wbił mechaniczny frez w ziemię. Przyglądałem się z daleka i potrząsałem głową. Śmiałem się. Nie z niego, z nas. Z nas głupców. Ja już przez to przechodziłem. Nie wtrącałem się, i tak by mnie nie posłuchali. W ciągu dziesięciu minut pole stało się drobno posiekaną taflą. Dwa tygodnie później, jak tylko zaczęły kiełkować pierwsze ziemniaki, walczyła z nimi o przestrzeń życiową horda roślin koloru fioletowego. Rośliny wyrosły w ciągu jednej nocy i rozwijały się tylko na tym polu. Jak okiem sięgnąć, nie mogłem dostrzec w żadnym innym miejscu ani jednego fioletowego kwiatu, tylko tam. Młody przeklął starca i ziemię, ale nadal nie wiedział. Od następnego sezonu pole zostało opuszczone na zawsze. Ziemia była wycieńczona, zmęczona ziemniakami i zmęczona ludźmi. Tajemniczy fioletowy kwiat nie reprezentuje przemocy Natury, która chciała ukarać młodzieńca, lecz czystą potrzebę odzyskania straconej równowagi. Prawdopodobnie ta roślina jako jedyna była w stanie się rozprzestrzeniać na tak zestresowanej ziemi i jej rozwój stanowił pierwszy krok na drodze odzyskania ekologicznej równowagi. Kiedy orzemy łąkę pługiem, nie robimy nic innego, tylko zadajemy ranę trawie. Dlaczegóż Natura nie miałaby próbować zagoić tej rany? To prosty powód, dla którego rolnik zawsze będzie miał do czynienia z chwastami.

Dzisiaj też popełniam błędy. W rolnictwie błąd to reguła. Chociaż dużo się nauczyłem, nadal nie wiem wszystkiego. Czasem moja głupota mnie zadziwia. Doskonale wiem, że pewna czynność da odwrotny skutek, a mimo to w niej trwam. Stereotyp nie chce umierać. Na polach Czarnej Owcy1 staramy się uczyć na błędach. Utworzyliśmy grządki, które już od kilku sezonów nie są obrabiane, a są jeszcze wystarczająco miękkie, żeby wykonać na nich bruzdę gołą ręką. Tu i ówdzie rośnie koniczyna i obiecujemy sobie, że kiedyś jej biały kwiat rozprzestrzeni się jak okiem sięgnąć, razem z kwiatem innych roślin strączkowych ulepszających teren. Łączymy zawsze dwie lub więcej upraw na tej samej powierzchni. Próbujemy, ile się da, różnicować zbiory w czasie i w przestrzeni. Szukamy naszego sposobu, bo to jest rolnictwo: nie formuła matematyczna, lecz dialog między człowiekiem a jego ziemią. I w ten dialog wkładamy wszystkie swoje niepokoje, obawy i nadzieje.

TŁUMACZENIE Z WŁOSKIEGO:EMILIANO RANOCCHI


Tekst jest fragmentem książki: Devis Bonanni, Pecoranera. Un ragazzo che ha scelto di vivere nella natura, ©2012 by Marsilio Editori® s.p.a. in Venezia. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na jego publikację.