Każda fala faszyzmu jest świadectwem upadku rewolucji.

Walter Benjamin

ZA ZASŁONĄ IDEOLOGII

Francuski historyk Daniel Beauvois zauważył kiedyś, że podstawowym problemem w naszym polskim odniesieniu do przeszłości jest napięcie między tym, co wyobrażamy sobie, że się wydarzyło w naszym kraju, a tym, co faktycznie miało miejsce. Jest to napięcie między rejestrem Wyobrażeniowym a Realnym, aby użyć języka psychoanalitycznego. Taki stan rzeczy może się wydawać zaskakujący, biorąc pod uwagę silną pozycję instytucjonalną polskich nauk historycznych. Bez wątpienia są one najsilniejszą dyscypliną naszej humanistyki, najmocniej reprezentowaną w rozmaitych komisjach, zespołach i instytucjach kształtujących sposób funkcjonowania i – co niezwykle ważne – finansowania badań naukowych. Jedyny autentyczny publiczny think‑tank, który istnieje w Polsce – Instytut Pamięci Narodowej – zajmuje się właśnie historią. Na jego finansowanie nigdy nie szczędzono pieniędzy – roczny budżet wynosi ćwierć miliarda złotych, prawie cztery razy więcej niż budżet Polskiej Akademii Nauk.

Nie byłoby w tym nic złego, gdyby tak sowicie finansowana i symbolicznie dopieszczana aktywność polskich historyków i historyczek rzeczywiście zbliżała nas do zrozumienia, co się w naszej przeszłości stało. Różne rzeczy można jednak powiedzieć o kultywowanych przez Polaków i Polki wyobrażeniach przeszłości, tylko nie to, że są one trafne. Noszą raczej wszelkie znamiona formacji ideologicznych – splotu obrazów i symboli, których układ dyktowany jest nie przez prawdę, ale przez wiele partykularnych dążeń i interesów, takich jak utrzymanie tradycyjnego porządku społecznego (stąd podkreślanie roli religii i instytucji religijnych w budowaniu naszej tożsamości), promowanie określonych opcji politycznych, powstrzymanie przemian odczytywanych przez tradycyjnie uprzywilejowane środowiska i instytucje jako zagrażających naszej tożsamości czy też, last but not least, realizacja maksymalnych korzyści materialnych przez pewne segmenty społeczeństwa.

Kompletna mapa naszych złudzeń byłaby ogromna, zaiste Borgesowska, pokryłaby z łatwością całe terytorium współczesnej Polski, bo też nasz kraj nie jest dzisiaj właściwie niczym poza ową mapą. Nie tylko nie chcemy przyjąć do wiadomości, że nasi przodkowiebrali aktywny udział w eksterminacji Żydów, ale też nie wiemy o tym, że znakomita większość polskiego społeczeństwa żyła przez wieki w czymś na kształt niewolnictwa (nazywanego pańszczyzną), że Polska posiadała kolonie – bo jak inaczej nazwać Ukrainę między XVI a XVIII wiekiem? – i że przez większość historii byliśmy czymś na kształt Trzeciego Świata: peryferiami kapitalistycznego rdzenia dostarczającymi mu taniej siły roboczej i nisko przetworzonych, tanich towarów1.

Wśród kwestii i spraw zafałszowanych przez niezbyt wierną, za to mocno zideologizowanąwiedzę historyczną i parahistoryczną jest również wiele wydarzeń z naszej najnowszej historii; na szczególną uwagę zasługuje długa dekada lat 80. XX wieku. Piszę „długa dekada”, nawiązując do terminu „długie stulecie”, używanego przez teoretyków i teoretyczkipracujących w szeroko rozumianym paradygmacie długiego trwania (fr. longue durée)2. Owa dekada obejmuje wydarzenia od roku 1980 do, mniej więcej, roku 1993, a więc okres pierwszej Solidarności, stanu wojennego, drugiej Solidarności oraz tzw. transformacji. Zdarzenia owe były z sobą ściśle związane i tworzą spójną, logiczną sekwencję. Tylko patrząc na nie łącznie, możemy zrozumieć, co się wydarzyło, a także uchwycić istotność i aktualność owych kilkunastu lat dla współczesnej sytuacji w Polsce. Żyjemy bowiem w cieniu owej długiej dekady, a obecna konfiguracja polskiego życia politycznego z symulakrycznym starciem KOD‑u i PiS‑u na czele, to zestaw konsekwencji wydarzeń z tamtego okresu.

