Z Marleną Happach, główną architektką Warszawy, założycielką stowarzyszenia Odblokuj i byłą prezeską Oddziału Warszawskiego SARP rozmawia Dorota Leśniak-Rychlak


Dorota Leśniak: Co to jest planowanie – co to jest za sytuacja? I czym jest planowanie miasta dzisiaj? Jakie są dominujące teorie urbanistyczne, a jakie praktyki?

Marlena Happach: Jako architekt miasta właściwie ciągle poruszam się pomiędzy planowaniem a zarządzaniem. Rozpoczynając pracę, liczyłam, że będę mogła się skupić właśnie na projektowaniu przyszłości, ale prawda jest taka, że większość czasu zjadają bieżące problemy. Idealnie byłoby spokojnie przemyśleć scenariusze rozwoju miasta i zapisać kierunki rozwoju najpierw w strategii, potem w studium i wreszcie w planach miejscowych. Ale taki proces jest dzisiaj niemożliwy. Żyjemy w dynamicznie zmieniającym się świecie, musimy na bieżąco reagować na nowe zjawiska i procesy. Myślenie, że jesteśmy w stanie przewidzieć, co się może wydarzyć w perspektywie dziesięciu czy kilkudziesięciu lat jest nieodpowiedzialne. Planowanie dzisiaj to raczej wymyślanie systemu, który jest elastyczny i daje się adaptować. To bardzo trudne, ale też niezwykle inspirujące pracować nad miastem – żywym organizmem, którego nie wymyślamy od początku do końca, ale możemy wpływać na jego funkcjonowanie poprzez różnego rodzaju bodźce. Mam nadzieję, że widać to choćby na przykładzie warszawskiej Pragi, w której rewitalizację udało się włączyć politykę lokalową i społeczną, a także działania stymulujące przedsiębiorczość. To proces kompleksowy, jednocześnie staramy się dołączać do systemu miejskiego ogrzewania kolejne kamienice, zbudowaliśmy Muzeum Pragi, pracujemy nad rewitalizacją Bazaru Różyckiego, prężnie działa nowe centrum przedsiębiorczości.

DLR: Wywodzisz się właściwie z ruchow miejskich, bo stowarzyszenie Odblokuj chyba można podciągnąć pod tę agendę, a znalazłaś się w urzędzie – czyli w establishmencie, i to na dodatek w największej w Polsce skali – Warszawy. Jak przemodelowałaś swoje myślenie wraz ze zmianą stanowiska – z aktywistki w czynnik decyzyjny (wiem, że po drodze była jeszcze prezesura SARP)?

MH: Dla mnie ta droga okazała się bardzo naturalna, chociaż sama jestem zaskoczona tempem tych zmian. Zaczynałam od działań z grupą przyjaciół, z którymi dzieliłam marzenie o lepszym mieście. Kolejne realizowane projekty doprowadziły nas do współpracy z miastem. Stanowisko w warszawskim oddziale SARP dało mi możliwość działania na większą skalę. Wreszcie nasz głos stał się słyszalny. A kiedy okazało się, że te pomysły stają się mainstreamem, a konstruktywna krytyka pociąga za sobą racjonalne zmiany w sposobach działania urzędu, przejście na drugą stronę było już tylko kwestią czasu. Na pewno wpływ na moją decyzję miały zmiany w zarządzie miasta. Wiceprezydent odpowiedzialny obecnie za architekturę, czyli Michał Olszewski, to osoba, do której mam ogromne zaufanie. Myśląc o mieście, patrzymy w jednym kierunku, co jest dla mnie wielkim wsparciem – szczególnie, że praca w urzędowych realiach to dla mnie nowe i nie zawsze pozytywne doświadczenie. Zupełnie inna jest też specyfika pracy w tak ogromnej skali. Dotąd mogłam zajmować się każdym szczegółem, pracować w skali podwórka, nawiązywać bardzo osobiste relacje z odbiorcami naszych działań. Działanie w skali miasta daje nową perspektywę, ale nie chciałabym stracić przy tym indywidualnego podejścia. Każde miejsce ma swoją specyfikę i swoją historię. Dlatego w bezpośrednich działaniach bardzo liczę na zespół, a moim zadaniem jest tworzenie warunków dla pracy moich współpracowników i koordynowanie działań w skali miasta.

