Z Romanem Rutkowskim, architektem i krytykiem architektonicznym oraz nauczycielem na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej rozmawia Dorota Leśniak-Rychlak

Dorota Leśniak-Rychlak: W tym numerze „Autoportretu” chcemy podejść do zagadnienia regionalizmu w architekturze bez nostalgii i retoryki powrotu do źródeł. Zanim jednak przejdziemy do proponowania czegokolwiek, chciałabym cię prosić o diagnozę sytuacji w architekturze współczesnej.

Roman Rutkowski: Odpowiedź nie jest łatwa, również w kontekście tego, co zasygnalizowałaś. Oczywiście trzeba by ją zniuansować, popatrzeć z różnych perspektyw, chociażby z perspektywy Polski, wschodniej i zachodniej Europy, świata itp. Generalizując – z konieczności – z każdym rokiem diagnoza ta jest coraz bardziej negatywna. Współczesnej architekturze można zarzucić bardzo wiele. Po pierwsze, poza wyjątkami, projektowanie urbanistyczne jako budowanie przestrzeni spójnych, zwartych i intymnych praktycznie nie istnieje – żyjemy w czasach kultu wolno stojących budynków i zbyt dużych przestrzeni wspólnych, co bardzo łatwo dostrzec, analizując chociażby laureatów nagród architektonicznych. Po drugie, nasze czasy to okres z jednej strony globalizacji, a z drugiej indywidualizacji – choć współczesny świat daje architektom bardzo wiele możliwości i podziwia oryginalność, to jednak paradoksalnie prowadzi do ujednolicenia postaw twórczych właściwie w jednym nurcie, z którego wyłamują się, dobrze lub źle, tylko architekci najbardziej sławni. Po trzecie, współcześni architekci projektują budynki chłodne i schematyczne, nieoferujące swojemu użytkownikowi praktycznie nic przy bliskim kontakcie – nie wiedzieć czemu boimy się chociażby detali i ornamentów, choć ich wykonanie dzięki powszechnej digitalizacji technik budowlanych jest tak łatwe jak nigdy wcześniej. Po czwarte, nasze czasy to okres, w którym wiele rzeczy jest relatywnych lub wręcz fałszywych, zaczynając od materiałów, które udają inne materiały, poprzez zbyt często zniekształcającą rzeczywistość otoczkę medialną zawodu architekta, a kończąc na ideach, które są albo niemądre, albo pozostają tylko fragmentami większej całości, dawno już przez nas zapomnianej.

DLR: Jak architektura ma się w relacji do wątków lokalnych, regionalnych?

RR: Współczesna architektura po prostu coraz mniej mi się podoba. I chyba nie tylko mnie. Mam na to prosty test: urlopowe zdjęcia moich znajomych na Facebooku. Wielu z nich to architekci, wielu innych to studenci architektury, spora jednak grupa to osoby niezwiązane z architekturą. Co pokazują w swoich relacjach? Oprócz sławnych, współczesnych budynków, mocno promowanych przez media architektoniczne i oglądanych przez dwie pierwsze grupy, wszystkie trzy generalnie pokazują albo piękne krajobrazy, albo turystyczne oczywistości, albo pełne uroku, stare struktury urbanistyczne. Struktury – co ważne – zbudowane w większości z całkowicie anonimowych, mówiących jednak unikatowym, spójnym, naturalnym i miękkim językiem budynków. Unikatowość, spójność, naturalność i miękkość są tu kluczowe, razem składają się – jeżeli tak to można nazwać – na architekturę bardzo ludzką, wręcz humanistyczną, na pewno w swoim wyrazie regionalną. Paradoks naszych czasów polega na tym, że kiedyś nikt nie teoretyzował procesu powstawania architektury, nie formułował zaleceń dobrego budowania, a ona była bardziej przyjazna człowiekowi niż obecna (choć oczywiście dla wielu ówczesnych jej użytkowników życie było zdecydowanie trudniejsze niż dzisiejsze). Teraz mamy do czynienia z relacją całkowicie przeciwną: mamy media, krytyków i zawiłe analizy prostych problemów, a budujemy nieprzyjemny bałagan. Miało nie być nostalgii w kontekście architektury regionalnej, ale chyba jednak od niej nie uciekniemy. Jeżeli już mamy nostalgię, to można by ją sprowadzić, jak mi się wydaje, do kwestii przyjemności: do pytania, czy przestrzeń wykreowana architekturą daje nam specyficzne poczucie błogości. W mojej opinii współczesna architektura tę błogość generuje bardzo rzadko. A architektura co najmniej stuletnia, z definicji regionalna, wręcz przeciwnie.