TRANSFORMACJA JAKO REAKCJA

Popularne wyobrażenie o istocie tego, co rozegrało się w Polsce w długiej dekadzie lat 80.XX wieku byłoby mniej więcej takie: tradycjonalistyczne, patriotyczne i religijne społeczeństwo polskie zostało po II wojnie światowej wbrew swojej woli i bez własnego udziału podporządkowane złowieszczemu totalitaryzmowi sowieckiemu, przeciw któremu buntowało się od samego początku. Poznań 1956 roku, wydarzenia na Wybrzeżu i Mazowszu w latach 70. i wreszcie opozycyjny zryw z początku lat 80. to kolejne etapy owej walki, która wreszcie zakończyła się sukcesem dzięki Okrągłemu Stołowi i wyborom w 1989 roku. W rezultacie owych wydarzeń Polska stanęła przed trudnym zadaniem pozbycia się dysfunkcyjnego ustroju komunistycznego (ewentualnie nazywanego też socjalizmem) i normalizacji, czyli wprowadzenia zespołu równie naturalnych, co powszechnie korzystnych rozwiązań rynkowych typowych dla ustroju kapitalistycznego. Proces owego trudnego dostosowania nazywamy właśnie transformacją.

W powyższym opisie każde zdanie, a nawet wyrażenie można by poddać krytyce i nie tylko odrzucić, ale – jak na formacje ideologiczne przystało – odwrócić, aby dotrzeć do prawdy, poczynając od tego, że nigdy nie było w Polsce żadnego komunizmu ani socjalizmu (ani nawet dążenia do nich), ale jedynie szczególna forma monopolistycznego kapitalizmu państwowego i że to, co wydarzyło się między latami 1939 i 1956 – czyli eliminacja z polskiego społeczeństwa Żydów oraz klasy posiadaczy ziemskich – wcale nie było dalekie od realizacji naszego pragnienia, tyle tylko, że była to realizacja interpasywna, a więc dokonująca się bez aktywności podmiotu, poprzez działanie kogoś innego (w tym wypadku Niemców i Rosjan). Szczegółowy opis i analiza tych problemów wymagałyby napisania wielu książek, a więc nie jest to zadanie na krótki tekst. Książki owe zresztą powstały i będą powstawać dalej, zainteresowana Czytelniczka bądź zainteresowany Czytelnik może dokonać równie podstawowej krytyki ideologii samodzielnie3. Tutaj skoncentruję się tylko na ogólnym przeglądzie długiej dekady transformacyjnej oraz na krytyce obiegowych wyobrażeń na jej temat.

Dekadę ową inaugurują strajki i porozumienia sierpniowe, dające początek istnieniu Solidarności. Jej powstanie to Wydarzenie w mocnym znaczeniu tego słowa, jakim posługuje się francuski filozof Alain Badiou. Wydarzenie to w jego systemie pojęciowym coś więcej niż tylko konsekwencja wcześniejszych wydarzeń czy też realizacja jakiejś możliwości danego układu bądź systemu. Wydarzenie to interwencja w sytuację, która tworzy możliwość nowej możliwości, czyli otwiera dzianie się na rozwój w kierunkach, które wcześniej w ogóle nie istniały4. Pierwsza Solidarność była Wydarzeniem, ponieważ otworzyła możliwość przejścia z PRL do postępowego ustroju, realizującego zasady społecznej sprawiedliwości. Popularne wyobrażenie głosi, że peerelowska opozycja dążyła do zastąpienia socjalizmu kapitalizmem, jednak szczegółowa i rzeczowa analiza deklaracji i dokumentów pierwszej Solidarności, w tym szczególnie przebieg i deklaracja programowa Zjazdu Solidarności z jesieni 1981 roku, nie wskazuje, aby taki był zamiar samoorganizujących się robotników i robotniczek. Sytuacja była paradoksalna, bo protagoniści i protagonistki tamtych wydarzeń chcieli raczej rozliczyć Partię z jej własnych deklaracji i dążyli do wprowadzenia w praktyce takich haseł, jak społeczna własność środków produkcji czy demokratyczny samorząd pracowniczy. Solidarność była więc raczej „wydarzeniem komunistycznym”. Jakkolwiek zaskakująca czy nawet obrazoburcza mogłaby być podobna deklaracja, muszę pozostawić ją tutaj w zawieszeniu, odsyłając Czytelniczkę i Czytelnika do innych źródeł5.

