Krzysztof Kolumb opuścił pokład hiszpańskiego okrętu i stanął na białej plaży jednej z karaibskich wysp przekonany, że odnalazł nową drogę do Indii. Liczni mieszkańcy owego lądu sprawili na przybyszu wrażenie prymitywnych i bojaźliwych, ale bardzo łagodnych. Miejscowa ludność zdawała się więc wybornym materiałem na niewolników, czego odkrywca nie omieszkał podkreślić w swojej relacji z podróży: „Można im łatwo rozkazywać i wykorzystywać ich do pracy […] można ich wszystkich wywieźć do Kastylii albo trzymać w niewoli na tej wyspie”1.

Oprócz chłodnego praktycyzmu, wyzutego z chęci głębszego poznania, pierwszy rekonesans Nowego Świata charakteryzowały powierzchowne obserwacje i mylnie wyciągane wnioski. We właściwy sobie, żartobliwy sposób pisał na ten temat wiele wieków później Stanisław Lem: „Wersje pierwoodkrywców […] [są – przyp. M.Z.] fałszywe co najmniej w 100%. Co najmniej, albowiem nawet na Ziemi pierwoodkrywca z reguły pojęcia nie ma, co odkrył, jak było z Kolumbem i Ameryką. Nie uzyskał informacji zerowej, lecz ujemną. Zerowa byłaby, gdyby zwyczajnie powiedział, że nie ma bladego wyobrażenia, dokąd go zaniosło”2.

Zaszczytny tytuł „pierwoodkrywcy” został Kolumbowi odebrany, choć nie przez wzgląd na ujemną wartość jego błędnych wyobrażeń (do końca życia wierzył, że Antyle leżą w Azji), a po prostu dlatego, że wikingowie dopłynęli do brzegów Kanady już w XI wieku. Nie bez powodu jednak to właśnie rok 1492 uwydatnia się z taką mocą w kronice ludzkości jako symbol przełomu w porządku światowym na skutek pierwszej fali globalizacji, która była konsekwencją zamorskich podróży końca XV wieku. Z perspektywy Starego Świata postęp dokonał się nie tylko w zakresie odkryć geograficznych (za najdonioślejsze z nich można chyba uznać ostateczny dowód na kulistość Ziemi), ale także politycznych i gospodarczych, gdy wraz z napływem amerykańskiego srebra zdynamizował się handel między Europą i Azją. Globalizacja miała przy tym wymiar biologiczny. Choć w Polsce często kojarzony ze spopularyzowanym przez Bonę Sforzę ziemniakiem (przywiezionym z Peru), miał głębsze znaczenie i nie sprowadzał się do wzbogacenia karty dań na europejskich dworach. „Jeszcze za życia ludzi, którzy pod wodzą Corteza szturmowali Tenochtitlán, orzeszki ziemne rosły na piaskach wokół Szanghaju, pola południowochińskich prowincji zieleniły się kukurydzą, a bataty stawały się podstawowym wyżywieniem biedoty w Fujian” – pisał o tak zwanej wymianie kolumbiańskiej amerykański historyk Alfred W. Crosby3. Niestety, pożytecznym następstwom mariażu dwóch dotychczas odrębnych biosfer towarzyszyły także plagi nieznanych chorób, a ich nagłe i szybkie rozprzestrzenianie miało szczególnie katastrofalne skutki dla rdzennej ludności Ameryk.

Nazywanie przybycia Europejczyków do Ameryki odkryciem (było nim wyłącznie z ich punktu widzenia) czy ochrzczenie kontynentu mianem Nowego Świata lub dziewiczego lądu wpisuje się w wyobrażenie o jego słabym zaludnieniu w okresie prekolumbijskim. Chociaż doświadczenia kolonizatorów i pozostawione przez nich świadectwa różniły się od siebie w zależności od miejsca i czasu, scementowane przeświadczenie, że półkula zachodnia była miejscem niezagospodarowanym, nieucywilizowanym i prawie niezamieszkanym, zdeterminowało historyczną wykładnię o niej na całe stulecia. W 1834 roku amerykański historyk George Bancroft określił Amerykę Północną tamtej epoki mianem bezproduktywnego ugoru, którego „jedynymi mieszkańcami było parę rozproszonych i słabych plemion barbarzyńców, nie znających handlu ani polityki”4. Tymczasem Ameryka, choć została zaludniona najpóźniej, nie była niepokalaną tabula rasa, gotową do zapisania przez spragnionych przygód awanturników, zachłannych kolonizatorów czy świątobliwych misjonarzy, a jeśli odnieśli oni takie wrażenie, to prawdopodobnie na skutek drastycznego wyludnienia, do którego mogło dojść po „odkryciu”, ale wciąż przed podbojem.

Taki scenariusz sugerują coraz liczniejsze opracowania naukowe. Rzucają słabe, ale wreszcie jakiekolwiek światło na prekolumbijską historię Ameryki. Trwający od połowy XX wieku dyskurs akademicki o liczebności rodzimych populacji oraz wpływie epidemii na ich gwałtowny spadek pozostaje nierozstrzygnięty.