DLR: Poruszamy się Polsce w obrębie agresywnej doktryny wolnorynkowej, gdzie planowanie w zasadzie sprowadza się do gwarantowania stopy zwrotu z inwestycji – zgodzisz się z taką diagnozą?

MH: Niestety z rozmów z wieloma deweloperami czy inwestorami wynoszę właśnie takie odczucie. Patrząc wstecz, mam też wrażenie, że jest trochę lepiej i mamy już za sobą okres, w którym zwrot z inwestycji zdecydowanie przesłaniał wszystko inne. Miasto to nie firma i chociaż aspekty ekonomiczne mają tutaj wielkie znaczenie, to nie większe niż jakość życia mieszkańców. Dobrobyt nie zastąpi przecież dobrostanu. Taka świadomość na pewno jest obecna w budowanej strategii rozwoju Warszawy. Ale nie chce udawać, że dla wszystkich jest tak samo ważna. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu w wewnętrznej dyskusji między miejskimi biurami usłyszałam, że my, w architekturze, projektujemy za dużo dróg publicznych, a to kosztuje. Myślenie takimi kategoriami mnie przeraża. Ale to się zmienia. Coraz częściej spotykam też świadomych inwestorów, których co prawda nie podejrzewam o charytatywne myślenie o jakości życia, ale którzy rozkładając ryzyka i zyski na dekady, są w stanie dostrzec także ekonomicznie pozytywne strony planowania z myślą o jakości. Zysk wtedy może nie jest tak szybki, ale pewny i gwarantowany także w przyszłości.

DLR: Tutaj jest jeszcze kwestia radzenia sobie z tym, co się wydarzyło – na przykład galerie handlowe, przedmieścia, zamknięte osiedla. Co z tym można zrobić z punktu widzenia architekta miasta? To też pytanie o planowanie zieleni, infrastruktury edukacyjnej i społecznej.

MH: Widzę przyszłość w jasnych barwach, ale najpierw musimy sobie poradzić z tym, co już się wydarzyło. Grodzone osiedla, wielkie galerie handlowe, zabudowane kliny zieleni… W myśleniu o tych problemach dużo mi dała rozmowa z architektką Berlina. To były pierwsze tygodnie mojej pracy i pewna dezorientacja – w co tu ręce włożyć. Przejmowałam się każdym przedsięwzięciem. Regula Lüscher jest już bardzo doświadczona – pracowała najpierw jako architekt miasta w Zurichu, potem, już od wielu lat w Berlinie. I ona bardzo spokojnie zwróciła mi uwagę, żeby nie koncentrować się na każdym problemie. Trzeba znaleźć te kluczowe i te rozwiązać. Nie zapobiegnę każdej zabudowie klina. Lepiej sprawdzić, czy ten system jest wydolny, jak działa po tylu zmianach, co najbardziej przeszkadza, a co jeszcze można uratować. Ostatecznie jeśli jedna inwestycja mi umknie, ale utrzymam 80 procent sprawności systemu, to ma to dla miasta większy sens.

DLR: Mowimy o twardej rzeczywistości, ale rozumiem, że działając, musisz mieć określony plan i wizję dobrego miasta. Jaka ona jest?

