ilustracje: Piotr Chuchla

Z różnych powodów praca stanowi dziś jedno z najbardziej problematycznych zagadnień, z jakimi nasze społeczeństwa muszą się konfrontować. Jednak przy próbie wyłuszczenia tego trudnego tematu napotykamy wiele sprzeczności.

Po pierwsze teraźniejszość wydaje się podzielona pomiędzy tymi, którzy skarżą się na nadmiar pracy, a tymi, którzy pracy mają za mało, lub nie mają jej wcale. Jeśli zaś kierujemy wzrok na niezbyt odległą przyszłość i ulegniemy sugestii tych, co zwiastują bliski „koniec pracy”, jesteśmy zmuszeni odesłać do lamusa samą kulturę pracy, która się dezaktualizuje, ponieważ coraz większą rolę odgrywają maszyny, wzmacnia się pozycja sztucznej inteligencji. Socjologowie i futurolodzy – gwiazdy tej debaty – wydają się pierwszymi adresatami, do których należy się zwrócić po wierny opis obecnej sytuacji i wiarygodną prognozę tego, co nas czeka. Jeśli nie chcemy się biernie podporządkowywać aktualnym procesom, a – przeciwnie – mieć możliwość sterowania nimi, powinniśmy sobie jednak zadać pytanie o znaczenie pracy dla człowieka. Refleksja filozoficzna zatem dochodzi do bardzo już bogatej i rozbudowanej debaty, mając ambicję uchwycenia istoty problemu, czyli zrozumienia prawdziwej stawki.

W świetle powyższych uwag, pokuszę się o zarys wywodu, który będę próbował rozwijać: od rekonesansu tego, co znane, będę się poruszał w stronę hipotez na temat przyszłości. Po tym zwięzłym rozpoznaniu terytorium zadam sobie pytanie: co można zrobić? Najmocniej wybrzmi pytanie o (ludzki) sens pracy. Jest to zatem kwestia w pierwszej kolejności antropologiczna, a dopiero w drugiej polityczna. Zresztą bez jasnego kierunku drogi polityka, sama w sobie już ułomna, może się okazać bezsilna wobec technologicznej rewolucji.

  1. Komu za dużo, a komu wcale

Jak zapowiadaliśmy, pierwsza ambiwalencja, która cechuje pracę w świecie współczesnym, polega na polaryzacji pomiędzy nadmiarem pracy, na który skarży się coraz większa liczba osób, a jej niedostatkiem, na który cierpią w sposób szczególny młodsze pokolenia.

Kto znalazł zatrudnienie, nierzadko narzeka na stopniowy przyrost obowiązków służbowych. Usprawnienie systemów produkcyjnych wraz z potrzebą obniżenia kosztów, by stawiać czoła coraz bardziej bezlitosnej konkurencji, zmusza do tego, by robić coraz więcej przy coraz mniejszych nakładach. Trudno uciec od tej logiki. W ten sposób dochodzi do tego, że z bezsilnością godzimy się na coraz wyższe wymagania służbowe, byle nie stracić pracy, która staje się coraz rzadszym towarem. Cena, jaką jednak za to płacimy, jest bardzo wysoka: ilość pracy nie zawsze daje się pogodzić z jej jakością. W wielu zawodach, szczególnie w tych najbardziej kreatywnych, bardzo frustrujący bywa notoryczny niedostatek czasu potrzebnego do tego, by jak najlepiej wykonywać swój zawód. Obok frustracji często daje się we znaki zmęczenie, nieodłącznie towarzyszące życiu prowadzonemu w ciągłym przyspieszeniu – często stresującym i uniemożliwiającym pogodzenie oczekiwań służbowych z pozostałymi obszarami życia (przede wszystkim z rodziną). Do tego dochodzi zagrożenie ze strony technologii, która – przynajmniej potencjalnie – teoretycznie mogłaby dostarczyć narzędzi umożliwiających takie pogodzenie, wyzwalając nas od przymusu bycia w miejscu pracy i otwierając przed nami możliwości tzw. smart working. To jednak, wbrew logice, często skazuje nas na przedłużenie pracy także poza jej tradycyjne ramy. Jesteśmy zawsze podłączeni, zawsze uchwytni – grozi nam to, że będziemy żyć po to, by pracować, zapominając, że to praca powinna służyć życiu.

