ROK 2006
SZANUJ POWIETRZE

Zaczynam studia. W tym czasie w polskich barach można jeszcze palić papierosy, a kraje Europy Zachodniej dopiero zaczynają otwierać swoje rynki pracy dla Polaków. Miliony rodaków opuszczają kraj w poszukiwa­niu lepszego życia. Ja również wyjeżdżam na parę wakacyjnych miesięcy, żeby odłożyć na studia.
Zachodnie powietrze jest czystsze.
Powrót do Polski i rozpoczęcie studiów architektonicznych będzie mi się odtąd kojarzyć z deszczem, pochmurnym niebem i początkiem sezonu grzewczego. Niebawem spadnie śnieg, który w polskich miastach ma strukturę typu stracciatella – to znaczy biały z czarnymi drobinkami popiołu i pyłu, które całą zimę wiszą w powietrzu.
Instalacja grzewcza w moim pierwszym wrocławskim mieszkaniu to kocioł typu „kopciuch”; węgiel nosimy z piwnicy. Chodzimy do Biedronki po kartony i drewniane koszyki po owocach na rozpałkę. Tani węgiel kupowany przez właściciela mieszkania niestety nie chce się palić. Właściciel, lokalny patriota (orzeł wytatuowany na karku), wielbiciel zwierząt (zawsze przychodzi do nas z amstafem z ćwiekami na obroży) i sportu (Śląsk Wrocław), uczy nas więc, jak palić w piecu.
Najpierw kpi z naszej rozpałki i prosi o podanie śmietnika. W 2006 roku segregacja śmieci jest w fazie koncepcji. Spośród skórek pomarańczy wyciąga butelkę po coli i wciska ją do paleniska, dorzuca jakiś karton po soku, zasypuje węglem, podpala. „Teraz to się będzie palić”.
Przez kolejne miesiące z dużo większym zapałem zbieram drewniane koszyki i czyste kartony. Nie chcę być jak nasz najemca.

ROK 2008
SZANUJ WODĘ

Przygotowuję referat na instalacje budowlane. Wygłaszam płomienną mowę o tym, że człowiek potrzebuje do życia dwóch litrów wody dzien­nie, gdy tymczasem statystyczny Polak zużywa jej dwieście. Sześć litrów to jednokrotne wciśnięcie spłuczki. Za jedno wciśnięcie spłuczki kolejny dzień mogą przeżyć aż trzy osoby! Opowiadam o zielonych dachach, wykorzystaniu wody deszczowej do spłukiwania, przydomowych oczysz­czalniach ścieków…
– Co o tym sądzicie? – pyta prowadząca.
– Woda w Polsce jest tania, nie opłaca się budować tych instalacji, bo nigdy się nie zwrócą – odpowiada ktoś z sali.
Dostałem piątkę. Świat się nie zmieni.
Dziesięć lat później Katowice oddają do użytku wyremontowany Rynek. Latem na placu ustawiane są donice z palmami. Pomiędzy nimi wesoło pluska woda w podłużnej fontannie. Fontanna ma dno wyłożone granitem. Pod nim znajduje się kilkudziecięciometrowej długości żelbetowy most nad rzeką Rawą, która płynie pod spodem. Naprawdę: Katowice jako jedyne miasto na świecie ma dwie rzeki płynące jedna nad drugą!
Ludzie w całej Polsce znają Rawa Blues Festival, ale mało kto wie, że Rawa od kilkudziesięciu lat formalnie jest otwartym kanałem ścieko­wym, a nie rzeką. Wyginięcie ryb w rzece stwierdzono już w 1893 roku. Wyczyszczenie rzeki się nie opłaca.
Opłaca się natomiast transportować wodę wodociągową z Goczałkowic (45 kilometrów od Katowic), zbudować fontannę i cały system pomp i filtrów, następnie przywieźć z gliwickiej Palmiarni żywe palmy i stwo­rzyć pocztówkowy kawałek miasta, którego zdjęcia zdobią odtąd strony urzędu i materiały promocyjne miasta.
W naszym kraju stać nas na spłukiwanie gówna w klozecie wodą pitną. Używamy jej do zasilania fontanny udającej rzekę. Chyba jesteśmy bogaci.
Tymczasem ja codziennie dojeżdżam samochodem do Gliwic na uczel­nię. W wielkim znoju powstaje największy węzeł autostradowy kraju: Gliwice–Sośnica. Na zajęciach dowiaduję się, jak wspaniałym zawodem jest architektura, i jak cudownymi ludźmi są architekci. Marzę wtedy o projektowaniu wieżowców, mostów i stadionów.