MH: Obejmując nadzór nad działaniami architektonicznymi i przestrzennymi w Warszawie, miałam to szczęście (albo pecha), że weszłam w tryby w momencie, w którym wrze praca nad nową strategią miasta, obecne studium ma dziesięć lat i duża jego część jest już nieaktualna, ale planów miejscowych jest wciąż za mało. Pracując równolegle na tak różnych skalach, musimy więc przyjąć wspólne priorytetowe zasady. Na pewno stawiamy na miasto zwarte, intensywnie rozwijające się w obszarach już zurbanizowanych, przy maksymalnej ochronie obszarów cennych przyrodniczo. Priorytet dla transportu zbiorowego, nawet kosztem wygody dla kierowców indywidualnych. To wszystko z myślą o przyszłych pokoleniach, których jakość życia jest zagrożona przez gęstniejący smog. Kolejna ważna sprawa – wielofunkcyjność. Ważne, by pamiętać, że różnorodność kryje się nie tylko w różnorodności funkcji (handel, usługi, mieszkania), ale też w ich wielkości. We współczesnym mieście musimy mieć dostęp do zróżnicowanej oferty mieszkań, sklepów – wielkich, mniejszych i targowisk, musimy dbać o możliwość rozwoju wielkich, średnich, ale i małych przedsiębiorstw. No i przestrzeń publiczna – miejsce styku wszystkich funkcji, gdzie mogą się spotkać wszyscy mieszkańcy i użytkownicy miasta bez względu na status materialny czy wiek.

DLR: Plan na plan. Partycypacja w planowaniu miejscowym – publikacja wydana przez miasto i stowarzyszenie Odblokuj, czyli zestaw konkretnych narzędzi dla uczestnictwa mieszkańcow w planowaniu – jakie to narzędzia? I w jakiej skali mogą być stosowane?

MH: Plan na plan to publikacja podsumowująca nasze doświadczenia – jeszcze w ramach aktywności pozarządowych, ale we współpracy z miastem – w zakresie uczestniczenia mieszkańców w procesach planistycznych. W Warszawie udało nam się dotąd wdrożyć działania pilotażowe angażujące odbiorców w przygotowanie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. To były akcje modelowe – w najbardziej udanym przypadku od samego początku: wszczęcia procedury planistycznej, przez pełną informację dla mieszkańców w formie publikacji dostarczanych do skrzynek pocztowych i zamieszczanych w lokalnej prasie, przez spacery badawcze, spotkania z projektantami i ekspertami, po mobilny pawilon z wariantowym projektem planu miejscowego w formie makiety. Nie obyło się też bez porażek. W planach, przy których narzędzia partycypacji zostały uruchomione na ostatnim etapie, doszło raczej do eskalacji napięć niż mediacji. To nas wiele nauczyło. Wiemy już, że najważniejszym działaniem jest samo informowanie. Ludzie nie rozumieją, o co chodzi w planowaniu miejscowym i protestują często z zasady – dając wyraz niezadowolenia z pominięcia w procesie. Pracujemy teraz nad wdrożeniem działań partycypacyjnych do wszystkich planów. Nie zawsze takich samych, bo dostosowanych do typologii planu, ale, co ważne, systemowych i spójnych.

DLR: Mowi się dużo o tym, że ograniczeniem partycypacji jest fragmentaryzacja. Pojawiają się też liczne głosy, że często służy legitymizacji niepopularnych działań władzy. Jak można uniknąć ograniczeń i zagrożeń?

MH: Właśnie fragmentaryzacji staramy się zapobiegać, włączając ogólne standardy. Punktowe działania są potrzebne szczególnie w fazie przygotowawczej. Lepiej poznać słabe strony swoich pomysłów w mniejszej skali. Ale skuteczność zapewniają tylko działania konsekwentne, w których liczy się cały proces, a nie jednorazowe, nawet spektakularne, konsultacje. No i najważniejsze – wyniki partycypacji trzeba skutecznie wdrażać. Nie ma nic bardziej demotywującego niż dobre konsultacje, które nie kończą się realizacją. Nie warto podchodzić do konsultacji bez zapewnienia możliwości wdrożenia wyników. A jeśli już do czegoś takiego dojdzie, trzeba szczerze wyjaśnić przyczyny. Stracone zaufanie trudno odzyskać.

DLR: W dyskusji na temat katastrofy planistycznej po ‘89 roku na pierwszy plan wysuwa się absolutyzację własności prywatnej. Co ciekawe, często ta deklarowana ważna własność prywatna, to interes globalnego kapitału. Jak widzisz, możliwości wprowadzania innej hierarchii wartości do narracji o mieście? Myślę tutaj o dobru wspolnym (the commons) czy o aprecjacji wspolnoty?