Podzielone są także opinie o początkach ludzkiej obecności na kontynencie. Dominującą w przeszłości teorię „krótkiej chronologii”, zgodnie z którą rdzenni Amerykanie przeszli przez Cieśninę Beringa około trzynastu tysięcy lat temu, podążając za megafauną epoki lodowcowej, coraz częściej wypiera hipoteza „długiej chronologii” – pierwsi ludzie mogli się tu pojawić nawet czterdzieści tysięcy lat temu. Za „długą chronologią” przemawiają artefakty starsze niż te dotyczące tak zwanej kultury Clovis (sprzed dwunastu tysięcy lat), hipoteza ta wciąż jednak nie została wyczerpująco uargumentowana5.

Scenariusze liczbowe

Mit dziewiczego lądu kwestionowano już na początku XX wieku (między innymi w pracach Sherburne’a Cooka, Carla Sauera czy Woodrowa Boraha), ale dopiero hipotezy postawione w latach 60. przez amerykańskiego antropologa Henry’ego F. Dobynsa wywołały zainteresowanie środowiska akademickiego. Zaczynem prac badawczych, na które Dobyns poświęcił jedenaście lat, stało się porównanie kościelnych spisów ludności w archiwach meksykańskich i peruwiańskich z okresu na krótko po konkwiście6. Zatrważająco wysoka śmiertelność wśród rdzennej ludności zarówno w rejonie Mezoameryki, jak i And Środkowych zmusiła go do zastanowienia się nie tylko nad siłą oddziaływania epidemii, ale przede wszystkim nad rozmiarem populacji autochtonicznej. W artykule opublikowanym w 1966 roku w „Current Anthropology” stwierdził, że zachodnią hemisferę mogło zamieszkiwać od dziewięćdziesięciu do stu dwunastu milionów ludzi, a zatem więcej niż ówczesną Europę. Amerykański historyk Charles Mann, zestawiając przypuszczenia Dobynsa z szacunkami ONZ z 1999 roku, podsumowuje, że do lat 30. XVII wieku ofiarą epidemii mogło paść od osiemdziesięciu do stu milionów rdzennych Amerykanów, czyli – w ciągu stu trzydziestu lat od pierwszego kontaktu – 95 procent populacji, co W. George Lovell, geograf z Uniwersytetu Królowej w Ontario, nazwał „największą hekatombą w historii ludzkości7.

Bezkompromisowa konstatacja Dobynsa sprowokowała dyskusję, ale i zajadłą krytykę – tym ostrzejszą, że niektóre środowiska uznały jego teorie za umotywowane politycznie. Mann wspomina w swojej książce słowa Sheparda Krecha III, znanego antropologa z Uniwersytetu Browna: „Nie ma dwóch zdań, niektórym zależy na tych podwyższonych liczbach”8. Zagrożenie płynące z politycznego szafowania liczbami istnieje jednak po obu stronach, gdyż można się nimi posłużyć do legitymizowania kolonializmu lub, przeciwnie, by uderzyć w wizję opustoszałego kontynentu, wykorzystać jako narzędzie jego krytyki.

Szacunków Dobynsa w takim kształcie, w jakim je proklamował, nie udało się udowodnić, ale co do założenia nie podaje się ich w wątpliwość. Nawet stroniący od jednoznacznych sądów antropologowie Dale L. Hutchinson i Jeffrey M. Mitchem z Uniwersytetu Północnej Karoliny uważają, że przedmiotem dalszego zgłębiania tego wątku nie jest już rola epidemii jako zmiennej w procesie depopulacji (uznana za oczywistą), ale schemat, według którego postępowała. Proponuje się trzy warianty: model „efektu choroby” (zakładający szybkie i bezpośrednie skutki epidemii), model „powiązanych efektów” (w którym epidemia występuje tylko jako jeden z wielu czynników, a jej działanie jest równomiernie rozłożone w czasie) oraz model „zróżnicowany”. Ten ostatni jest kompleksową syntezą dwóch pozostałych i wydaje się najbliższy rzeczywistości, ponieważ uwzględnia możliwość wielopłaszczyznowych i niejednorodnych scenariuszy, w ramach których wpływ chorób, pośredni lub bezpośredni, różnił się w zależności od rejonu geograficznego, typu kontaktu, umiejscowienia na osi czasu. Największym wyzwaniem badawczym jest brak przekazów pisemnych sprzed konkwisty, a także, według Hutchinsona i Mitchema, niewielka liczba masowych grobów odkrytych przez archeologów na terenie obu Ameryk9.