ROK 2010
UCZ SIĘ

Siedzimy z kumplami z architektury przy piwie. Narzekamy na tandetę i brzydotę naszych miast. Na nieudolność służb. Na pastelowe elewacje i brud na dworcu. Po trzecim browarze wpadamy na pomysł, by w ramach happeningu umyć jeden z katowickich dworców.
Jak wytrzeźwiejemy, okaże się, że pomysł wcale nie uleciał razem z alkoholem. Zaczynamy ustalać szczegóły. Jest końcówka zimy. Potrzebujemy jakieś półtora miesiąca na przygotowanie akcji: wysłać zapytanie do PKP, zebrać ludzi, wypromować pomysł, zaprosić media, zaprojektować plakaty… Ustalamy, że zrobimy to w sobotę 10 kwietnia.
Niestety – nie wyrobiliśmy się z plakatami i nasz kamerzysta nie ma czasu. Uznaliśmy, że zrobimy to jednak dwa tygodnie później. 24 kwiet­nia świętujemy jako dzień powstania inicjatywy Napraw Sobie Miasto. Data 10 kwietnia przyćmiła jednak wszystko w tym kraju.
Tego roku robimy jeszcze kilka akcji.
Zrywamy nielegalne reklamy. Udaje się wywołać dyskusję nad estetyką miasta. Najpierw lokalnie, później w całym kraju. Powstają kolejne organizacje pozarządowe, śpiewają o tym raperzy, chcąc uratować swoje bloki przed seledynowymi trójkątami. Kilka lat później siadamy z Olą Stępień pod żyrandolem w Pałacu Prezydenckim. Prezydent podpisuje tak zwaną ustawę krajobrazową. Myślę sobie wtedy – jest nadzieja.
Jednak kiedy przechodzę przez poranne Krakowskie Przedmieście, w mojej głowie mimowolnie pojawia się pytanie: „Gdzie jest krzyż, gdzie jest krzyż?”. Podskórnie czuję, że nowe regulacje prawne się nie przyjmą. Odgórne nakazy natrafiają na spo­łeczny opór.
Jan Gehl powiedział kiedyś: „Jeśli chcesz zmienić swoje miasto – zacznij uczyć dzieci. Efekt osiągniesz już za trzydzieści, czterdzieści lat. W skali miasta to mgnienie oka”. Wzięliśmy sobie te słowa do serca i zaczęliśmy opracowywać scenariusze warsztatów architektonicznych dla młodzieży. Wtedy nikogo to nie obchodziło. Dzisiaj zajmuje się tym profesjonal­nie Izba Architektów i SARP, szkoły zaczynają realizować programy architektoniczne. Ale wtedy katowicki SARP nawet nie użyczył nam lokalu: „Kim wy jesteście, żeby uczyć o architekturze? Nawet studiów nie skończyliście”.
W ciągu dekady działalności Fundacji Napraw Sobie Miasto, poprowa­dziłem dziesiątki takich warsztatów. Budowaliśmy domy dla zimujących kotów, budki lęgowe dla ptaków, domy dla owadów zapylających. Robiliśmy warsztaty dla sześciolatków, dzieci w podstawówce, gimna­zjum, liceum, a później dla studentów. W zeszłym roku razem z Muzeum w Tychach opracowaliśmy grę planszową, która ma uczyć o zrównowa­żonym rozwoju miasta. Za każdym razem opowiadamy o tym, jak ważne jest projektowanie i jego rola w ochronie środowiska. Także o tym, że nie mieszkamy w miastach sami. Miasta tworzą wyjątkowy ekosystem ze swoją fauną i florą, betonem, asfaltem i samochodami. Miasta mają też swój wyjątkowy mikroklimat, swoje wyspy ciepła, swój smog i ekstre­malne zjawiska pogodowe.
Po tych dziesięciu latach wiem jedno: poziom wiedzy o miastach i archi­tekturze w tym kraju jest mniej niż podstawowy. Polski maturzysta wie o rozwoju i funkcjonowaniu miasta niewiele więcej niż przedszkolak. Jeśli nie pójdzie na studia miejskie lub architektoniczne, jego edukacja w tym zakresie się skończy. Już nigdy więcej nikt mu o tym nie opowie. Później zostanie radnym, prezydentem albo burmistrzem i nadal jego umysł będzie tkwił w mroku przekonań o tym, że wszędzie powinno dać się dojechać autem, że wygląd budynku nie ma znaczenia albo że niedopałki papierosów można rzucać na chodnik. Będzie żył w przeświadczeniu, że to wszystko: nasza urbanistyka, nasze nawyki transportowe, nasze niedbalstwo i niedouczenie nie mają żadnego związku z kryzysem klimatycznym.
No i weź spróbuj burmistrzowi powiedzieć, że g***o wie o mieście i zmia­nach klimatycznych. Obrazi się i już nigdy cię nie zaprosi do gabinetu. Trzeba mu tę wiedzę przekazać wcześniej – zanim zostanie burmistrzem. Najlepiej – zanim skończy szkołę średnią. I trzeba mu to powiedzieć tak, jak mówi się o tabliczce mnożenia – jakby od tego zależało całe jego przyszłe życie.
Bo zależy.