Taki postępowy kierunek rozwoju społecznego został skutecznie zablokowany przez stan wojenny. Była to, mówiąc krótko, kontrrewolucja. Wprowadzenie miękkiej dyktatury militarnej pozwoliło skutecznie zniszczyć Solidarność jako ultramasowy ruch (z dziesięcioma milionami członków i członkiń, a więc jedną czwartą społeczeństwa, była to, relatywnie rzecz biorąc, jedna z największych, jeśli nie największa sformalizowana organizacja w znanej nam historii). Społeczeństwo skutecznie zastraszono, a najbardziej aktywne jednostki, kluczowe dla funkcjonowania całej struktury, uwięziono. Po stanie wojennym Solidarność odradza się, ale jest już innym ruchem. Niepomiernie większe znaczenie mają w niej środowiska inteligenckie i różnego rodzaju elity: dziennikarze, pracownicy akademiccy itd. O ile robotnicy byli w latach 80. XX wieku w znacznej mierze komunistami – nie zgadzali się z cynizmem i obłudą partyjnej wierchuszki, protestowali jednak w imię zasad i wartości, na których deklaratywnie budowano PRL – o tyle elity były gospodarczo liberalne. Nie ma w tym nic dziwnego: za liberalizmem ekonomicznym opowiadają się zazwyczaj najsilniejsi, bo im mniej reguł gry, tym lepiej dla silnych. Ponieważ druga Solidarność była w o wiele większym stopniu kierowana przez elity, ów liberalizm mógł z peryferii ruchu, gdzie znajdował się na początku dekady, przenieść się do jego centrum. Nie byłoby to możliwe bez zniszczenia masowego ruchu pracowniczego, jakim była pierwsza Solidarność. Dlatego też stan wojenny okazał się warunkiem możliwości neoliberalnej transformacji, jaka po nim nastąpiła. Będąc arcy‑ czy też praszokiem współczesności, dostarczył tła, na którym neoliberalny szok z przełomu lat 80. i 90. nie wyglądał tak źle – w końcu nie było internowań ani czołgów na ulicach.

Co niezwykle istotne, w tym samym czasie fundamentalną ewolucję przeszły partyjne elity. Już na przełomie lat 70. i 80. były one pełne cynicznych karierowiczów, dla których komunistyczne idee czy hasła stanowiły jedynie parawan skrywający chęć panowania i bogacenia się. Ilustrują to biografie postaci kluczowych dla okresu transformacji oraz działania podejmowane przez partyjną elitę. Doskonałym przykładem jest sylwetka Leszka Balcerowicza. Pod koniec lat 70. XX wieku pracował on w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu‑Leninizmu przy KC PZPR i był doradcą ekonomicznym premiera. Interesował się jednak nie tyle problemami gospodarki komunistycznej, co raczej budową kapitalizmu, czyli urynkowieniem. W latach 80. jeździł na Zachód (do Anglii i Stanów Zjednoczonych), gdzie nauczył się neoliberalizmu. Ową trucizną przeniknęła w tym czasie właściwie cała partyjna elita, może poza tzw. poziomkami, czyli zwolennikami wzmocnienia i rozbudowy poziomych struktur samoorganizacji w Partii i społeczeństwie; byli oni jednak pozbawieni realnego wpływu na cokolwiek.

To właśnie owe elity partyjne zaczynają pod koniec lat 80. transformację, którą nowa ekipa po 1989 roku tylko dokończy. Początkiem transformacji jest bowiem rok 1987, kiedy to rząd Zbigniewa Messnera pod hasłem „II etapu reformy gospodarczej” wprowadza reformy kluczowe dla budowy gospodarki rynkowej, w tym reformę cenową (rozszerzenie zakresu stosowania cen umownych), reorganizację systemu bankowego (zgoda na działalność banków komercyjnych przygotowanych do udzielania kredytów konsumpcyjnych), oraz stworzenia podwalin rynku kapitałowego, w tym przede wszystkim zmianę zasad dotyczących emisji obligacji. Reformy te były kontynuowane przez ostatni pezetpeerowski rząd pod kierownictwem Mieczysława Rakowskiego. Nie tylko zniósł on ograniczenia w obrocie walutowym czy zliberalizował zasady prowadzenia działalności gospodarczej, ale zainicjował także praktykę, która stanie się zmorą polskiego społeczeństwa w latach 90., czyli restrukturyzację i likwidowanie przedsiębiorstw (na pierwszą ofiarę, w 1988 roku cynicznie wybrano stocznię im. Lenina w Gdańsku).