Jest to jeden z paradoksów naszej epoki, najwyraźniej niezdolnej do tego, by sprawiedliwie rozłożyć obciążenia. Wielu ludziom praca nie wystarcza, by zapewnić sobie samodzielność, i skazani są na bycie zależnym od rodziny. Jeszcze dramatyczniejsza jest sytuacja tych, którzy pracy nie mogą znaleźć wcale: młodzież – statystyka bywa alarmująca – nie może się dostać na rynek pracy, osoby dorosłe zaś zeń wyrzucone nie mogą już wrócić.

Powyższe, zaledwie pobieżne uwagi, z pewnością zasługują na analityczne pogłębienie, jednak powinny zwrócić naszą uwagę na sprzeczności epoki, w której niektórzy mają za dużo, a inni zupełnie nic. Niektórzy są zmuszeni pracować coraz dłużej, ponieważ podniesienie oczekiwania długości życia każe odsuwać wiek emerytalny, podczas gdy inni coraz później zaczynają pracować, przebywając w limbusie staży, szkoleń i bezpłatnych praktyk zawodowych, ze stale powtarzającą się retoryką ciężkiej harówy początkujących. Retoryka ta w uszach zainteresowanych brzmi jak kpina, zważywszy na to, że ci, co chętnie sięgają po ten argument, sami należą do pokolenia, które przeważnie nie musiało tak długo i boleśnie pracować na swoją posadę.

W innych przypadkach przyjmuje się dowolną pracę, byle tylko wyjść ze stanu bezczynności – pracę często niezważającą na dni świąteczne, na ludzki czas pracy, na prawo do urlopu czy do chorobowego. Trudno, by taka praca była godna, nie będzie zatem potrafiła wypełnić jednej z jej podstawowych funkcji: pracą bowiem nie jest tylko to, co robimy, by zarobić na to, co potrzebne do życia, a w miarę możliwości także zaoszczędzić jakąś kwotę, lecz także to, co utwierdza nas we własnej godności osobistej. Zbyt często natomiast godność ta bywa upokarzana przez pracę, która przemienia osobę w przedmiot na usługach maksymalizacji zysków.

  1. Od tymczasowości zawodowej do niepewności egzystencjalnej

Pewne cechy teraźniejszości kładą się cieniem na naszej bliskiej przyszłości. Wystarczy pomyśleć choćby o tym, że dzisiejsi rodzice, którzy często mogą liczyć na pomoc ze strony dziadków emerytów, z trudem będą mogli zapewnić podobną pomoc swoim dzieciom, ponieważ sami będą jeszcze czynni zawodowo, kiedy te będą takiej pomocy potrzebowały. To nie jest tylko problem logistyczny, lecz także egzystencjalny, potrzeba pracy nie potrafi bowiem uśpić poczucia winy kogoś, kto chciałby być gdzie indziej (myślę na przykład o matce-babci, która nie będzie mogła pomagać córce-matce, choć sama w swoim czasie z takiej pomocy korzystała). Po wiekach pokoleniowej sztafety, która sprawiła, że naprzemienność dawania i otrzymywania stała się dla nas czymś oczywistym, będziemy musieli na nowo przemyśleć formy opieki. To, powtarzam raz jeszcze, dotyczy tych, którzy mają pracę i muszą się konfrontować z jej perswazyjnością. Tego zaś, kto skarży się na niedobór pracy – zbyt elastycznej, zbyt fleksyjnej albo zbyt nieciągłej – czekają jeszcze trudniejsze, o ile to możliwe, próby. Jak układać projekty życiowe, ufnie spoglądając w przyszłość, kiedy teraźniejszość stoi pod znakiem tymczasowości? Jak angażować się długotrwale w sytuacji braku gwarancji?