DLR: Jakiego języka używała architektura regionalna?

RR: To niesamowite, w jak różnorodny sposób mówiła do nas kiedyś architektura w rozmaitych miejscach. Jak wielu używała rytmów urbanistycznych, typologii, proporcji, detali, ornamentów, zestawień kolorystycznych. Jak bardzo potrafiła w ten sposób uzmysłowić, w jakiej części świata się znajduje. Współczesna architektura, nie tylko ta promowana przez branżowe media papierowe i internetowe, coraz rzadziej swoją materialnością sugeruje lokalizację. W przeszłości obiekty z różnych lokalizacji nie były trudne do rozróżnienia. Dla przykładu, dom azjatycki był ewidentnie inny od domu europejskiego, w samej Europie bardzo łatwo było rozróżnić domy portugalskie, bawarskie, norweskie, włoskie, angielskie, wśród nich również można było znaleźć wiele lokalnych odmian i architektonicznych fenomenów charakterystycznych dla niewielkich obszarów. Otwierając dziś jakąkolwiek stronę internetową dotyczącą współczesnej architektury, można przeprowadzić ćwiczenie, na ile, nie czytając podpisów pod zdjęciami, jesteśmy w stanie umiejscowić prezentowany obiekt w konkretnym regionie świata. Jestem pewien, że w wielu przypadkach nie będziemy potrafili tego zrobić. Ta nieumiejętność będzie dotyczyć zarówno dużych budynków użyteczności publicznej, w których znajdziemy dosłownie wszystkie języki formalne, jak i domów jednorodzinnych, wśród których dominują te z płaskim dachem, białymi ścianami i dużymi przeszkleniami.

DLR: Wyłania nam się krytyczny obraz współczesnej architektury. Czy jest to kryzys właściwy wyłącznie tej dziedzinie? To w zasadzie pytanie o kondycję architektury versus kondycja świata, o mechanizmy globalizacji i płynnej nowoczesności, a także przemiany związane z medium Internetu.

RR: Nie czuję się na siłach, by jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Oczywiście powszechnie się uważa, że żyjemy w czasach globalizacji, która oznacza nieustanną i ożywczą wymianę myśli, wielowątkowe i wielokierunkowe oddziaływanie wszystkich na wszystko. Mówi się też, że nie jest to pierwsza fala wpływania jednych kultur na drugie, że w przeszłości były też inne, związane chociażby z wojnami, przemianami politycznymi, kolonizacją, przenosinami wybitnych twórców do innych krajów itp. Jednak można zaryzykować tezę, że o ile w przeszłości te wpływy były jednak wyjątkami, teraz mamy już do czynienia z tendencją ogólną, związaną oczywiście z natychmiastowym przepływem informacji, z rzeczywistością niesłychanie płynną i niedefiniowalną. Może nie obejmującą jeszcze wszystkich budowanych obecnie struktur urbanistyczno-architektonicznych, ale w porównaniu z przeszłością, tą jeszcze sprzed modernistycznego stylu międzynarodowego, z tendencją bardzo wyraźną, odczuwalną właściwie w każdym zakątku świata, w coraz bardziej bezwzględny sposób niszczącą wszelkie lokalne tradycje, zarówno w skali urbanistycznej, jak i w sensie niuansów architektonicznych. I, niestety, nie oferującą w zamian właściwie niczego wartościowego.