Reformom gospodarczym nie towarzyszyły żadne zmiany ustrojowe, więc cel, jaki wyłania się z owych praktyk, wydaje się jasny: realizacja czegoś w stylu „modelu chińskiego”, a więc reforma gospodarcza połączona z utrzymaniem rządów Partii. Scenariusz ów się nie udał, społeczeństwo zbytnio się buntowało, Partia zdecydowała się więc na kompromis z opozycją zwany Okrągłym Stołem. Spotkali się przy nim, co kluczowe, zwolennicy liberalizmu gospodarczego ze strony opozycji oraz… zwolennicy liberalizmu gospodarczego z PZPR. Porządek, który wyłonił się z tego nowego rozdania, był zasadniczo odmienny politycznie, ale podobny gospodarczo: po 1989 roku nowa władza „demokratycznej opozycji” kontynuuje kierunek reform zapoczątkowany przez starą „totalitarną Partię”. Zmiana polityczna sprawiła, że o ile wcześniej Leszek Balcerowicz i osoby jego formacji musiały jeździć na Zachód, o tyle po 1989 roku zachodnich ekspertów zaprasza się już oficjalnie do Polski, aby „normalizowali” gospodarkę. Wprowadzony w życie na przełomie roku 1989 i 1990 tzw. plan Balcerowicza był de facto wcieleniem w życie zaleceń, które w lecie 1989 roku przywieźli z sobą do Polski dwaj amerykańscy ekonomiści Jeffrey Sachs i David Lipton6.

KOSZTY TRANSFORMACJI

Kilka lat temu, z okazji dwudziestej piątej rocznicy przełomu politycznego 1989 roku przez polską debatę publiczną przetoczyła się fala dyskusji na temat „kosztów transformacji”, która miała dostarczyć odpowiedzi na pytanie, czy cena, jaką trzeba było zapłacić za przemiany, była adekwatna do uzyskanych korzyści czy może zbyt wysoka (albo bardzo mała, jak twierdzą niektórzy). Podstawowy problem w ocenie tego faktu polega na tym, że nie da się odpowiedzieć na pytanie „Czy transformacja była dobra?” inaczej jak tylko innym pytaniem: „Dobra dla kogo?”. W głównym nurcie debaty trafiamy tu jednak na rodzaj dyskursywnej ściany: ocena konsekwencji transformacji jest niemożliwa bez użycia języka analizy klasowej, ta jednak została po 1989 roku zakazana i wygnana z publicznej debaty. Zastąpiły ją różnego rodzaju figury scalające, które pod pozorem jedności ukrywają społeczną dystrybucję kosztów i korzyści. Rolę taką pełni „naród” w języku prawicy, a „społeczeństwo” bądź „gospodarka” w języku liberalnego centrum. (Lewica natomiast w głównym nurcie debaty społecznej nie uczestniczyła, ponieważ jej tam nie było aż do wyłonienia się partii Razem w 2015 roku). Pytanie o to, jak naród, społeczeństwo czy gospodarka wyszły na transformacji, jest równie nieprecyzyjne, co pytanie, ile kosztuje bilet na autobus – zależy gdzie i dla kogo: w Warszawie jedni płacą 4,40 PLN, inni 2,20, a jeszcze inni, emeryci i renciści, jeżdżą za darmo. W innych miastach i krajach jest inaczej. Rozkład kosztów i korzyści z transformacji jest równie różnorodny, tyle tylko, że wymiarem owej różnorodności są podziały klasowe i dopóki nie zgodzimy się dyskursywnie na ich istnienie, dopóty nic nie zrozumiemy z tego, co się nam przydarzyło.

Sprawa jest oczywiście, jak to zwykle z problemami społeczno‑polityczno‑gospodarczymi bywa, złożona, jednak ogólny bilans zysków i strat z transformacji w Polsce wygląda mniej więcej tak: mamy grupę około dwudziestu– trzydziestu procent lepiej usytuowanych klasowo członków i członkiń społeczeństwa polskiego; są to mieszkańcy większych miast, którzy z lat 80. ubiegłego stulecia wyszli z zasobami jakiegoś rodzaju kapitału – materialnego, kulturowego, społecznego bądź symbolicznego7. Ci ludzie skorzystali na transformacji. Mogą dzisiaj zrobić i osiągnąć więcej niż mogliby w PRL. Mamy też równie liczną grupę osób na drugim krańcu klasowego spektrum, a więc tych, którzy wyszli z PRL bez jakiegokolwiek rodzaju kapitału. Oni na transformacji stracili, trafiając do kategorii, jak określił to Bauman, ludzi na przemiał, czyli tych, których trzeba było poświęcić, aby „uzdrowić” i „znormalizować” całość8. Konieczność takiego poświęcenia wynikała bezpośrednio z przyjętej strategii reform, którą dobrze opisał kiedyś w metaforyczny sposób Waldemar Kuczyński, jeden z protagonistów całego procesu. Otóż jego zdaniem w 1989 roku przede wszystkim trzeba było walczyć z inflacją poprzez ograniczenie podaży pieniądza, czyli – to właśnie metafora Kuczyńskiego – zgromadzić wszystkie pieniądze z całej Polski na placu Defilad w Warszawie, a następnie spalić jedną trzecią z nich9. Nie trzeba mieć Nobla z ekonomii, aby zrozumieć, co stanie się z tymi, dla których owa jedna trzecia oznacza różnicę między życiem ponad bądź poniżej progu ubóstwa: stoczą się w nędzę. I to dokładnie stało się w Polsce między 1989 a 1993 rokiem, gdy nasilono tempo oraz charakter neoliberalnych reform, likwidując jednocześnie socjalne osłony mające łagodzić ich negatywne skutki.