Mimo wielu kwestii spornych badacze zdają się coraz bardziej skłaniać ku opinii, że społeczności prekolumbijskie były liczniejsze, niż wcześniej przypuszczano, a rola, jaką w ich historii odegrały epidemie chorób przywiezionych z Europy, przez długi czas pozostawała niedoszacowana. Nie ulega jednak wątpliwości, że następujące przez sto lat od pierwszego kontaktu fale zarazy, o skutkach określanych często jako bezprecedensowe w dziejach ludzkości10, okazały się dla kontynentu twardym resetem, a dla żyjących na nim kultur prekolumbijskich – przyczyną ostatecznego unicestwienia.

Dobry dzikus czy nieokrzesany barbarzyńca

Powszechna interpretacja przerażająco wydajnej konkwisty hiszpańskiej oraz późniejszej kolonizacji Ameryki Północnej opiera się nie tylko na micie dziewiczego lądu, ale także na przekonaniu o prymitywności Indian – wszystkich, chociaż kontynent amerykański był cywilizacyjnie niejednorodny i kiedy Kolumb z łatwością niewolił tubylców z Hispanioli (dzisiaj Haiti), w Andach rosła inkaska potęga, a w Dolinie Meksyku Aztekowie konsolidowali swoją pozycję w ramach Trójprzymierza. W mozaice kultur prekolumbijskich istniał wyraźny podział na koczownicze plemiona północy oraz imponujące cywilizacje południa, które najbardziej dynamicznie rozwijały się właśnie w Mezoameryce i Andach Środkowych. Ponadto wokół tych dwóch głównych ośrodków funkcjonowały rozproszone plemiona na różnym szczeblu organizacji politycznej, żyjące w ich cieniu – czerpały z ich osiągnięć lub pozostawały w zupełnej izolacji11.

Zgłębiając naturę europejskiego podboju kontynentu przez pryzmat epidemii, musimy zrewidować proporcje czynników historycznych, które przywykliśmy przywoływać, a które – jak w modelu „powiązanych efektów” – stawiają choroby w jednym rzędzie z przewagą broni palnej nad łukiem, kawalerii nad piechotą czy w końcu przedstawicieli lepszej cywilizacji nad zacofanym ludem. Nie trzeba silnej wyobraźni, by zrozumieć, że szalejące na kontynencie plagi poskutkowały nie tylko depopulacją, ale także moralnym, społecznym i politycznym rozbiciem tych, którzy je przeżyli. Jak podkreśla Mann:

Europejczycy zawsze przegrywali tam, gdzie nie mogli wykorzystać działania chorób albo dewizy divide et impera. […] Sponiewierane [po wybuchu epidemii – przyp. M.Z.] i podzielone kultury nie potrafiły się zjednoczyć i odeprzeć najazdu; przeciwnie, za każdym razem jedna ze skłóconych stron w obawie przed utratą dominacji sprzymierzała się z obcymi, aby wzmocnić własną pozycję. Sojusz z reguły odnosił sukces i tubylcy odzyskiwali znaczenie; cieszyli się nim jednak tylko chwilowo, a ich kultura jako całość była już wtedy bezpowrotnie stracona12.

Masowe wymieranie rdzennych populacji połączone z późniejszym siłowym asymilowaniem Indian do kultury najeźdźców spowodowały, że zasięg i intensywność epidemii, a tym samym ich obfity śmiertelny plon zostały wyparte ze zbiorowej pamięci. Równolegle autochtoniczne społeczeństwa wypchnięto poza nawias historii, a wyobrażenie o nich uległo krzywdzącej stereotypizacji. Lekceważący stosunek do Indian, bez względu na to, czy pseudopozytywny (dobry dzikus niezepsuty przez cywilizację) czy jednoznacznie negatywny (nieokrzesany barbarzyńca), wynika ze wspólnego przekonania o pasywności tubylców zarówno wobec zjawisk naturalnych, jak i podbojów.

Obie perspektywy przyjęto już w pierwszych dekadach europejskiej obecności na nowo odkrytym kontynencie, przeważała jednak retoryka agresji. Zgodnie z nią zamieszkiwali go nieznający prawdziwego boga barbarzyńcy, wobec czego dokonywane na nich rzezie i gwałty stały się tak powszechne i brutalne, że w końcu wzbudziły krytykę nawet wśród Hiszpanów. W 1573 roku, osiemdziesiąt lat po przybyciu Kolumba do Ameryki, interweniował papież Paweł III. W bulli Sublimus Deus uznał Indian za byty racjonalne (czyli za ludzi!), a zatem godne podstawowego szacunku. Stanowisko głowy Kościoła rzymskokatolickiego nie zwolniło procesu anihilacji kultur prekolumbijskich, było jednak znamienne samo w sobie. Pierwszym orędownikiem Indian został dominikanin Bartolomé de Las Casas. Brał udział w kolonizacji Antyli i w ramach tak zwanej encomiendy otrzymał na własność ziemię i niewolników, ale z czasem doznał wewnętrznej przemiany i zdecydował się zwalczać system narzucony tubylcom przez Hiszpanów. Jego moralizatorskie teksty stały się podstawą do uformowania romantyzowanego wizerunku rdzennych Amerykanów z przeciwnego punktu widzenia: „Bóg stworzył te rozmaite niezliczone ludy pełne prostoty, nie znające złości ni obłudy, bardzo posłuszne, niezwykle wierne swoim prawowitym panom i chrześcijanom, którym służą, najcichsze, najcierpliwsze, najbardziej w świecie pokojowo usposobione, nieskłonne do sprzeczki, zamieszek, kłótni, bójki, nie chowające uraz, nie żywiące nienawiści ani mściwości”13.