DLR: Wydaje mi się, że Twoje projekty architektoniczne przez lata ewoluowały – tutaj muszę użyć uogólnienia – z w pewien sposób awangardowych w stronę bardziej tradycyjnych. Ewoluuje także to, co mówisz o architekturze. Skąd ta zmiana?

RR: Architekturę jako kierunek studiów ukończyłem dwadzieścia lat temu, jako dziedzinę aktywności ludzkiej analizuję od lat dwudziestu pięciu. To fascynujący i dynamiczny proces, w którym co jakiś czas pojawiają się nowe wątki. Co najlepsze, czasami te nowe wątki zaprzeczają starym. Kiedyś ten stan ciągłej przemiany, właściwie chwiejności mnie martwił. Nie podobało mi się to, że jednocześnie zgadzam się z opiniami zupełnie przeciwstawnymi. Jakbym nie do końca wierzył w to, co robię, i nie był konsekwentny w swojej pracy. Ta przemiana zajęła wiele lat. Na pewno znaczenie ma tutaj ciągły kontakt z kilkoma historykami sztuki, na pewno też swój wpływ ma sposób spędzania wakacji, ogólne dojrzewanie i docenianie innych wartości niż kiedyś, także mnóstwo drobnych zdarzeń, jak chociażby przypadkowe kupienie książki Architecture without Architects („Architektura bez architektów”) Bernarda Rudofsky’ego. W przeszłości, szczególnie w czasie studiów i tuż po ich ukończeniu, potrafiłem ułożyć cały plan urlopowy według realizacji Le Corbusiera albo Jeana Nouvela. W pewnym momencie, mniej więcej przed dekadą, stara architektura zaczęła jednak przeważać. Teraz właściwie rzadko odwiedzam współczesne budynki, często zdarzają się mi wyjazdy bez ani jednego. Najchętniej odwiedzanymi przeze mnie miejscami są teraz stare struktury urbanistyczne, skanseny, różne lokalne fenomeny architektoniczne – obiekty i układy przestrzenne, w których dostrzegam o wiele, wiele więcej szczerości, bezpretensjonalności, autentyczności i piękna niż w realizacjach współczesnych.

DLR: Jak się ta zmiana materializuje w twoich projektach? Jaka jest architektura regionalna – pytam o to w kontekście zerwań tradycji budowlanej związanej z historią – w Polsce? Gdzie ją dostrzegasz, działając w tkance Wrocławia czy Dolnego Śląska – wchodząc ze swoimi realizacjami w inną tradycję budowlaną?

RR: To trudna kwestia. Żeby we współczesnej twórczości architektonicznej dobrze się odnieść do architektury lokalnej, tę architekturę lokalną trzeba po prostu mieć, ta architektura musi decydować o wyrazie architektonicznym danego miejsca. W Polsce, przeoranej wojnami, zaborami i różnymi wpływami, taka sytuacja rzadko ma miejsce. Oczywiście architektura regionalna występowała niekoniecznie w skali krajów (bo to raczej zarezerwowane było dla państw niedużych, ze stabilną przez wieki sytuacją geopolityczną, jak Portugalia czy Szwajcaria), lecz przede wszystkim w sensie obszarów geograficznych. I nie tylko w skali wiejskiej – bo z nią się kojarzy słowo „regionalizm”, zapewne z uwagi na fakt, że kiedyś generalnie budowano mniejsze budynki niż obecnie – ale również w skali miejskiej. Mam szczęście mieszkać na Dolnym Śląsku, który uważam za właściwie jedyny duży obszar w Polsce mający w sobie coś szczególnego w sensie architektonicznym. Oczywiście istnieją w Polsce pojedyncze miasta – jak Zamość – lub wioski – jak Lanckorona – które mówią do nas specyficznym i bardzo pięknym językiem architektonicznym, ale są to bardziej punkty niż obszary. Jak wiadomo, Dolny Śląsk ukształtowany przede wszystkim przez Niemców, oczywiście mówi do nas na wiele sposobów: chociażby językiem pięknych dziewiętnastowiecznych kamienic, niemieckim wczesnym modernizmem, niesamowitą architekturą uzdrowiskową, wiejskimi domami przysłupowymi, nieprawdopodobną liczbą pałaców i zamków. Jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że naj- bardziej podoba mi się twórczość architektów, którzy swoimi budynkami odnoszą się – lub odnosili – do charakteru miejsca, w którym się urodzili, którym nasiąknęli i w którym mieszkają, jak Eduardo Souto de Moura i Álvaro Siza w Portugalii, jak Valerio Olgiati w szwajcarskiej Gryzonii, jak Aldo Rossi we Włoszech, jak na swój sposób Oswald Mathias Ungers w Niemczech. Ich budynki dobrze „siedzą” właśnie tam, u siebie. Rossi w Modenie albo w Mediolanie jest doskonały, Rossi w Maastricht i Fukuoce już niekoniecznie. Ale przewagą wspomnianych architektów jest to, że oni mają się do czego odnieść, polscy architekci tego luksusu moim zdaniem nie mają. Czy we własnych projektach udaje mi się jakoś nawiązać do architektonicznego charakteru Polski czy Dolnego Śląska? Nie wiem, może czasami. Po pierwsze, nie realizujemy jeszcze aż tak dużo architektury jak renomowane biura, po drugie, często naszym kontekstem są miejsca okropnie zabałaganione, rozlazłe i brzydkie, będące rezultatem wielu złych procesów.