MH: W pracy dla miasta dyskusja o własności prywatnej i władztwie planistycznym ciągle wraca. To bardzo trudne rozmowy. Może to kwestia naszych doświadczeń jako społeczeństwa – wciąż postrzegamy własność prywatną jako odzyskane dobro, z którego nie można ustąpić nawet o krok. A przecież to właśnie na wartościach wspólnoty opiera się nasza cywilizacja. Nasze miasta powstały w oparciu o umowy społeczne, w ramach których zawsze zyskom z życia w mieście towarzyszyły związane z tym obowiązki na rzecz wspólnoty – od podatków po dbałość o piękno i czystość. O statusie przedwojennej kamienicy świadczyło też jej przedpole – gospodarz zamiatał i polewał wodą także chodnik przed wejściem. Dziś mam wrażenie, że czasem nawet luksusowym sklepom czy restauracjom nie przeszkadzają śmieci przed drzwiami. Obowiązek kończy się tam, gdzie własność. I podobnie jest z prawem. Co z tego, że wszyscy mogą zyskać, jeśli zabudowa ulicy będzie spójna i elegancka, kiedy w grę wchodzi zysk z jeszcze kilku kondygnacji. I oczywiście kiedy chodzi o mój zysk – bo jeśli te kilka kondygnacji wybuduje sąsiad, to nagle wraca odpowiedzialność za dobro wspólne i pytania do planistów i urzędników, jak mogli do tego dopuścić. Niestety – jedyna szansa na zmiany to rosnąca świadomość i edukacja. To lekcja, którą musimy odrobić. Zasad życia we wspólnej przestrzeni musimy uczyć od najmłodszych lat. Ale wierzę, że to możliwe. Przyzwyczailiśmy się do sortowania odpadów. Korzystamy z rowerów i autobusów. Może zrozumiemy, że w mieście są miejsca do budowy bloków i są miejsca do budowy domów jednorodzinnych.

DLR: Jak wprowadzać poszczegolne pojęcia do hierarchii wartości? Czy udaje wam się w gronie pracownikow Urzędu definiować dobre miasto i osiągać jakiś rodzaj konsensu?

MH: Jako miasto staramy się te zasady nie tylko narzucać, ale przede wszystkim edukować, dyskutować, wypracowywać w uspołecznionym procesie, co dobrze widać choćby przy tworzeniu Strategii 2030. Ale też musimy ściśle współpracować między poszczególnymi sektorami. Jedną z najważniejszych zmian, jakie wprowadza nowy zarząd miasta, jest matrycowa struktura urzędu w miejsce dotychczasowych pionów. W obrębie biur też staramy się łączyć działania i ustalać hierarchię wartości. W nieformalnej grupie analizujemy projekty przestrzenne ze stołecznym konserwatorem, zarządem zieleni, zarządem dróg.

DLR: Stowarzyszenie Odblokuj mierzyło się z realnością, najpierw praskich podworek, a potem osiedli. Jaki powinien być „plan” na wielkopłytowe osiedla w Polsce?