Pomiędzy owymi dwoma ekstremami mamy najliczniejszą grupę, około połowę społeczeństwa, która zamieniła jednego rodzaju problemy na inne: brak dostępu do najnowszych technologii medycznych spowodowany zacofaniem PRL na ich praktyczną niedostępność ze względu na wieloletnie kolejki bądź wysoką cenę prywatnych usług medycznych; talony na samochód – na sterczenie godzinami w korkach i wdychanie toksycznych spalin ze zdezelowanych, starych aut sprowadzanych tanio z Niemiec; kartki na żywność – na jedzenie najgorszej jakości powodujące otyłość i cukrzycę; ograniczony dostęp do wyższego wykształcenia – na symulację kształcenia w prywatnych uczelniach oraz praktyczną bezużyteczność dyplomów na polskim rynku pracy; niedobór mieszkań – na niewolnictwo zwane kredytem hipotecznym itp. itd.

Dlaczego tak słabo widzimy ten obraz? To proste – z powodu ideologicznego filtru, do patrzenia przez który zmusiło nas liberalne centrum (a więc ludzie sami korzystający z transformacji) poprzez intensywną propagandę uprawianą w tzw. wolnych mediach. O ile w PRL ludzie przypisywali swój sukces lub porażkę systemowi, a więc przeciw niemu kierowali swój gniew, gdy coś im nie wychodziło, o tyle w III RP wmówiono im, że cokolwiek się z nimi dzieje, jest to rezultat ich własnych, indywidualnych wyborów i działań. Dlatego też zamiast zmagać się z systemem Polacy i Polki masowo atakują samych siebie, na co wskazuje lawinowy wzrost konsumpcji antydepresantów10. Jest to postawa bardzo funkcjonalna dla utrzymania status quo: nikt nie ma pretensji do systemu, w tym szczególnie nie do elit, które nim kierują, większość woli prześladować samych siebie.

Widać już, dlaczego nie sposób odpowiedzieć na pytanie, czy koszty transformacji były adekwatne, zbyt duże lub może nawet małe w porównaniu do osiągniętych rezultatów. Podstawowy problem polega na tym, że koszty ponieśli nie ci, którzy na transformacji skorzystali, co jest sytuacją nie do zaakceptowania z etycznego punktu widzenia. Z tego właśnie powodu jakiekolwiek duże bądź małe owe koszty by były, są one zasadniczo niesprawiedliwe.

KONSEKWENCJE TRANSFORMACJI

Chociaż transformacja de facto skończyła się mniej więcej w 1993 roku, bo późniejsze reformy nie dotykały już fundamentów życia gospodarczego zrekonfigurowanych między 1987 a 1993 rokiem wspólnie przez PZPR oraz tzw. demokratyczną opozycję, do dzisiaj żyjemy w jej cieniu. Nie tylko w tym sensie, że nasza rzeczywistość jest konsekwencją wtedy poczynionych wyborów. Świat dzisiejszy jest rezultatem wczorajszych działań i zaniechań – to jest zawsze prawdziwe. Chodzi również – a może nawet bardziej – o inne rozumienie metafory cienia, które podsuwa psychologia głębi Carla Gustawa Junga. Cień jest w niej mrocznym, negatywnym, niechcianym rewersem Persony, czyli jasnej maski, którą zakładamy na co dzień dla świata. Cieniem transformacji są więc te wszystkie procesy i wydarzenia, których nie chcielibyśmy widzieć, są one jednak konieczną i nieusuwalną częścią biegu wydarzeń. Ów cień pokrywa znacznie większe terytorium niż sama tylko Polska. Zacznijmy jednak od własnego podwórka.