W każdym kontekście pozycja społeczna Indian okazywała się podrzędna lub zwyczajnie niewolnicza i nie zmieniło się to na fali zrywów niepodległościowych XIX wieku14. W Ameryce Łacińskiej narrację historyczną komponowali kreole, czyli biali potomkowie pierwszych kolonizatorów. Zachłysnęli się oświeceniowymi ideami, ale wyłącznie w zakresie państw narodowych, nie zaś republikańskich postulatów „wolności, równości, braterstwa”. Dopiero od połowy XX wieku starania niektórych społeczności indiańskich doprowadziły do zwiększenia ich sprawczości politycznej, choć tylko w określonych sytuacjach i państwach.

Zarazki ospy a konkwista

O zmroku Huayna Kapak wyzionął ducha. Ciało jego zabalsamowano miodem i wonnymi ziołami, a serce w złotej urnie złożono w Quito. Podczas gdy mumia w całym majestacie królewskiego splendoru siedziała w lektyce pośrodku ogromnej komnaty pałacowej, przez trzy dni i trzy noce odbywały się posępne obrzędy pogrzebowe15.

Tak o przedwczesnej śmierci jedenastego władcy Państwa Inków pisał polski historyk Zenon Kosidowski.

Huayna Capac zmarł w wieku około pięćdziesięciu lat, prawdopodobnie w 1525 roku w Quito, dzisiejszej stolicy Ekwadoru. Nieznana choroba, którą się zaraził, pustoszyła już nie tylko północne peryferia imperium, ale dotarła w głąb kraju – aż do stolicy Cuzco, gdzie wśród rzeszy ofiar znaleźli się dwaj gubernatorowie odpowiedzialni za administrację państwową pod nieobecność władcy. Huayna Capac zdążył wyznaczyć na następcę tronu jednego ze swoich synów, księcia Ninana Cuyuchi, ale i on wkrótce zachorował i umarł. W konsekwencji bezkrólewia doszło do wyniszczającego konfliktu sukcesyjnego między dwoma pozostałymi braćmi, Huascarem i Atahualpą16. Wojna Dwóch Braci trwała około pięciu lat i wraz z towarzyszącą jej epidemią doprowadziła do osłabienia politycznego imperium, co sprytnie wykorzystał Francisco Pizarro. Zwodził obie strony, aż w końcu poparł Atahualpę, by krótko po zwycięstwie swojego protegowanego powiesić go publicznie na placu w Cajamarce. I chociaż zajęcie całego terytorium kontrolowanego przez Inków, a także stłumienie buntów trwało jeszcze trzydzieści lat, konkwista Pizarra okazała się wydarzeniem przesądzającym o ostatecznym upadku królestwa.

Historycy wciąż usiłują zrozumieć, jakim sposobem stu kilkudziesięciu ludzi podbiło kilkunastomilionowe imperium. Atahualpa dysponował siłami militarnymi, które mogły nie tylko rozbić, ale całkowicie zniszczyć oddział Pizarra17. Przewaga kawalerii nad piechotą nie miała żadnego znaczenia na stromych zboczach And. Schodkowane drogi inkaskie były idealne dla lam, lecz fatalne dla koni. Podobnie broń palna w gęstej, nieznanej najeźdźcom dżungli mogła posłużyć co najwyżej za straszak, bo w takich warunkach rzadko okazywała się równie celna i śmiercionośna jak łuk. Szukając odpowiedzi na to pytanie, nie należy ignorować wielości czynników, które zdeterminowały losy Państwa Inków, a jednak siostrzeniec konkwistadora, Pedro Pizarro, uczestnik podboju, podsumował je w uproszczeniu: „Gdyby kraj ten nie był rozdarty wojną domową [do której doszło z powodu epidemii], nie zdołalibyśmy nawet tam wylądować, nie mówiąc o jego zagarnięciu”18.