ROK 2011
ZACZNIJ JEŹDZIĆ NA ROWERZE

Zaczynam jeździć do pracy na rowerze. Po pewnym czasie montuję do roweru fotelik, w którym odtąd wożę moją córkę do żłobka. Z perspek­tywy czasu nie potrafię sobie przypomnieć, co mnie przekonało, że należy ograniczyć jazdę samochodem: niskie zarobki i chęć zaoszczę­dzenia paru złotych? Przyjemność z jazdy na rowerze? Świadomość śladu węglowego, jaki pozostawia na Ziemi transport samochodowy? Nie pamiętam.
Wiem, że działka, na której znajdowało się moje miejsce pracy, była wyłożona betonową kostką od granicy do granicy, żeby zmaksymalizo­wać powierzchnię parkingu. Mimo to miejsca zawsze brakowało, a moi współpracownicy ustawiali samochody w dwóch albo trzech rzędach. Jak ktoś chciał wyjechać, zdarzało się, że trzeba było odpalić jeszcze dwa albo trzy silniki i poprzestawiać je niczym kwadraty w kostce rubika. Szef miał dwa samochody (jeden typu SUV), mieszkał na kato­wickim suburbium, prestiżowym grodzonym osiedlu. Pamiętam, jak wzniośle wypowiadał się o tym, czym powinno być prawdziwe miasto, jak powinna wyglądać przestrzeń publiczna, że człowiek jest najważniej­szy. Sypał cytatami z Koolhaasa, Gehla, Zumthora. Chłonąłem te słowa niczym gąbka. Takiego miasta chciałem. Chciałem wierzyć, że naprawdę je projektujemy.
Problem w tym, że syty głodnego nie zrozumie. Jak nie zaczniesz mieszkać w mieście, prawdziwym mieście, ze swoją ciasnotą i zgiełkiem, smrodem i subkulturami, zawsze będziesz je traktował jak turysta: z zachwytem, robiąc zdjęcia smartfonem, oznaczając lokalizację na fejsie. Będzie dużo lajków i wszystkim się będzie podobało, ale nigdy nie będziesz mieszczuchem.
Nie zrozumiesz rowerzysty, który codziennie naraża życie, jeśli będziesz dojeżdżał do pracy trzypasmówką łączącą twój dom z twoim biurem. Nawet nie będziesz próbował go zrozumieć, bo prawdopodobnie nim gardzisz. Nie zrozumiesz potrzeby matki z dzieckiem pokonującej ciasny chodnik zastawiony rzędami dwutonowych maszyn, które zastąpiły ludziom nogi. Jej się przecież nie spieszy. Jakby się jej spieszyło, pewnie pojechałaby do sklepu autem.
Myślę sobie: jeśli chcesz być wiarygodnym architektem i mieć prawo mówić innym ludziom, jak powinni żyć, zacznij eksperymentować na sobie. Bądź zmianą, którą chcesz ujrzeć w świecie.
Przychodzi zatem moment frustracji zawodowej – odkrywam, że mój szef, wielki architektoniczny autorytet, jest hipokrytą. Niedługo później zdaję sobie sprawę, że nie tylko on. Że cała branża architektoniczna żyje w niczym niezmąconym samouwielbieniu, prestiżu i chwale.
Mamy swoje pisma architektoniczne, sponsorów, dostawców materiałów częstujących nas dobrym winem. Mamy swoich mecenasów, dewelope­rów, polityków ubiegających się o reelekcję. Współtworzymy zamknięty system napędzany kredytami hipotecznymi. Pływamy sobie w tym pysznym sosie i przyznajemy sobie nagrody za Twórczość. Nie zastana­wiamy się przy tym, czy to, co robimy, jest ludziom w ogóle potrzebne. Parafrazując: w architekturze najważniejsi są ludzie. A dokładnie jeden człowiek. Architekt.
Powiedzmy zatem jak Philip Johnson: Jestem dziwką! Dajcie mi pienią­dze, a zaprojektuję wam wszystko!
Stadion za 400 milionów złotych dla drugoligowego klubu?
– Proszę bardzo.
Parking z windami za 70 milionów?
– Czemu nie.
Fontannę z pitną wodą zamiast czystej rzeki płynącej przez środek miasta?
– Czy mogę już wystawić fakturę?
Galerię handlową, przy budowie której uszkodzone zostaną sąsiednie kamienice, a lokalny handel zostanie wyparty przez sieciówki i pod­ wyżkę czynszów?1
– A jaki jest termin?
Przed wyborami oczywiście.
Powiedziałem sobie: nie będę hipokrytą. Jeśli chcę przekonać ludzi do przesiadki na rower – sam muszę nim jeździć na co dzień. Jeżdżę rowerem regularnie do dzisiaj. Skłamałbym, mówiąc, że całkowicie zre­zygnowałem z samochodu. Zwłaszcza zimą – przez toksyczne powietrze odchorowuję każdą przejażdżkę. A przez sól drogową i błoto pośniegowe – co wiosnę mam rower do remontu. Czasem do pracy podrzuca mnie żona, ale co najmniej połowa moich podróży odbywa się komunikacją publiczną albo rowerem. W zeszłym roku sprzedałem samochód i przez trzy miesiące funkcjonowaliśmy bez niego. Mój telefon wypełniły aplika­cje do kupowania biletów, odnajdywania najkrótszego połączenia, uber, bolt, trafficar i greengoo. Do tego rower miejski i hulajnogi.
W 2011 roku tego wszystkiego jeszcze nie było. Ze znajomymi zorgani­zowaliśmy zatem spotkanie dla kilkunastu osób, które podobnie jak ja świadomie pedałują przez miasto. Cel: powołać zespół do spraw polityki rowerowej miasta, uchwalić standardy rowerowe, stworzyć podstawową sieć tras rowerowych. Doprowadzić do konieczności opiniowania przez zespół każdego nowego projektu przebudowy drogi czy skrzyżowania, żeby miasto stało się bardziej prorowerowe.
Cuda się zdarzają: wszystko udaje się uruchomić w ciągu roku. W 2015 roku miasto wprowadza strefę „tempo 30” na terenie całego śródmieścia. W 2019 roku powstaje pierwsze w mieście centrum przesiadkowe (obok tego samego dworca, który umyliśmy w 2010 roku). Może nie jesteśmy drugą Holandią i nie przekonamy nagle wszystkich do przesiadki na rower, ale zawsze to krok w dobrą stronę.
Architekt, który mówi o przyjaznym mieście, a codziennie jeździ SUV­em do pracy, jest tak oderwany od rzeczywistości, że równie dobrze mógłby projektować na Marsie.