DLR: W czym manifestuje się architektura regionalna w zależności od skali?

RR: Architektura regionalna w przeszłości zawsze była częścią dużo większej struktury polityczno-społeczno-kulturowej. Jak mi się wydaje, była obrazem tej struktury i tę strukturę jednocześnie wzmacniała. Razem z nią w strukturze funkcjonowały regionalizmy innego rodzaju, chociażby hierarchie społeczne, rytuały, ubiór, jedzenie. Struktura na pewno z jednej strony budowała wspólny, lokalny system wartości, z drugiej też ograniczała indywidualność jej mieszkańców. Stanowiła oparcie, ale też często nie dawała szans na zmianę na lepsze – co niewątpliwie było ponurą świadomością. Pytanie o skalę jednak jest pytaniem bardzo dobrym. Chcemy tutaj uciec od nostalgii, ale tego nie da się zrobić w przypadku regionalizmów. Natomiast moim zdaniem można tę nostalgię próbować analizować, zrozumieć, rozłożyć na czynniki pierwsze i nawet – co w pewnych sensach będzie niebezpieczne – sztucznie wygenerować. Tu się właśnie pojawia problem skali. Myślę, że jak każde inne regionalne budynki z przeszłości można postrzegać w trzech niezależnych sensach: urbanistyki, architektury i detalu. I choć oczywiście budynki te w różnych lokalizacjach różnią się od siebie w każdym z tych trzech sensów, nawet ich pobieżne zrozumienie daje szansę na wysnucie ogólnych wniosków na temat regionalizmu architektury. Architektura regionalna zawsze była działaniem od ogółu do szczegółu. Trzeba zacząć od urbanistyki, która reprezentowała pewną strukturę społeczną i która była grą zespołową rozgrywaną zgodnie z pewnym niedużym i nieskomplikowanym zbiorem zasad. Według tych zasad budynki najważniejsze, mieszczące w sobie władzę, były po prostu największe w każdym z trzech wymiarów, reszta obiektów zaś, najczęściej mieszkalnych i produkcyjnych, stanowiła tło dla tych pierwszych. Podobnie było z przestrzeniami wspólnymi: te najważniejsze również były największe, wyraźnie skontrastowane w relacji do zabudowy. Można powiedzieć, że obiekty architektoniczne nie tylko realizowały podstawowe potrzeby ludzi, ale też – a może przede wszystkim – budowały miejsca urbanistyczne. Co ważne, w starych strukturach regionalnych najczęściej przewidywalność generowana przez zasady (powtarzalność układów urbanistycznych, gabaryty budynków, stosowane materiały i kolory) była dobrze zbalansowana przez pewną dozę nieprzewidywalności (nieregularności geometrycznych) i elementów wyjątkowych (ważne budynki i przestrzenie publiczne). To tworzyło miejsca do życia w odpowiedni sposób zawieszone między porządkiem a chaosem, dalekie zarówno od nieznośności ortogonalnego rygoru i nadmiaru przestrzeni wspólnych w projektowaniu modernistycznym, jak i od współczesnego irytującego bałaganu.