Pizarro postępował według prekursorskiej strategii opracowanej przez zdobywcę Meksyku, Fernanda Corteza, który szybko zrozumiał, że droga do zwycięstwa meandruje między wewnętrznymi konfliktami. Olbrzymie Państwo Inków miało autorytarną strukturę, powstało na skutek podbojów i siłowego wcielania plemion do jednego systemu polityczno-religijnego. Niektóre z nich upatrywały w sojuszu z Pizarrem długo wyczekiwanej szansy na wyzwolenie. Podobnie wyglądała sytuacja na Jukatanie, gdzie grupy Indian liczyły na wsparcie Corteza w osłabieniu dominacji azteckiego Trójprzymierza. Losy obu państw połączyła też najprawdopodobniej ta sama zaraza. Wybuchła w 1518 roku na Hispanioli, wyspie „wielkiej i szczęśliwej”, jak pisał de Las Casas, wokół której leżały inne, a wszystkie „tak gęsto zaludnione, jak to tylko być może i pełne ludności, jak rojne ule – wydaje się, że Bóg umieścił na nich przeważającą część rodu ludzkiego”19. Epidemia ospy zdziesiątkowała „rojne ule” Morza Karaibskiego, w 1520 roku przeniknęła w głąb Meksyku, a w 1521 roku zaatakowała i przetrzebiła Azteków oblężonych przez Cortésa w stolicy ich państwa, Tenochtitlánie, mieście większym i czystszym od ówczesnego Paryża. Następnie dotarła na południe, do Państwa Inków. To nie prymitywizm kultur ani niższy stopień rozwoju technicznego w zakresie militarnym, lecz – jak zauważa historyk Henry Kamen – zarazki ospy „podkopywały fundamenty amerykańskich imperiów i torowały drogę europejskim zdobywcom”20, zwłaszcza że Indianie mieli znaczącą przewagę liczebną (przynajmniej do wybuchu epidemii).

Ze wspomnień konkwistadorów (na przykład Bernala Díaz del Castilla) dowiadujemy się, że bogactwo miast zarówno azteckich, jak i inkaskich robiło na przybyszach ogromne wrażenie. W historii ludzkości najbardziej niezwykłe okazało się właśnie państwo inkaskie, w języku keczua Tahuantinsuyu, czyli Imperium Czterech Części. Obejmowało pas ziemi długi na pięć tysięcy kilometrów, od południowej części współczesnej Kolumbii po środkowe Chile, między nadmorskimi łańcuchami And a Puszczą Amazońską.

Peruwiański pisarz i laureat Nagrody Nobla Mario Vargas Llosa, skądinąd niechętny mitologizowaniu inkaskiej przeszłości w procesie kształtowania współczesnej narracji tożsamościowej Peru, napisał:

Najważniejszymi osiągnięciami Inków nie były ich drogi, przecinające gęstą siecią cztery części imperium, świątynie i fortece, systemy nawadniające ani nawet kompleksowy system administracyjny […] przede wszystkim udało im się wyeliminować głód, i to na niezwykle obszernym terytorium; udało im się produkować, tworzyć zapasy i redystrybuować je tak, aby każdy miał co jeść. Niewiele imperiów na całym świecie dokonało czegoś podobnego21.

O wyjątkowości Tahuantinsuyu rzeczywiście decydował unikatowy system państwowy. Autorytaryzm i megalomania elit oraz bezwzględne dążenie do konsolidacji własnej hegemonii łączyły się w nim z doskonałą organizacją i misją wprowadzenia porządku społecznego, w którym mimo kastowości nikt nie był pozbawiony opieki. Wcielanym na drodze podbojów plemionom narzucano ustrój, religię i język keczua, a buntowników przesiedlano, by wyrwani z własnego kontekstu stali się bezsilni wobec nieustępliwego panowania Inków. W tym państwie-maszynie działała imponująca aparatura urzędniczo-sądownicza, która kontrolowała rozdział dóbr i ziemi, a także pilnowała, by wszyscy krajanie pracowali na rzecz pomnażania wspólnego majątku. W największym stopniu przypadał kaście Inków, ale nie był przez nich zupełnie „przejadany”. W rezultacie pracującemu na roli Indianinowi powodziło się o wiele lepiej niż europejskiemu chłopu pańszczyźnianemu. Bez wątpienia jednak stworzono tym samym społeczeństwo „biurokratyczne i reglamentowane, składające się z ludzi-mrówek, w którym walec wszechmocnej władzy skasował wszelki indywidualizm”22.

Ludy lichej kompleksji

W Krótkiej relacji o wyniszczeniu Indian de Las Casas, zbyt zajęty potępianiem bestialskiego postępowania własnych rodaków, nie opisał wybuchu epidemii ospy na Hispanioli, ale wtrącił dającą do myślenia uwagę: „Ludy te są również najdelikatniejsze, najsłabsze i tak lichej kompleksji, że źle znoszą wszelkie trudy i umierają z byle choroby”23. Podobne wzmianki o zdumiewająco niskiej odporności Indian mnożyły się wraz z kolejnymi zarazami. We wspomnieniu pewnego osadnika z 1576 roku czytamy: „epidemia w Meksyku zbiera straszliwe żniwo, Indianie byli całym naszym bogactwem, więc teraz, gdy tak wielu spośród nich wyginęło, w gospodarce zapanował zupełny zastój”24.