ROK 2012
BUDUJ Z TEGO, CO NATURALNE

Właśnie obroniłem dyplom. Przez cały okres studiów architektonicznych kwestie ekologiczne w programie nauczania i ich praktyczne zastosowa­nie w budownictwie można sprowadzić do jednego zdania wygłaszanego przez prowadzących na ostatnich zajęciach przed oddaniem: „OK, projekt gotowy, a teraz zastanów się, co można zrobić, żeby twój budynek był bardziej ekologiczny, bo teraz jest taka moda”.
Od dwóch lat praktykuję w biurze architektonicznym. Brałem udział w kilku projektach: trochę sali koncertowej, trochę centrum handlowego, trochę osiedla, trochę domu, trochę wnętrz. Po latach stwierdzam, że każdy z tych projektów czegoś mnie nauczył. To doświadczenie mnie zmieniło. Jednocześnie żadnym z tych projektów się nie chwalę, bo wstyd mi, że brałem w tym udział. Świadomość szkodliwości każdego z nich budzi we mnie wstręt do dzisiaj. Opiszę tylko jeden z nich, żeby nieco nakreślić kontekst.
Projekt nowego osiedla, które ma powstać na obrzeżach parku, nad stawem. Kolejny zielony kawałek mojego miasta zostanie wypełniony przepysznym tortem z żelazobetonu i pustaka, pokrytym styropia­nem i farbą akrylową, na jego dachu zaś pojawi się supernowoczesny i supertani szczelny materiał izolacyjny z bitumu, polimerów, bazaltu i plastomerów. We wnętrzach zagoszczą żywice epoksydowe, wykładziny z tworzyw sztucznych, panele podłogowe (dokładnie takie, jakimi nie­ którzy palą w piecach. W końcu jak coś wygląda jak drewno i ma fakturę jak drewno, to pewnie również pali się jak drewno). Otwory okienne wypełni PCV i szkło uszczelnione EPDM. Na koniec wszystko przykryje cieniutka warstewka słodkiego lukru z lakieru, farby rozpuszczalnikowej albo płytki ceramicznej na kleju. Dla ozdoby i wygody dodamy tu trochę designu i innowacji.
O Wielki Boże Trendu! My, Architekci i Deweloperzy, składamy ci tę oto ofiarę z tysiąca kredytów hipotecznych. Ześlij nam bogactwo i prestiż! Dzisiejsze osiedla deweloperskie są jak parówki z taniego dyskontu. Lepiej nie sprawdzać ich składu. Każdy z tych materiałów leżał sobie przez miliony lat dziesiątki metrów pod ziemią, aż nagle pojawił się na planecie gatunek, który uznał, że można to przetworzyć na DOM, wyko­rzystując materiały wybuchowe, megakoparki, kilkudziesięciotonowe ciężarówki, piece rozgrzane do kilkuset stopni, maszyny napędzane węglem i prądem. Każdy z nich przebył bardzo długą drogę z kopalni albo rafinerii, poprzez huty i zakłady przetwórcze, aż do supermarketu budowlanego. Sam transport pochłonął miliony ton CO2, nie mówiąc o toksycznych procesach, które towarzyszyły licznym metamorfozom po drodze.
Gdybyśmy o tym wiedzieli, pewnie nie chcielibyśmy tego kupować i w tym mieszkać. Choć zdarza nam się czasem zjeść hot doga na stacji benzynowej, to nikt normalny nie jada go trzy razy dziennie przez sie­ dem dni w tygodniu.
Dlatego przemysł zaangażował w proces grafików, PR­owców, handlow­ców oraz specjalistów od reklamy i wizualizacji marzeń. Gdzieś w tym wszystkim pojawia się architekt, który naprawdę jest przekonany, że projektuje dobre miejsce do życia dla tysiąca ludzi. Wydaje mu się, że ma na coś wpływ. Że nawet jeśli te materiały zostawią po sobie ślad węglowy niczym Jumbo Jet smugę kondensacyjną, a ich recykling przypomina tro­chę oddzielanie soli od pieprzu zatopionych w miodzie, to przynajmniej są szczelne, ciepłe i trwałe.
A zatem ekologiczne.
Owszem, gdzieś słyszałem, że każdy z tych materiałów ma swój natu­ralny odpowiednik, którego ludzkość używa od tysięcy lat, ale… Jakoś trudno znaleźć publikacje na ten temat w języku polskim. A stare dobre PCV przychodzi do mnie samo w każdym języku świata.