MH: To pytanie ma wiele odpowiedzi. Są różne osiedla – niektóre to świetne przestrzenie do życia, które jeszcze posłużą pokoleniom. Ale są też osiedla o tak słabej lokalizacji, strukturze i co tu dużo mówić – złej sławie, że nie warto inwestować w ich modernizację. Takim przykładem jest słynna już Dudziarska w Warszawie. Zastanawialiśmy się nad możliwością przekształceń tego osiedla, zwłaszcza że dotąd peryferyjna lokalizacja teraz jest atutem, bo ruszyły nowe połączenia komunikacyjne. Ale położenie między torami zawsze będzie generowało wypadki. Ludzie nie mogą żyć zamknięci, nawet na luksusowej wyspie. Ten teren przeznaczymy więc na inne funkcje, które są w mieście potrzebne – zajezdnię czy sortownię odpadów. To skrajny przykład. Najwięcej jednak osiedli to średni poziom – nie bardzo złe, ale i nie dobre. Odpływają zamożniejsi mieszkańcy, przybywa mieszkań na wynajem, co samo w sobie nie jest złe, ale nie pomaga w budowaniu wspólnoty. To właśnie najczęstszy problem blokowisk – apatia, zamknięcie w czterech ścianach mieszkania i wąskim kręgu rodziny. Niestety sprzyja temu monofunkcyjność osiedli mieszkaniowych, brak usług społecznych i słaba jakość przestrzeni publicznych. Receptą na te problemy jest między innymi program budowy i rozwoju centrów lokalnych. W ramach tego projektu szukamy istniejących i potencjalnych przestrzeni styku funkcji handlowych, usługowych, rekreacyjnych, kulturalnych, gdzie naturalnie generuje się ruch mieszkańców, przedstawicieli różnych grup i pokoleń. I w te miejsca chcemy inwestować, by podnosić jakość bezpośredniej przestrzeni życia mieszkańców. Obecnie realizujemy dziesięć lokalizacji pilotażowych – bardzo rożnych – targowisk, skwerów, placów, zespołów modernistycznych pawilonów. Te prototypowe działania mają dać nam wiedzę, jak prowadzić ten proces w większej skali.

DLR: Czego dowiedzieliście o mieście z perspektywy bardziej rozczłonkowanej? I jak te centra są przyjmowane?

MH: Te działania cieszą się poparciem, choć nie bez przeszkód. Wiele dyskusji dotyczy na przykład kwestii parkingowych. Co jest bardziej potrzebne – szerokie chodniki dla pieszych, skwery czy miejsca dla pojazdów. Ale przeważają reakcje bardzo pozytywne i wielkie poparcie dla kolejnych tego typu działań. Ten projekt pokazał wielką potrzebę lokalności i ujawnił, jak wiele jest wspaniałych miejsc w Warszawie, znanych tylko najbliższym sąsiadom – czy to w Ursusie Niedźwiadku, czy na Bródnie.

DLR: Jaki jest stelaż prawny dla działań architekta i jakie jest prawo w odniesieniu do planowania urbanistycznego, dzisiaj, po deregulacji zawodu urbanisty? Co określają wuzetki, a co studium?

MH: Niestety mam czasem wrażenie, że ustawodawca zmusił nas do pływania w dość mętnej wodzie. Mam nadzieję, że zmieni to opracowywany obecnie kodeks urbanistyczno-budowlany. W tym momencie sprawy przestrzenne reguluje kilkadziesiąt aktów prawnych – ustaw i rozporządzeń, niekoniecznie spójnych. Podstawy planistyczne określa dla miasta studium, jak wspomniałam – w Warszawie już dziesięcioletnie. A przecież w czasie dekady tak wiele się zmieniło – przede wszystkim podejście do transportu. Już nikt nie wierzy, że kolejne pasy ruchu i większe skrzyżowania zlikwidują korki. Studium jednak wciąż wyznacza taki kierunek rozwoju, rezerwując na przykład duże powierzchnie na drogi, które, jak już wiemy, nigdy nie powstaną. Podstawowym aktem prawa miejscowego jest plan miejscowy, który musi być zawsze zgodny ze studium. Czasem dlatego stoimy z planem i nie możemy go uchwalić, bo zakonserwowałby tylko w przestrzeni już nieaktualne decyzje studium. W dużej części jednak powstające plany bez problemu mogą odpowiadać zapisom studium i powinny powstawać jak najszybciej. Napotykają jednak różne przeszkody, które spowalniają prace. Czasem przygotowywane są tak długo, że ich założenia przestały być już aktualne. Obecnie w Warszawie 1/3 powierzchni pokryta jest planami, kolejna 1/3 jest w opracowaniu, przy czym celem nie jest pokrycie 100 procent powierzchni. Berlin czy Wiedeń mają pokrycie na poziomie czterdziestu paru procent i jest to całkowicie wystarczające, pod warunkiem, że plany regulują zasady kształtowania kluczowych w skali miasta przestrzeni. No i kolejny poziom – wuzetki, czyli decyzje o warunkach zabudowy wydawane tam, gdzie nie ma planów. Niestety nasza plaga, bo zgodność ze studium i projektami planów zależy tylko od intencji, a nie prawa. Prawo pozwala jedynie na zawieszenie wydania decyzji na dziewięć miesięcy, jeśli przygotowywany jest plan, a to często za mało. Dla jasności dodam jeszcze, że w Warszawie kompetencje wydawania wuzetek (jak i pozwoleń na budowę) podzielone są między ogólnomiejskie Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego, którym kieruję, oraz dzielnice. My zajmujemy się tylko inwestycjami powyżej 15 tysięcy metrów kwadratowych albo 30 metrów wysokości.