Istnieje wiele hipotez mających wytłumaczyć, dlaczego „europejskie choroby” siały tak ogromne spustoszenie wśród rdzennej ludności Ameryk. Według Manna na wysoką śmiertelność wpływała nie tylko częstotliwość występowania, ale także mnogość chorób, między innymi ospa, dur brzuszny, dżuma, grypa, świnka, odra i krztusiec. Po pierwszej epidemii ospy, która zabiła także Huaynę Capaca, tylko na terenie Tahuantinsuyu odnotowano kolejno epidemie tyfusu (1546), grypy i ospy (1558), samej ospy (1589), błonicy (1614), odry (1618). Brak odporności nabytej w wyniku wcześniejszego zetknięcia się z patogenem na pewno warunkował umieralność, ale część naukowców upatruje przyczyny w specyfice układu immunologicznego rdzennych Amerykanów. Ludzki układ odpornościowy wspierają limfocyty T, nazywane też pomocniczymi; występują w dwóch głównych odmianach, specjalizujących się w wykrywaniu pasożytów albo mikrobów. Organizm nie może utrzymywać obu typów w dużych ilościach, więc układ odpornościowy ma tendencję do preferowania jednego z nich, w zależności od tego, czy dany osobnik był w dzieciństwie częściej wystawiany na działanie pasożytów czy bakterii i wirusów. Europejczycy od zawsze żyli w środowisku nasyconym mikroorganizmami, natomiast Indianie zmagali się przede wszystkim z tasiemcami, przywrami i nicieniami. W rezultacie rdzenni Amerykanie byli – a nawet nadal mogą być – bardziej podatni na choroby zakaźne. Przyczynkiem do takiej spekulacji stały się współczesne obserwacje. W 1967 roku grupa członków amazońskiego plemienia Janomamów została zarażona odrą, prawdopodobnie przez kontakt z córką misjonarza, który ich odwiedzał. W wioskach dotkniętych tą „chorobą wieku dziecięcego” wskaźnik śmiertelności wyniósł prawie 9 procent25.

Inna oś rozważań prowadzi wzdłuż wpływu chorób odzwierzęcych, Indianom w czasach prekolumbijskich praktycznie nieznanym. Ponieważ na terenie obu Ameryk niewiele gatunków nadawało się do oswojenia, rdzenni Amerykanie – w przeciwieństwie do Europejczyków – nie żyli w ciągłym kontakcie ze zwierzętami. Udomowili psa, indyka (w Mezoameryce), lamę, alpakę, kaczkę i świnkę morską (w Andach). Podejrzewa się zatem, że za tempo rozprzestrzeniania się groźnych chorób odpowiadali nie tylko kolonialiści, ale także zwierzęta, które przypłynęły z nimi zza oceanu, w szczególności zaś nierogacizna. Świnie przenoszą wąglika, brucelozę, leptospirozę, włośnicę czy gruźlicę, a bakterie mogą przekazywać zwierzynie płowej lub indykom, od których z kolei łatwo zarażają się ludzie. Anne Ramenofsky i Patricia Galloway z Uniwersytetu Teksańskiego rozwinęły koncepcję, że polowy magazyn mięsa eskapady hiszpańskiego konkwistadora Hernanda de Soto, w liczbie trzystu świń, mógł być przyczyną wymierania plemion żyjących na południowo-wschodnim obszarze dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, między innymi Kaddo znad granicy teksańsko-arkansaskiej czy Coosa z zachodniej Georgii26. Na potwierdzenie tej tezy znowu brakuje wprawdzie dowodów, jednak według szacunków Timothy’ego K. Perttuli, konsultanta archeologicznego z Austin, w latach 1539–1682 populacja Kaddo zmniejszyła się z 200 tysięcy do 8,5 tysiąca osób, czyli aż o 96 procent27.

Lekcja w czasach antropocenu

Wybuchu globalnej pandemii na skutek mutacji takiego czy innego wirusa odzwierzęcego naukowcy spodziewali się od lat. Uważali taki przebieg wydarzeń za oczywiste następstwo zacieśniania ludzkiej obręczy na środowisku naturalnym, która zmusiła coraz więcej gatunków dzikich zwierząt do życia bliżej człowieka. W dobie wzmożonej debaty ekologicznej wpływ naszej działalności na klimat i przyrodę odmienia się przez wszystkie przypadki i nie ogranicza wyłącznie do najbardziej spektakularnych jej efektów, jak globalne ocieplenie czy podnoszący się poziom mórz.

Za punkt zwrotny w dziejach ludzkości uważa się rewolucję przemysłową, ponieważ to wraz z nią rozpoczął się proces przeobrażania planety, w którym czynniki naturalne zostały zdominowane przez antropogeniczne. Wtedy także pojawiła się pierwsza, często dość utopijna krytyka zarówno nadmiernej eksploatacji środowiska, jak i orientacji za wszelką cenę prowzrostowej – w pismach takich klasyków jak William Morris czy Henry David Thoreau. W Waldenie, czyli życiu w lesie Thoreau, proklamujący powrót do natury, odnosił się wielokrotnie do północnoamerykańskich Indian oraz ich mądrości, chwalił umiar i prostotę stylu życia, a tym samym – naiwnie, ale bez złych intencji – budował silnie romantyzowaną narrację, według której rdzenni Amerykanie pozostawali pasywni wobec zjawisk natury, a zamieszkiwany przez nich kontynent był dziewiczym rajem, tym razem w sensie środowiskowym, a nie populacyjnym.