Jesteśmy obecnie w momencie czy też sytuacji, która wręcz domaga się konfrontacji z cieniem transformacji. Patrząc wstecz, widzimy, że gniew i niezadowolenie przez nią wywołane pozostawały zawsze jakoś obecne w sferze publicznej, jednak, jak na symptomy przystało, odczytywaliśmy je w wypaczony, nietrafny sposób. Pierwszym sygnałem były spektakularne porażki wyborcze obozu postsolidarnościowego i powrót do władzy dawnego
aparatu partyjnego już w pierwszej połowie lat 90.: sukces SLD w 1993 roku i Aleksandra Kwaśniewskiego w roku 1995. Co znamienne, w tym samym mniej więcej czasie wyłoniła się jedyna w III RP siła – najpierw społeczna, potem polityczna – bez opozycyjnych czy partyjnych korzeni: Samoobrona. Ona właśnie jest pierwszym i zasadniczym symptomem neoliberalnej traumy i pierwszym przykładem formacji prawicowo‑populistycznej – typu ruchu społeczno‑politycznego, którego funkcjonowanie sprowadza się, ogólnie rzecz biorąc, do udzielania złych odpowiedzi na dobre pytania i który konstytuuje się jako przemieszczenie i desublimacja problemów generowanych przez ekspansję kapitalizmu. To ważne, ponieważ obecnie właśnie tego rodzaju formacja polityczna rządzi Polską, a jej współczesna postać ukształtowała się dzięki i poprzez wchłonięcie źródłowego buntu populistycznego – czyli Samoobrony – w latach 2005–2007.

Z dzisiejszej perspektywy powinniśmy gruntownie przemyśleć przypadek Samoobrony i jej lidera Andrzeja Leppera. Była to, paradoksalnie, pewna forma polskiej „nowej lewicy” o fundamentalnie materialistycznej orientacji. Fakt, że przyjęła ona takie sposoby wyrazu, jakie przyjęła, wynika z lokalnej specyfiki polskiego społeczeństwa oraz z zasadniczego odrzucenia, z jakim spotkał się jej przekaz w głównym nurcie społecznej debaty zdominowanej przez narracje ekonomiczne o charakterze (neo)liberalnym11.

Na tym jednak, niestety, cień transformacji się nie wyczerpuje. Pełny katalog bolączek i problemów, jakie wywołała w polskim społeczeństwie, byłby długi, chcę jednak poświęcić tu nieco miejsca kwestii, która ściśle wiąże się z problematyką przestrzeni i miasta. Jedną z konsekwencji neoliberalnej transformacji początku lat 90. jest zniszczenie naszej zdolności do kolektywnego działania. W socjologicznym żargonie zjawisko owo opisywane jest poprzez koncepcję kapitału społecznego – sieci zaufania i współpracy sprawiającej, że wszystko, co się robi zbiorowo, jest łatwiejsze w wykonaniu i daje lepsze rezultaty. Paradygmatycznym przedsięwzięciem wymagającym dużych zasobów kapitału społecznego jest sprawna organizacja przestrzeni miejskiej, ponieważ miasto jest maszyną, której dobre działanie wymaga kolektywnego wysiłku i planowania. Samemu można sobie ładnie urządzić mieszkanie, dom, garaż czy działkę, gdy jednak opuszczamy sferę prywatną i wchodzimy w przestrzeń publiczną, warunkiem skuteczności staje się zdolność do współdziałania: prezentowania na forum publicznym swoich oczekiwań i interesów, wysłuchania zdania innych oraz wypracowywania rozwiązań korzystnych dla miasta jako całości, a nie dla poszczególnych jednostek czy nawet grup.

Polskie społeczeństwo nigdy nie było dobre w konstruktywnej współpracy (co innego, gdy chodzi o opór – w tym jesteśmy mistrzami), bo nie było też warunków do rozwijania owych zdolności. Kluczowe dla zbiorowego działania jest zaufanie, a wszelkie badania socjologiczne wskazują, że jest ono produktem ubocznym wielu zjawisk i procesów typowych dla nowoczesnych społeczeństw12. Polacy i Polki sobie nie ufają, ale trudno się temu dziwić, jeśli spojrzymy nieuprzedzonym okiem na społeczną historię naszego kraju.