Kradzież przyszłości jest niebezpieczeństwem, na które najbardziej narażone są dzieci tymczasowości, skazane na wieczną teraźniejszość, z której próbują maksymalnie korzystać, zarazem nie mogąc (lub nie umiejąc) sięgać wzrokiem dalej w projektowaniu przyszłości. Po raz kolejny stawką jest godność osoby. Rezygnuje się z możliwości wyrażania tego, co najszlachetniejsze w człowieku, albowiem właśnie na zdolności antycypacji przyszłości, jej projektowania, polega istota człowieka. Zwierzęta także umieją żyć w wiecznej teraźniejszości, doraźnie zaspokajając potrzeby w miarę, jak się pojawiają. Potrafią wykorzystać narzędzia potęgujące ich zdolność do reagowania na bezpośrednie potrzeby, jednak nie projektują przyszłości, nie noszą z sobą narzędzi na wszelki wypadek lub też z myślą, że mogą się przydać do zrobienia nowych. Człowieka natomiast charakteryzuje właśnie ta zdolność przeżywania przyszłości, cecha, która z jednej strony umożliwiła mu stworzenie techniki, z drugiej zaś świat refleksji duchowej i intelektualnej, w obrębie którego zadaje sobie pytania egzystencjalne. Nie przypadkiem człowiek jest jedynym zwierzęciem, który rytualnie chowa swoich bliźnich w wyobrażeniu, że życie może trwać dalej po śmierci (z tego powodu w grobach naszych praojców znajdujemy jedzenie, narzędzia, przedmioty drogie nieboszczykom: wyobrażali sobie bowiem możliwość innego czasu poza granicami teraźniejszości). Skoro na tej nieredukowalności do teraźniejszości polega miara bycia człowiekiem, ograniczanie jego zdolności do przyszłości oznacza uniemożliwienie pełnej realizacji jego natury. Jesteśmy dzisiaj świadkami hipertrofii teraźniejszości, w której pragnienia są sztucznie wyolbrzymiane, po to, by zwiększyć obroty, ale także trudności w wychylaniu się w stronę jutra, którym wolimy zbytnio się nie przejmować.

  1. Koniec pracy?

Zostawmy teraz cienie kładące się na naszym jutrze i wsłuchujmy się w refleksję tych, którzy próbują zarysować kontury niezbyt odległej przyszłości. Ponad dwie dekady ma już książka, w której Jeremy Rifkin zapowiadał koniec pracy1, w przekonaniu, że dyktowana logiką kapitału systematyczna redukcja kosztów prędzej czy później doprowadzi do preferencyjnego wykorzystywania maszyn na niekorzyść ludzi, rozwój robotyki uczyni bowiem ludzką siłę roboczą coraz mniej potrzebną; amerykański filozof przewiduje, że w 2050 roku zaledwie 5 procent dorosłej populacji będzie zatrudnione w administracji tradycyjnego działu przemysłowego. Dwadzieścia lat później Martin Ford, przedsiębiorca z Silicon Valley oraz ekspert w dziedzinie sztucznej inteligencji odwołuje się do tych przepowiedni, tłumacząc, jak technologiczne przyspieszenie oraz nadejście inteligentnych maszyn zmieni ekonomię przyszłości, czyniąc komponent ludzki przestarzałym. Czyżby czekała nas przyszłość bez pracy?2