Nad tymże projektem osiedla, w sielankowym otoczeniu stawu, na któ­rym ludzie wędkują i pływają kajakami, pracowałem przez dwa miesiące, przesuwając w autocadzie kreski symbolizujące ściany. Każdą kreskę musiałem przesunąć o dwa lub cztery centymetry, by zmniejszyć odle­głość między nimi. Z 24 centymetrów zrobić 20. Z 11 zrobić 8. Chodziło o to, żeby ściany na osiedlu były cieńsze. To znaczy tańsze. Zwał jak zwał. Osiem tygodni, 5 dni w tygodniu, 8 godzin dziennie. Razem 320 godzin przesuwania kresek. To jak niekończąca się gra w bierki na peceta.
Można w ten sposób torturować terrorystów: jak już przesuniesz każdą z kresek o 2 centymetry – będziesz wolny. Problem pojawia się w momen­cie, kiedy oczy zaczynają ci łzawić, a kreski plączą się w spaghetti w stylu Mondriana w abstrakcyjnej kompozycji na czarnym tle. Po paru tygodniach nawet twoje sny mają na sobie prostokreślną warstwę kre­ sek. Niby jesteś wolny, a jednak za kratkami.
Wtedy nadszedł mój pierwszy kryzys egzystencjalny: „Nie chcę być architektem! Nie chcę tego robić. Nienawidzę tego. Nienawidzę siebie!”. Co ja powiem znajomym, jak spytają: „Co tam w pracy?”. Architekci mają przecież taką przyjemną pracę, której wszyscy im zazdroszczą. Malują coś, a później ktoś to buduje i wygląda wspaniale. Prestiż i szacunek społeczeństwa.
A ja zastanawiam się, komu opłaca się płacić mi co miesiąc pensję za wykonywanie tak debilnego zadania? Przecież miałem zmieniać świat, projektować mosty i wieżowce. Miałem być prekursorem, a zostałem… kursorem. Oto odpowiedź:
Te kreski przesuwane o 2 centymetry w skali osiedla spowodowały powiększenie PUM­u (powierzchni użytkowej mieszkalnej) o 72 metry kwadratowe. Deweloper dzięki mojej pracy zyskał zatem równowartość dwóch kawalerek. Każdy z tych metrów kwadratowych sprzeda później za 5 tysięcy złotych. A zatem zarobiłem 350 tysięcy złotych w 2 miesiące! Bóg Trendu nas wysłuchał! Dzięki Ci, Panie, za tę szczodrość!
Jeszcze nawet nie skończyłem studiów… Co będzie po dyplomie?
Na pewno nie zobaczę tych pieniędzy. Na pewno nie kupię mieszkania na tym osiedlu. W ogóle postanawiam, że nigdy nie kupię mieszkania od dewelopera, i każdemu, jeśli tylko będę miał okazję, będę to odradzał. Porzucam zatem pracę w biurze. Robię fuchy: nielegalne oprogramo­wanie na laptopie, projekty łazienek i kuchni rozliczane w gotówce. Dobieranie płytek ceramicznych w Castoramie i doradzanie ludziom, jak ergonomicznie zamontować muszlę klozetową. Tę ścieżkę porzucam w momencie, kiedy klient kupuje baterię prysznicową w kolorze złotym, a ja mam poczucie, jakby mi ktoś napluł w twarz.
Chyba traktuję ten zawód zbyt osobiście.
Zaczynam myśleć o tym, jak ominąć system i zbudować sobie mieszkanie bez kredytu, marży dewelopera, wykorzystując naturalne materiały i taniej niż jakiekolwiek mieszkanie dostępne na rynku. Odpowiedź przynosi fala kryzysu gospodarczego. Małe grupy i społeczności zaczynają wspólnie budować osady i domy, rozwijają się grupy budow­lane i cohousingi. W pewnym momencie trafiam na zorganizowane w Łodzi warsztaty szkoleniowe z budowania ze słomy i tynkowania gliną. Dowiaduję się o idei autonomii: o samowystarczalnych domach i osiedlach, o zamkniętym obiegu wody, zasilanych słońcem i wiatrem. Okazuje się, że od czasów hipisowskich wiosek temat się rozwinął i dzi­siaj można w tym nurcie robić rzeczy wspaniałe i nowoczesne. Postanawiam, że zbudujemy pierwszy w Polsce cohousing z wykorzysta­niem naturalnych metod budowlanych. Z moim przyjacielem, również architektem, zaczęliśmy sprawdzać możliwości prawne i finansowe, omawialiśmy proces projektowy, szukaliśmy przykładów na świecie i możliwości adaptacji niektórych rozwiązań w warunkach polskich. Zebraliśmy też niedużą ekipę i rozpoczęliśmy poszukiwanie odpowied­niej działki. Nie znaleźliśmy jej jednak do dzisiaj. Po drodze część ekipy się rozeszła, część zamieszkała w starych mieszkaniach po rodzinie, część wprowadziła się na grodzone osiedla deweloperskie. Cóż, wyjście z systemu przypomina podróż kosmiczną. Nawet jak uda ci się oderwać od Ziemi, to jeśli nie osiągniesz drugiej prędkości kosmicznej, grawita­cja nie pozwoli ci opuścić orbity.