Teoretycy i teoretyczki wyróżniają dwa typy więzi zaufania: konsolidującą małe grupy (ang. bonding) oraz tworzącą mosty zaufania między odmiennymi grupami oraz nieznającymi się jednostkami (ang. bridging)13. Nasza historia sprawiła, że mamy nadmiar kapitału typu bonding i gigantyczne braki w kapitale społecznym typu bridging. Nie jest to zaskakujące. Historia naszych relacji klasowych jest skrajnie opresyjna: władza szlachty nad chłopstwem była brutalna i bezwzględna, a jedyną strukturę wsparcia stanowiła dla klas ludowych rodzina. Instytucje zbiorowego współdziałania, na przykład samorząd gminny, zawsze w Polsce kulały, a klasa, która na Zachodzie odegrała rolę głównego akumulatora kapitału społecznego, czyli mieszczaństwo, w Polsce chronicznie niedomagało, co było efektem, trzeba to dodać, celowej polityki polskiej szlachty. Liczne okupacje i kolonizacje, jakich społeczeństwo polskie doświadczyło w wiekach XIX i XX, tylko pogorszyły sprawę.

Nie o wszystko można jednak obwiniać dawne czasy. Gdyby tak było, nastanie „wolnej Polski” po 1989 roku powinno zainaugurować budowę sieci zaufania i współpracy. Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie: w lata 90. ubiegłego stulecia weszliśmy z bardzo niskim kapitałem społecznego zaufania: tylko około trzydzieści procent ankietowanych w badaniach deklarowało, że można ufać anonimowym jednostkom spotkanym na ulicy (w krajach Skandynawii wskaźnik ten utrzymuje się od dawna na stabilnym poziomie siedemdziesięciu–osiemdziesięciu procent, na Zachodzie Europy waha się między sześćdziesiąt a siedemdziesiąt procent). Od tamtego czasu dokonaliśmy jednak dalszej destrukcji więzi zaufania. Obecnie już tylko dwadzieścia procent deklaruje zaufanie wobec innych, co znaczy, że w III RP zaufanie międzyludzkie spadło o trzydzieści procent (sic!)14. Trudno się dziwić. Doświadczenie zarówno transformacji, jak i ładu posttransformacyjnego było dla znacznej części polskiego społeczeństwa jednoznacznie negatywne, jeśli chodzi o wsparcie ze strony innych: nikt ci nie pomoże, nikt o ciebie nie zadba, a najmniej państwo, które mówi ci, że musisz sobie radzić sam; inni ludzie będą albo starali się wyzyskać cię dla własnych korzyści, albo śmiali się z twojego nieszczęścia, nazywając cię nieudacznikiem i „nierobotnym”.

Konsekwencje takiego stanu rzeczy są łatwe do przewidzenia i widzimy je na co dzień w Polsce: udają nam się te rzeczy, które można dobrze zrobić samemu lub w wąskiej grupie rodziny czy najbliższych przyjaciół, a odnosimy porażkę tam, gdzie trzeba działać kolektywnie: Polacy i Polki mają świetnie działające małe i średnie firmy, ale nie są w stanie zapewnić sobie zbiorowo godziwych warunków pracy przez ustanowienie i egzekwowanie odpowiedniego prawa pracy, a polska gospodarka, w odróżnieniu od właściwie wszystkich krajów rozwiniętych nie posiada zbiorowych układów pracy; Polacy kupują sobie coraz lepsze auta, ale jeżdżą nimi po słabych drogach (lub stoją w korkach); autobusowy i kolejowy transport zbiorowy został całkowicie zaniedbany i dopiero od kilku lat zaczyna zmieniać się w dobrym kierunku; nasze mieszkania są wyposażone w coraz lepsze i droższe sprzęty, jednak gdy tylko je opuszczamy, wchodzimy w miejską tkankę, której standard pozostawia wiele do życzenia, by ująć sprawę eufemistycznie; nasze miasta często nie mają spójnych planów zagospodarowania przestrzennego (lub nie mają ich wcale), a nasza stolica nie jest w stanie poradzić sobie z kwestią tak fundamentalną jak konsekwencje dekretu Bieruta inaczej, niż tylko rozpatrując indywidualnie każdy przypadek roszczeń, podczas gdy sprawa wymaga ustawodawczego rozwiązania na poziomie całego miasta. Itd. itd. Przypadki można by mnożyć i każdy oraz każda z nas dorzuciłaby do tego swój przykład (brak regulacji antysmogowych pomimo najgorszego powietrza w Europie, brak darmowych podręczników pomimo konstytucyjnego zapisu o darmowym kształceniu, źle działające systemy komunikacji zbiorowej w większości miast, marna kondycja terenów zielonych, przerabianych na dzikie parkingi lub zabudowywanych, niespieszne działania na rzecz uspokojenia ruchu samochodowego w miastach pomimo rekordowej w Europie liczby śmiertelnych potrąceń pieszych i rowerzystów na polskich drogach). Wszędzie tam, gdzie trzeba działać kolektywnie, Polska wypada słabo, a że miasto to paradygmatyczny przykład dobra wspólnego i przestrzeni kooperacji, polskie miasta są, jakie są.