Oczywiście nie wszyscy są zgodni z tak pesymistycznymi przepowiedniami. Wielu na przykład zwraca uwagę, że nie po raz pierwszy ludzkość przeżywa podobne przyspieszenie. Z reguły każda „zmiana fazy” przynosiła więcej korzyści niż szkód. Nie przypadkiem mówi się o Industry 4.0 w kontekście nowin wprowadzonych do technologii pracy na skutek synergii między sztuczną inteligencją, nanotechnologią i biotechnologią. Ta modna dziś już naklejka przypomina o trzech rewolucjach, które stanowią tyleż etapów materialnego postępu ludzkości: pierwsza rewolucja przemysłowa, odbyła się pod koniec XVIII wieku dzięki powstaniu maszyny parowej; druga, w drugiej połowie XIX wieku, związana z przemysłowym wykorzystywaniem prądu i silnika spalinowego tłokowego; trzecia, w połowie ubiegłego stulecia, wywołana nadejściem informatyki.  Za każdym razem odesłaliśmy do lamusa sporą liczbę zawodów, tworząc jednocześnie nowe, i – sprawa to niedrugorzędna – w jeszcze większej liczbie. Rewolucja przemysłowa stopniowo wyzwoliła nas z najcięższych i najbardziej degradujących rodzajów pracy, tworząc dla człowieka przestrzenie większej autonomii i kreatywności. Dlaczego więc mamy się bać przyszłości?

Autorzy jak Rifkin i Ford zwracają jednak uwagę, że – w odróżnieniu od tego, co się wydarzyło w przeszłości – nowe technologie spowodują zanik dużo większej liczby miejsc, niżeli będą w stanie stworzyć. Nadejście inteligentnych, autonomicznych maszyn, zdolnych do uczenia się z łatwością i prędkością nieznaną nam ludziom, zastąpią człowieka także w dziedzinach, które uznalibyśmy za bezpieczne: lekarz, agent ubezpieczeniowy, adwokat, dziennikarz, artysta… trudno znaleźć działkę, w której dałoby się w przyszłości wykluczyć przewagę maszyn. Rzeczywiście grozi nam, by zacytować tytuł niedawnego eseju Jerry’ego Kaplana, że w bliskiej przyszłości ludzie przestaną być potrzebni3.

Nawet gdybyśmy uznali takie scenariusze za prawdopodobne, nasuwa się pytanie: jeśli człowiek znajdzie się poza rynkiem pracy, kto kupi produkty, które coraz skuteczniej i taniej będą produkowane? Niektórzy, jak Bill Gates, proponują, by opodatkować roboty i w ten sposób zniechęcić do ich intensywnego zatrudniania, lub chociażby po to, by odzyskać środki na zabezpieczenie tych, którzy wylądują na bezrobociu. Według innych potrzebne są radykalniejsze rozwiązania, potrafiące redystrybuować produkowane przez maszyny bogactwo rzeszom, którym – skoro już wyzwoliły się spod jarzma pracy – trzeba będzie zapewnić bezwarunkowy dochód podstawowy i dzięki niemu będą mieć dostęp do produkowanych dóbr. Dla największych optymistów jest to utopia przyszłości, w której pracą będą obciążane wyłącznie maszyny, podczas gdy ludzie będą mogli oddawać się przyjemniejszym zajęciom. Dla innych zaś jest to dystopijna prefiguracja świata, w którym człowiek zostanie podporządkowany maszynom i zepchnięty na margines społeczeństwa.

  1. Rządzić czy cierpieć?

Poza debatą technooptymistów z technosceptykami możliwości, jakich dostarcza tocząca się technologiczna rewolucja, domagają się umiejętnego zarządzania, wydobywającego z nich pozytywne aspekty oraz, w miarę możliwości, ograniczającego ich niebezpieczeństwa. W tym celu jednak potrzebne jest kryterium pozwalające zrozumieć nie tyle, co można i czego nie można robić, ile uchwycić sens owego „robienia” – kierunek, w jaki należy skierować nasze wysiłki, ponieważ, jak pisze Seneka4, wiatr nie sprzyja marynarzowi, który nie wie, dokąd zmierza. Wydaje się, że u podłoża naszego zakłopotania leży niezdolność do zarządzania rozwojem tej nowej rewolucji technologicznej, dlatego stajemy się jej biernymi ofiarami, zamiast kierować nią na swoją korzyść. Najbardziej niepokojącym ograniczeniem naszego czasu wydaje się właśnie nieumiejętność planowania przyszłości. Zadowalamy się życiem z dnia na dzień, co najwyżej troszcząc się o zagospodarowanie teraźniejszości. Zbytnio jesteśmy podobni do załogi opisywanej przez Kirkegaarda w swoich dziennikach, w której kucharz po tym, jak przejął ster okrętu, nadaje przez głośnik, ongiś należący do kapitana, już nie informacje o kursie, lecz menu dnia. Potrzebny jest zatem nowy kurs polityki, która wzięłaby z powrotem w swoje ręce dynamikę świata pracy, przywracając jej rolę służebną względem człowieka.