DLR: W opinii aktywistow miejskich i badaczy, chaos utrzymywany jest celowo – wiele czynnikow na nim korzysta. Czy zgodzisz się z taką diagnozą?

MH: Jako planista specjalizuję się przede wszystkim w patrzeniu w przyszłość. Szanuję tych, którzy zajmują się badaniem źródeł procesów, ale nie fascynuje mnie to aż tak bardzo. Dlatego nie potrafię powiedzieć, czy niejasność przepisów i brak transparentności w procesach decyzyjnych to rezultat działań świadomych. Na pewno ja i mój zespół staramy się to nadrobić. Podejmujemy naprawdę wiele działań, które zmierzają do uczytelnienia procesu planistycznego i standaryzacji procedur. Pracujemy na przykład nad ujednoliceniem procedur pozyskiwania warunków zabudowy i pozwoleń na budowę we wszystkich dzielnicach. Mam nadzieję, że wyniki będą już wkrótce bardzo widoczne. Ale nie mogę się oprzeć refleksji, że w tej mętnej wodzie niektóre ryby nauczyły się bytować lepiej niż inne. To nie są działania bezprawne, a raczej na granicy przepisów, których nieprecyzyjność to umożliwia.

DLR: Miasto przyszłości – jakie będą najważniejsze problemy, wyzwania, przemiany – związane z komunikacją, modelem pracy i życia? Tutaj proszę trochę o zabawę w futurologię.

MH: No cóż, zaczęłam swoją pracę w urzędzie wywiadem, któremu autor Dariusz Bartosiewicz nadał tytuł Warszawa zielona i siwa. I coś w tym jest. Może widzę miasto przez pryzmat siebie, swoich znajomych i bliskich, ale tak właśnie widzę przyszłość miast – jako przestrzeni dostępnych, dobrych do życia dla ludzi w różnym wieku i o różnym statusie. Do tego w bliskości z przyrodą. W szaleńczym trybie życia czasem nie dostrzegamy nawet rytmu pór roku, jaskrawe światła zakłócają naturalny podział na noc i dzień. Można się tym zachłysnąć, ale to krótkotrwała przyjemność. W zrównoważonym życiu potrzebujemy zrównoważonego miasta, w którym możemy znaleźć miejsce dla siebie – zarywając noce za młodu, wychowując dzieci, pracując i zarabiając, i po prosu żyjąc w swoim miejscu na świecie. Rozwijające się technologie bardzo zmieniają nasze życie. W coraz bardziej zdominowanym przez urządzenia i wirtualność świecie widać też potrzebę powrotu do prostych życiowych przyjemności – sporządzania i spożywania posiłków w gronie rodziny i przyjaciół, kontaktu z przyrodą przez spacery ale też własnoręczną uprawę roślin i utrzymanie w domach zwierząt. Te bardzo pierwotne instynkty dają nam realne poczucie spełnienia. Oczywiście nowe technologie to cenne narzędzie dające nam dostęp do informacji o mieście i mieszkańcach, których dotąd nie można było pozyskać. Miasto „smart” to przede wszystkim miasto, które z tej wiedzy potrafi skorzystać.