Lokalny, polski cień transformacji jest, rzecz jasna, o wiele bardziej rozległy i pokrywa rozleglejsze jeszcze obszary społecznych praktyk. Skoncentrowałem się tu na jego jądrze ciemności. Na koniec chciałbym jednak poświęcić moment zarysowaniu szerszej perspektywy. Nie jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do odczytywania naszej historii w optyce uniwersalnej, jako elementu historii powszechnej. Koncentrujemy się na naszej wyjątkowości – szczególnym losie, nieporównywalnym cierpieniu, niemającemu równych heroizmie, naszej odrębności i odmienności od Wschodu (od Rosji), od Zachodu (od Niemiec). To jeden z powodów, dla których nie rozumiemy własnej historii i pozostajemy pogrążeni w mrocznej pustce między tym, co było, a tym, co wyobrażamy sobie, że się wydarzyło.

Namysł nad transformacją to doskonała okazja, aby przełamać ów szkodliwy schemat. Poddanie krajów bloku wschodniego ultrarynkowej tresurze odegrało bowiem ważną rolę w kształtowaniu globalnego porządku. Francis Fukuyama, który na początku lat 90. XX wieku odtrąbił koniec historii, inspirował się niczym innym, jak właśnie upadkiem żelaznej kurtyny oraz tryumfem kapitalizmu rynkowego i parlamentaryzmu nad centralnym planowaniem i rządami autorytarnymi15. Entuzjazm i uwielbienie, jakimi mieszkańcy dawnych krajów „komunistycznych” obdarzyli nowy ład rynkowy, stały się na Zachodzie legendarne. Synekdochą owego uwielbienia było zdjęcie liczącej setki metrów kolejki przed nowo otwartym McDonaldem w Moskwie, które obiegło świat na początku 1990 roku. Co więcej, zmiana systemowa w bloku wschodnim wprowadziła na globalny rynek pracy dziesiątki milionów nowych pracowników gotowych harować w swoich własnych krajach lub na emigracji za stawki śmiesznie niskie w porównaniu z oczekiwaniami pracowników na Zachodzie. Podkopało to fundamenty społecznego ładu państw zachodnich, ułatwiając neoliberałom atak na państwa dobrobytu i systemy opieki społecznej. Choć więc genealogia neoliberalizmu to zawiła i pogmatwana historia, która na poziomie idei nie miała wiele wspólnego z Europą Środkowo‑Wschodnią (może za wyjątkiem narodowości jednego z jego kluczowych teoretyków, Fryderyka von Hayeka, który był austriackim arystokratą), to jednak jego spektakularny tryumf w tej części świata zapewnił mu legitymizację niezbędną do tego, aby z jednej z wielu szkół ekonomicznych stać się doktryną oficjalnie obowiązującą. W ten sposób cień polskiej transformacji kładzie się pośrednio na całej planecie16.

Uchwycenie miejsca przemian w Polsce w ewolucji globalnego porządku społecznego, politycznego i gospodarczego jest obecnie kluczowe również dla nas samych. Wydarzenia polityczne ostatnich lat – sukcesy prawicowego populizmu nie tylko w Polsce, ale również w Wielkiej Brytanii (Brexit), w USA (Trump), Francji (Le Pen i Front Narodowy), Austrii (Hofer i Wolnościowa Partia Austrii), Indiach (wieloletnie rządy partii BJP) czy na Filipinach (prezydentura samozwańczego trybuna ludowego Rodrigo Duterte) – pokazują, że polityka traci lokalną specyfikę i zaczyna się globalnie homogenizować. Nie jest to zaskakujące. Główną siłą kształtującą dynamikę światowych społeczeństw jest dzisiaj globalna ekspansja kapitału, a neoliberalizm uczynił ów proces jeszcze szybszym i dotkliwszym. Ekspansja ta wszędzie następuje podobnie (czyli zgodnie z trójcą świętą tzw. Porozumienia waszyngtońskiego: liberalizacja, prywatyzacja, cięcie wydatków budżetowych), generuje więc podobne cierpienia i podobne reakcje. Na globalny problem zadziałać mogą tylko globalne rozwiązania. Aby jednak do tego doszło, również i my musimy zasypać ogromną przepaść między Wyobrażeniowym a Realnym i skonfrontować się z naszą przeszłością, czyli również z konsekwencjami i naturą przemian z początku lat 90. ubiegłego stulecia. Bez tego skazani będziemy na wieczne powtórzenie: samotne życie w dusznym cieniu transformacji.