Było to błędne przekonanie, ponieważ przekształcanie środowiska naturalnego na całym świecie rozpoczęło się w trakcie pierwszej wielkiej rewolucji – neolitycznej – a żeby zaobserwować skutki nadmiernej eksploatacji ekosystemów, nie trzeba było czekać do epoki industrialnej, nawet jeśli ich skali nie da się porównać z rozmachem dzisiejszej dewastacji. Ateński polityk Solon, zaniepokojony erozją gruntów, postulował zakaz uprawiania ziemi na stromych stokach. Pizystrat, zaalarmowany masowym wyrębem drzew, wprowadził specjalne premie dla rolników, którzy zobowiązali się sadzić drzewka oliwne28. W dramatycznym tonie o środowiskowym spustoszeniu Attyki pisał także Platon w dialogu Kritias.

Amerykański kontynent również przeszedł swoją rewolucję neolityczną, chociaż nieco później niż Mezopotamia oraz z powodu innych roślin – fasoli, kabaczka, awokado i kukurydzy, która sama w sobie jest efektem genetycznego majstersztyku, bo w postaci, jaką dzisiaj znamy, nie występowała naturalnie w przyrodzie. Profesor William Denevan z Uniwersytetu w Wisconsin tak opisywał prekolumbijski świat:

Kompozycję roślinną w lasach zmieniono, na skutek karczowania i palenia powstały łąki i prerie, doprowadzano do erozji gleby, w niektórych miejscach ekstremalnej. Prace ziemne [w postaci kopców, domów, sztucznych zbiorników wodnych – przyp. M.Z.], drogi, pola uprawne i osady powstawały wszędzie. Można się nawet sprzeczać co do tego, czy ludzka obecność była bardziej powszechna i widoczna w 1750 czy 1492 roku29.

Zmieniające od tysiącleci krajobraz ingerencje o podłożu antropogenicznym można śledzić na całym kontynencie, ale w mit dziewiczości najsilniej uderzają odkrycia z Puszczy Amazońskiej.

Badanie przeprowadzone w 2018 roku dla magazynu „Nature” wycinkowo pokazuje prawdopodobną gęstość zaludnienia Amazonii w okresie prekolumbijskim oraz wpływ osadnictwa na tamtejszy las. Na odcinku o długości 1,8 tysiąca kilometrów, w jej południowej części, na łącznym obszarze czterystu tysięcy kilometrów kwadratowych (zaledwie 7 procent Amazonii), znajduje się ponad sto większych stanowisk archeologicznych. Większość z nich to pozostałości po wspomnianych pracach ziemnych, wskazujące obfitość osad, miejsc kultu, prymitywnej infrastruktury komunikacyjnej i wodnej. Autorzy opracowania uważają, że od XII do XVI wieku obszar ten zamieszkiwało od pół miliona do miliona osób, większość zmarła na skutek chorób przywiezionych z Europy30. Jak wykazywał Denevan, ludzkie piętno na puszczy nie sprowadzało się wyłącznie do karczowania lub palenia lasu. Przesadzano rośliny, kultywowano wybrane gatunki użytkowe i tworzono ich skupiska. Niektóre fragmenty lasów tropikalnych nie są więc dziewicze, lecz sadzone.

Za inny przykład może posłużyć potężna cywilizacja Majów. Rozwijała się w Mezoameryce już od 2 tysiąclecia p.n.e. W okresie klasycznym (III–X wiek n.e.) Majowie żyli w gęsto zaludnionych miastach-państwach. Zarówno w celu ich ekspansji, jak i dla utrzymania dynamicznie rosnącej populacji wycinali połacie lasu tropikalnego pod uprawy i systematycznie jałowili glebę, co w końcu zaczęło doprowadzać do klęsk nieurodzaju i w efekcie głodu. Ostateczny cios tej wielkiej kulturze – mniej więcej pięćset lat przed konkwistą – zadała wyjątkowo dotkliwa susza, i chociaż nie była pierwszą, przez którą przeszli, okazała się szczególnie brzemienna w skutkach, zwłaszcza że w wylesionym kraju brakowało wody i pożywienia. Minęły stulecia i tereny Mezoameryki ponownie porosły lasami, ale współczesne pomiary wykazują, że wyjałowiona przez Majów gleba wciąż nie zregenerowała się w pełni. Geochemik Peter Douglas uważa te obserwacje za znaczące ostrzeżenie na przyszłość31. Niektórzy archeolodzy skłaniają się wręcz ku tezie, że wyjątkowo niezrównoważoną eksploatacją zasobów naturalnych Majowie sami sobie zgotowali tragiczny los32.