Także i w tym wypadku spoglądanie w przeszłość może dostarczyć kilku cennych wskazówek. Nie po raz pierwszy bowiem polityka boryka się z podobnym wyzwaniem. Mam na myśli, na przykład to, co pisał Emmanuel Mounier nazajutrz po kryzysie ’29 roku, gdy odsłaniał antropologiczne podłoże owego kryzysu i podkreślał, iż kryzys ten dotyczył nie tyle materialności gospodarki, ile samej cywilizacji, której groziła samozagłada. Już wówczas zatem, by wyjść z kryzysu, Mounier wskazywał na potrzebę odnowienia humanizmu5, czyli wychodzenia od potrzeb i dążeń ludzi, przyznając ekonomii i finansom rolę cennych narzędzi na usługach człowieka oraz odsłaniając perwersję polegającą na zamianie środków na cele z efektem redukcji człowieka do biernego narzędzia produkcji i przedmiotu konsumpcji.

Do tego, by stawić czoła rewolucji technologicznej, oprócz polityki potrzebne są związki zawodowe. Ich pośrednictwo będzie w przyszłości coraz bardziej kluczowe, choć jego formy powinny zostać przemyślane na nowo. Poza tym zalecana jest większa świadomość konsumentów: powinni oni bowiem swoimi wyborami wyróżnić tych producentów, którzy będą umieli zagwarantować, że ich produkty w wysokim stopniu sprzyjają zrównoważonemu rozwojowi. Twierdzi to z wielkim przekonaniem ekonomista Leonardo Becchetti, podkreślając zalety bardziej świadomego „głosowania porfelem”6. Tylko w ten sposób czwarta rewolucja przemysłowa będzie dalej likwidowała alienujące i wyniszczające zawody, wyzwalając zasoby, które zrodzą popyt na nowe dobra i usługi. Nie trzeba zatem opodatkować robotów (w przeciwnym razie dlaczego nie opodatkować też bankomatów i urządzeń pokładowych Telepass?), lecz bardziej równomiernie redystrybuować produkowane bogactwo poprzez adekwatną politykę fiskalną oraz wspomagać powstawanie zawodów związanych z opieką nad ludźmi i wartościowaniem relacji międzyludzkich.

  1. Wyrok czy powołanie?

Oparłszy się pokusie rezygnacji wobec nieuchronnej przyszłości oraz odzyskawszy świadomość odpowiedzialności każdego z nas za możliwość wytyczania sensownego kierunku pogoni za postępem technologicznym, pozostaje jeszcze jeden węzeł, najdelikatniejszy bodaj, do rozplątania: pytanie o znaczenie pracy dla człowieka i o to, czy warto, gdyby to było możliwe, dążyć do emancypacji spod ciężaru pracy.

Są tacy, którzy, by szybko załatwić sprawę, odwołują się do opowieści z biblijnej księgi Rodzaju, w której praca jest przedstawiana jako kara nałożona na człowieka za łamanie paktu ze Stwórcą. Któż by pomyślał, iż za kradzież jabłka trzeba będzie tak słono zapłacić? Z pokolenia na pokolenie skazani na pracę, by żyć – zmuszeni, by w pocie czoła zasłużyć na to, co kiedyś w ogrodzie edeńskim dostawaliśmy za darmo. Jeśli zatem praca to zło, jej likwidacji nie można witać inaczej jak z poczuciem ulgi i satysfakcji. Koniec pracy oznaczałby bowiem koniec kary i odzyskanie wolności.