DLR: Architektura regionalna oprócz wartości artystycznych, bo mówimy tutaj też o pięknie i harmonii, często wynikała z realnej potrzeby, była niebywale pragmatyczna. Czy pytanie o współczesną architekturę osadzoną w miejscu nie jest pytaniem o realne potrzeby? Czy uwalniające w sytuacji współczesnej nie byłoby postawienie pytania o realne potrzeby w wypadku każdej nowej inwestycji architektonicznej?

RR: Architektura regionalna zawsze była połączeniem wyraźnie zdefiniowanych, realnych potrzeb ludzi oraz możliwości budżetowych i technologicznych wynikających z dostępności materiałów i warunków klimatycznych. Nigdy nie była rezultatem przeintelektualizowania idei architektonicznych. To połączenie zawsze było proste i naturalne, a przez to najpiękniejsze z możliwych. W architekturze regionalnej wszystko było na swoim miejscu i było odpowiedzią wprost: dom był domem, komin był kominem, dach był dachem, ściana była ścianą, okno było oknem – a każde z nich wykonane ze specyficznego materiału zastosowanego zgodnie z przeznaczeniem. Można by nawet powiedzieć, używając dzisiejszego słownictwa, że wszystko się rozwijało w sposób zrównoważony. Inaczej jest w naszych czasach: na budynki – co wynika z gorączki globalizacji i natychmiastowego przepływu informacji – mamy bardzo wiele często dziwnych pomysłów, do ich realizacji używamy dużo większej palety materiałów, które czasem są wykorzystane niejako wbrew swojej naturze. W architekturze regionalnej to tradycje rzemieślnicze i kulturowe były źródłem wiedzy na temat budowania. Architektura regionalna nie miała architektów, miała rzemieślników. Nie istniały media, publikacje i potencjalna sława, więc nie było również silenia się na oryginalność, na przekraczanie wyimaginowanych barier, tworzoną na siłę innowacyjność. Do rangi czegoś więcej niż utylitarny budynek urastały tylko obiekty wyjątkowe w sensie funkcji, a przez to również w sensie wielkości i lokalizacji w strukturze urbanistycznej. Do naszych czasów znajduje to odzwierciedlenie w historii architektury, w której uczymy się raczej o świątyniach, zamkach i pałacach, a nie o domach. Choć również w domach kombinacja potrzeb, możliwości i tradycji wytworzyła przez wieki bardzo wiele interesujących fenomenów architektonicznych.

DLR: Już w latach 80. Kenneth Frampton postulował architektoniczny ruch oporu, swoistą ariergardę budującą relacje z miejscem i materiałem, dającą oparcie człowiekowi. Do jakiego stopnia te postulaty są wcielane w praktykę architektoniczną ostatnich dekad?

RR: O ile urbanistyka stanowiła trójwymiarowy zapis struktury społecznej, a architektura podążała za tym zapisem, o tyle jedynie detal, który dopełniał architekturę, mógł stanowić o pewnej indywidualności budynku. Detal był też zawsze świadectwem umiejętności rzemieślniczych wykonawcy budynku. Jego ręczne wykonanie, w połączeniu z naturalnością użytych materiałów, nadawało ludzkiego wymiaru architekturze… Paradoks naszych czasów polega na tym, że kiedyś wykonanie detalu było pracochłonne, a przez to drogie, natomiast teraz, za pomocą komputerów, oprogramowania i specjalistycznych maszyn, jesteśmy w stanie detale i ornamenty robić szybko, precyzyjnie i tanio. Jednak tego nie robimy, jakby bojąc się posądzenia o brak racjonalności w projektowaniu. Natomiast naturalność materiałów trochę rozumiemy, ale zamiast używać oryginałów, używamy w ich zastępstwie nieprzyjemnych w dotyku odpowiedników, chociażby udając drewno płytkami ceramicznymi i laminatami, prawdziwy kamień stiukiem, dachówkę ceramiczną specjalnie wycinaną papą itp.