Wpływ działalności rdzennych Amerykanów na środowisko w okresie prekolumbijskim ilustrują wyniki badania przeprowadzonego w 2019 roku przez ekspertów z Kolegium Uniwersyteckiego w Londynie oraz Uniwersytetu w Leeds. Zestawiono prawdopodobną liczbę mieszkańców kontynentu (sześćdziesiąt milionów osób) z terenem, który zajmowali (około pięćdziesięciu sześciu milionów hektarów) oraz liczbą ofiar epidemii chorób zamorskich w ciągu stu lat od pierwszego kontaktu (pięćdziesiąt pięć milionów osób), a następnie z analizą zawartości dwutlenku węgla w atmosferze. Według „zapisu” lodowcowego w tym okresie poziom tego związku chemicznego drastycznie spadł. Rozległe terytoria opuszczone na skutek masowego wymierania lokalnych społeczności szybko porosły lasem. Napływ Europejczyków był stosunkowo powolny, rozłożony w czasie, a przy tym skupiony w określonych obszarach geograficznych. Ponowne zalesienie, szczególnie w rejonie tropikalnym, miało być przyczyną nagłego spadku zawartości dwutlenku węgla w atmosferze oraz doprowadziło do globalnego ochłodzenia temperatury powietrza o 0,15 stopnia Celsjusza. Badanie wykazało zaskakująco silną korelację między aktywnością ludzką a klimatem na dwa stulecia przed epoką przemysłową, ale też udziela nam niezwykle aktualnej lekcji na temat roli, jaką lasy odgrywają w utrzymaniu ekologicznej harmonii33.

Tymczasem przedmiotowego traktowania skarbów Amazonii nie zaprzestano, a wręcz się je kultywuje, co stwarza zagrożenie nie tylko dla środowiska, ale też – po raz kolejny – dla rdzennej ludności. 4 kwietnia 2020 roku na oddziale intensywnej terapii w brazylijskim szpitalu w Boa Vista zmarł piętnastoletni chłopiec, trzecia już w plemieniu Janomamów ofiara koronawirusa. Do zarażenia doszło prawdopodobnie za pośrednictwem górników, którzy w poszukiwaniu złota nielegalnie wkroczyli na terytorium plemienia.

Koronawirus jest dla nieskontaktowanych plemion Amazonii niezwykle groźny, ponieważ ich członkowie nie wytwarzają odpowiednich przeciwciał. W drugiej połowie XX wieku zarażenia grypą i innymi chorobami prowadziły do drastycznego wymierania tubylców34. Jak tłumaczy Maciej Okraszewski, prowadzący bloga Dział Zagraniczny, katastroficzne w skutkach „spotkania” z tymi plemionami, o ile nie wynikały z rozwoju przemysłu, miały charakter misyjny. W 1987 roku misji zielonoświątkowców udało się nawiązać kontakt z plemieniem żyjącym w stanie Pará. Zdarzenie to doprowadziło do śmierci co trzeciego członka tubylczej społeczności. Tragedia dała impuls do stworzenia specjalnej organizacji rządowej, mającej strzec ludność autochtoniczną przed tak zabójczym kontaktem ze światem zewnętrznym. Niestety, niedawno na jej czele stanął mianowany przez prezydenta Jaira Bolsonara (także zielonoświątkowca) były misjonarz, który spędził dziesięć lat na próbach porozumienia z plemionami nieskontaktowanymi. Założenie, że pogan należy ochrzcić, aby mogli oczekiwać zbawienia, kiedy umrą (choćby na odrę), jest dla plemion amazońskich nie mniej groźne niż nieszczęsne próby ich cywilizowania w XIX wieku, kiedy w ciągu dekady wymarła połowa z dwustu trzydziestu rozpoznanych plemion35.

*

W swoim, skądinąd znakomitym, Zarysie historii sztuki Karol Estreicher napisał: „kultura religijna Azteków była okrutna i straszliwie barbarzyńska i nie ma co żałować, że zginęła. Szkoda tylko, że sposób, w jaki ją wytępiono, był też okrutny”36.

Czy jednak mniej okrutne było palenie czarownic? Wymyślne tortury inkwizycji? Publiczne egzekucje, na których gromadził się żądny krwawego widowiska tłum? Na te i wiele innych pytań nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi. Historia bezlitośnie rozprawiła się z rdzennymi mieszkańcami Ameryk – ich kultury, systemy wierzeń, wszystkie marzenia i cele zostały starte z powierzchni ziemi przez niepisane przymierze bezosobowych sił epidemii i zachłannych najeźdźców. Konkwistadorzy przetopili prekolumbijskie dziedzictwo na sztabki złota. Nam pozostała jedynie naukowa rewizja zniekształconego obrazu, w którym pobrzmiewają echa błędnych wyobrażeń „pierwoodkrywców”. Mnożą się wątpliwości dotyczące naszej dotychczasowej wiedzy, a próby odpowiedzi skutkują kolejnymi zagadkami na temat fascynującej przeszłości kontynentu.