ROK 2013
REDUCE – BUDUJ MNIEJ

Do Katowic przyjeżdża grupa holenderskich studentów fotografii. Mają za zadanie stworzyć cykl reportaży o moim mieście. Dlaczego wybrali Katowice? Interesowały ich przemiany ustrojowe krajów postkomu­nistycznych. Wybrali Polskę. Uznali, że najciekawiej będzie obejrzeć miasto postindustrialne – przeczuwali, że tam będzie najwięcej cieka­wych historii. Ich wybór padł na Katowice, choć wcześniej nigdy nic o tym mieście nie słyszeli. Jeden z wywiadów przeprowadzali ze mną, szukali w Google jakiejś miejskiej organizacji pozarządowej i tylko nas znaleźli.
Gdy przyjechali, okazało się, że studenci mają około czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Przez ostatnie dwadzieścia lat zajmowali się archi­tekturą, ale rynek pracy w Holandii i Niemczech się zmienił, zajęcia dla nich nie ma tak dużo jak kiedyś. Uczestniczą w programie, który pomaga im zmienić zawód na coś bardziej przyszłościowego niż architektura. Wybrali fotografię.
A ja do tej pory myślałem, że może uda mi się kiedyś wyjechać do Holandii i tam popracować w jakimś fajnym biurze. Że gdzieś poza Polską jest lepiej i życie jest łatwiejsze. Okazuje się, że tam już wszystko zostało zbudowane. Zachodnie biura muszą walczyć o zlece­nia w Europie Wschodniej. Coś w tym jest: Filharmonię Szczecińską i Wydział Radia i Telewizji w Katowicach zaprojektowali Hiszpanie, Muzeum Śląskie – Austriacy. Warszawskich wieżowców też często nie projektują Polacy. Postanawiam, że zostanę jednak na Śląsku. Tutaj jest jeszcze dużo do zbudowania.