Jednak przy uważniejszej lekturze nie sposób nie zauważyć, że człowiek pracował także przed sławetną kradzieżą: „Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, „aby uprawiał go i doglądał” (Rodz. 2,15). Praca jest zatem pierwotnym wymiarem człowieka, która w swej formie idealnej – edeńskiej – przedstawia się jako dzieło posługi w obrębie dobrej relacji z Bogiem. To, co zmienia się po upadku, czyli po zerwaniu owej relacji z Bogiem, jest przemianą owej pracy w trud, w czynność ciężką i – jak by powiedział Marks – alienującą. Nie przypadkiem ciąg dalszy narracji biblijnej nadal mówi o pracy, ale tym razem w środku historii znajduje się niewola narodu izraelskiego i cierpienie na skutek degradujacego wykorzystywania. Tekst przedstawia zatem „ciemną stronę” pracy – jako miejsce przemocy i upokorzenia. A to właśnie ze względu na obietnicę wyjścia z niewoli człowiek odnawia swój sojusz z Bogiem. Jezuita Jean-Louis Ska, interpretując te ustępy, zachęca do refleksji nad reżimem niewoli narzuconym przez Faraona: w pierwszej kolejności to praca bez wolności, w której osoba nie może stanowić o samej sobie, lecz musi podlegać decyzjom, jakie ktoś inny za nią podjął. W drugiej kolejności niewola pozbywa osobę wszelkiej przestrzeni twórczej, gdyż wszystko jest z góry ustanowione przez tego, kto zlecił pracę. Wreszcie Faraon przepisuje dzienną liczbę cegieł i wskaźnik wzrostu, jakiego oczekuje się od niewolników. Liczba jest ważniejsza niż osoba. Wyniki są wyżej cenione niż godność pracowników. To zupełnie inna praca od tej w ogrodzie edeńskim: to, co wcześniej było dziełem twórczym i wolnym w obrębie logiki posługi, w ciągu historii staje się czynnością degradującą i pełną przemocy, teatrem nacisku i wykorzystywania7.

Kierując się zatem tekstem biblijnym, można dopatrywać się w pracy, czyli w zdolności do strzeżenia i modyfikowania stworzenia, fundamentalnej cechy człowieka. Sama przez się nie jest karą, przeciwnie stanowi o godności człowieka. Może być jednak odmieniana według dwóch sprzecznych sobie logik: jako posługa lub jako niewola. Różnica między nimi polega na zdolności ujmowania się fundamentalnych relacji dla człowieka. Powyższe uwagi wskazują na ciekawy trop: praca, której końca moglibyśmy wyglądać z radością, to ta, która odnawia niewolę, neguje godność człowieka i wykorzystuje go w imię zysku i efektów. Praca, bez której nie możemy żyć – przeciwnie – to ta, która pozwala nam wyrażać się w pełni, czyni nas inteligentnymi i twórczymi opiekunami świata, przywołuje nas do odpowiedzialności za relacje, czyniąc użytek z naszego człowieczeństwa. To bliskie propozycji kanadyjskiej filozofki Jennifer Nedelsky, która głosi potrzebę przemyślenia organizacji pracy na nowo – czerpiąc korzyść z czasu wolnego, który technologia może dla nas stworzyć8. Nedelsky twierdzi bowiem, że czas pracy każdego z nas powinien zostać podzielony na „produktywny” (tradycyjna praca) i „posługowy”: od dwunastu do trzydziestu godzin tygodniowo poświęconych pracy na pół etacie oraz tyle samo na rzecz opieki nad innymi.

Technika zatem jest jak dwutwarzowy Janus: może okazać się sojusznikiem człowieka w jego walce o wyzwolenie z niewoli pracy, będąc na usługach osobistego i wspólnotowego rozwoju, ale też może być wspólnikiem Faraona i jego chciwości.