DLR: Na ile regionalizm może albo raczej na ile powinien być nowoczesny? Czy pęknięcie jest konieczne i opozycja: nowoczesny–regionalny wraz z nim jest nieunikniona? A jeśli można jej uniknąć, to w czym nowoczesność miałaby się manifestować?

RR: Regionalizm zawsze był nowoczesny! Ale pytanie jest dobre, nad tą kwestią też zastanawiam się od dłuższego czasu. Bo to jest tak, że w pewnym momencie racjonalne, regionalne w charakterze rozwiązania, wynikające z potrzeb i możliwości, mogą do tego stopnia mocno wniknąć w sferę wizualną kultury, że zaczynają żyć własnym życiem. Że tak się już z nimi identyfikujemy, że choć już ich nie potrzebujemy, dalej je w pewnym sensie wykonujemy. Dlaczego alpejskie domy w XXI wieku mają dwuspadowe, symetryczne, lekko nachylone dachy? Niemcy albo Szwajcarzy nie są w stanie wykonać płaskiego dachu za pomocą najnowszych technik dekarskich? Albo lepszy przykład: tryglify na kamiennych tympanonach świątyń antycznej Grecji wywodzące się wprost z wcześniejszego sposobu wznoszenia konstrukcji drewnianych analogicznych budynków, kopiowane nagminnie w Cesarstwie Rzymskim, potem w renesansie, potem jeszcze w baroku i klasycyzmie. Potrzebujemy ich? Nie. Podobają nam się? Owszem. I czujemy, że one, przecież całkiem bezużyteczne, są po prostu częścią naszej kultury. Kiedyś Peter Eisenman, architekt w pewnym dalekim sensie związany z wątkami regionalizmu, w wywiadzie powiedział, że współczesna architektura niekoniecznie musi reprezentować czasy, w których powstaje – i tu bym dodał, jak przez wieki robiła to architektura regionalna. Według Eisenmana może zrobić więcej: współczesna architektura może iść dalej. Wydaje mi się, że te dwie kwestie – potrzeba, która staje się kulturą, i rozumne przekraczanie pewnych zjawisk – mają z sobą coś wspólnego. Ale nie umiem tego jeszcze wypowiedzieć. Bo gdyby przyjąć, że architektura ma wyrazić obecną rzeczywistość, a rzeczywistość ta jest płynna, trudna do ogarnięcia, chaotyczna i zglobalizowana, to czy tak właśnie powinny wyglądać nasze miasta?

DLR: Jaka jest rola rozumienia tradycji w architekturze? Czyż nie jest tak, że po zdyskredytowaniu modernizmu, żyjemy i tworzymy nadal w części jego paradygmatu? Czy dalej nie jesteśmy owładnięci obsesją innowacyjności i oryginalności – choć w sensie fundamentalnym nic w naszych potrzebach się nie zmieniło?

RR: Absolutnie tak jest! Od dawna uważam, że o ile do połowy XX wieku nowe idee były wykuwane z grubsza równocześnie w sztuce i architekturze, o tyle później, po modernizmie, przemiany w architekturze dopiero po pewnym czasie odwzorowywały przemiany w świecie artystycznym. Ale wtedy powstał też mit – jaki on modernistyczny! – że wszystko, co nowe, jest lepsze od starego. Mówiąc dokładniej – że każda nowa praca artystyczna musi mieć w sobie coś, czego nikt inny wcześniej nie wymyślił. Mówiąc bardziej ogólnie – przekonanie, że każda innowacja poprawia życie. Teraz wiem, myślę, że nie jest to prawda. Że szukanie nowości dla samej nowości jest z gruntu fałszywą ścieżką, choć jednocześnie na pewno ożywczą intelektualnie.