ROK 2015
REUSE, RECYCLE – REWITALIZUJ

Cóż, jako początkujący architekt nic nie wskóram. Jestem jak pył na wietrze architektoniczno­-budowlanego huraganu. Równolegle rozwija się zatem działalność fundacji Napraw Sobie Miasto. Poza happeningami i warsztatami architektonicznymi realizujemy rozmaite projekty nastawione na partycypację. Razem z mieszkańcami wypracowujemy optymalne rozwiązania na place, skwery, parki czy całe dzielnice. Mamy świadomość, że nowa unijna perspektywa finansowa nie będzie już wspierać budowy sal koncertowych i muzeów. Czas budowy wielkich, prestiżowych gmachów w kraju powoli się kończy. Unia będzie natomiast finansować projekty rewitalizacyjne.
Wiemy, że rewitalizacja to w dużym stopniu proces społeczny. Wiemy, że każdy z tych projektów będzie wymagał przeprowadzenia konsultacji społecznych, projektowania metodami partycypacyjnymi. Wiemy też, że prawie nikt w Polsce się tym nie zajmuje. A już na pewno nie robią tego władze i urzędnicy realizujący wspomniane wcześniej sale koncertowe i gmachy muzealne. Nie robią tego deweloperzy i architekci budujący osiedla w całym kraju. A zatem już za kilka lat będziemy jednymi z nielicznych, którzy się na tym znają i mają spore doświad­czenie. Początkowo większość z tych projektów robimy za darmo, poświęcając czas wolny, ciesząc się, jak ktoś odda nam pieniądze za materiały albo przejazdy. Wkrótce jednak działania te zaczynają przynosić również korzyści finansowe. Fundacja zrealizowała już dziesiątki takich procesów w ramach projektów rewitalizacyjnych, budżetów obywatelskich, a ostatnio także przy organizacji konkursu architektoniczno-urbanistycznego.
De facto jest to działalność konsultingowa: pomagamy inwestorom podejmować właściwe decyzje inwestycyjne i projektowe. Dzięki temu po realizacji ludzie nie protestują przeciwko wycince drzew, nie narzekają na nadmiar betonu, a my możemy po cichu zadbać o proekologiczne rozwiązania: niższe współczynniki miejsc postojowych, ochronę drzew, małą retencję czy infrastrukturę rowerową.

ROK 2016
NIECH TWÓJ BUDYNEK BĘDZIE LŻEJSZY

Otrzymuję uprawnienia do projektowania bez ograniczeń. Rzucam pracę na etacie. Wreszcie mogę sam podpisywać swoje projekty! Już nikt nie będzie mi narzucał swoich rozwiązań. Koniec z nadgodzinami. Koniec z proszeniem o wypłatę. Koniec z humorami szefa i jego klientów. Teraz mogę WSZYSTKO!
A więc… znowu kuchnie, kible i wizyty w Castoramie. Początki jak zawsze są trudne, od czegoś trzeba zacząć. Nagle, nie wiadomo właści­wie jak, los zsyła mi projekt marzenie. Działka ma 20 tysięcy metrów kwadratowych, jest objęta planem miejscowym, klient nie liczy się z pieniędzmi i daje mi mnóstwo swobody. Lokalizacja: wschód Polski. Małe miasto. Zielone płuca Europy.
Program użytkowy: kotłownia na 2 piece na paliwo stałe (inwestor je produkuje), 2 garaże na łącznie 6 miejsc postojowych, 4 sypialnie, strefa dzienna wielkości 2 mieszkań, powierzchnia całkowita około 600 metrów kwadratowych. Ekologiczny potwór. Argumenty związane z ochroną środowiska nie wygrywają z potrzebą pokazania się, zaimponowania sąsiadom z okolicy i postawienia parterowego pałacu wielkości Lidla. Nad projektem wisi również groźba wejściowego portyku kolumnowego w porządku korynckim.
Postanawiam, że choć świata nie zbawię (z czegoś trzeba żyć), to zrobię, co mogę, by ślad węglowy tego potwora był jak najmniejszy. Projektujemy wymarzoną kotłownię, lecz jednocześnie ocieplamy ściany grubą warstwą wełny. Kształtujemy bryłę tak, by zmaksymalizować pasywne zyski energetyczne, zmierzamy w kierunku budynku energooszczędnego, stosujemy pompę ciepła i rekuperację. Jak dobrze pójdzie, to przez 97 procent czasu piece na węgiel i pelety będą po prostu stały bezużytecznie w kotłowni.
Jest początek wiosny. Włączam wiadomości, a tam reportaż z terenu powodzi. Mamy ustrój rzeczny fluwioglacjalny, co oznacza, że powodzie grożą nam dwa razy w roku: wiosną przy roztopach, gdy zmarznięta ziemia nie wchłania wody, i latem – przy nawalnych opadach. Reportaż dotyczy terenu w pobliżu mojego „projektu marzeń”. Woda zalewa go trzeci raz w tej dekadzie. Lokalna kanalizacja nie daje rady, co parę lat straż pożarna wypompowuje hektolitry wody z piwnic i garaży.
A ja projektuję tam 600 metrów kwadratowych dachu i kolejne 300 betonowego podjazdu. Daje to prawie 36 tysięcy litrów wody na rok, którą trzeba jakoś zagospodarować.
Zatrudniam architekta krajobrazu, który projektuje ogrody deszczowe i małe zagłębienia w terenie, które okresowo będą zamieniać się w jeziorka i magazynować wodę na terenie ogrodu. Stosujemy wyłącznie lokalnie występujące rośliny, które dobrze poradzą sobie w glebie bez nawożenia. Usuwamy z projektu instalację kanalizacji wody opadowej. Typowy polski dom ma prostą konstrukcję: żelbetowy fundament, ściany, żelbetowy strop, znowu ściany, drugi żelbetowy strop, na którym spoczywa drewniana konstrukcja dachu. Taką też konstrukcję zapropo­nował konstruktor. Zauważyłem, że ten drugi strop nie jest konieczny. Wystarczy, że zaprojektujemy porządny drewniany dach i wesprzemy go na odpowiednio zaprojektowanych ścianach. Konstrukcja będzie lżejsza, a więc i w ścianach będzie mniej betonu. Lżejszy budynek oznacza mniejsze fundamenty. Przeprojektowaliśmy zatem całą kon­strukcję budynku. Udało się ograniczyć zużycie betonu o około 600 ton. Prawie tona na metr kwadratowy powierzchni użytkowej. O tyle mniej cementu zostanie wykopane z ziemi, tyle betoniarek mniej przyjedzie na plac budowy. Zużyjemy dwa razy mniej szalunków. Budowa skróci się o miesiąc.
Estetyka jest tu sprawą drugorzędną, ale elewacje zaprojektowaliśmy z użyciem drewna i lokalnego kamienia.
Nawet w ekstremalnej sytuacji da się coś zrobić. Trzeba próbo­wać. Odchudziliśmy naszego potwora. Może nie będzie wzorem do naśladowania, nie otrzyma platynowego certyfikatu. Ale przynajmniej nie zieje ogniem i nie rujnuje środowiska tak, jakby mógł, gdybyśmy to olali.

ROK 2018
ZAPOMNIJ O WĘGLU

Szczyt COP24 w Katowicach. Uczcijmy to wydarzenie minutą ciszy.

ROK 2019
ZLIKWIDUJ WSPÓŁCZYNNIK MINIMALNEJ LICZBY MIEJSC POSTOJOWYCH

Projektuję mikroosiedle, dwa domki, cztery mieszkania. Na 800 metrach kwadratowych działki muszę zmieścić 8 miejsc postojowych dla samo­chodów osobowych. Miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego narzuca dwa miejsca na mieszkanie. Jedno miejsce postojowe zajmuje 15 metrów kwadratowych, z drogą dojazdową – około 25. Łącznie 120 do 200 metrów kwadratowych parkingu. Około 20 procent działki. Dokładnie tyle samo wynosi powierzchnia zabudowy. Musimy przezna­czyć tyle samo miejsca dla samochodów, co dla ludzi, bo takie są zapisy planu. A przecież ustawa mówi, że mamy kształtować ład przestrzenny, przyjmując zrównoważony rozwój jako podstawę naszych działań. Nienawidzę planistów za te współczynniki.
Projektuję zatem wszystkie parkingi jako przepuszczalne dla wody. Znów stosujemy patent z ogrodami i deszczówką. Udaje się też przekonać inwestora do budowy rowerowni obok garażu. To tak na otarcie łez.

ROK 2020
BĄDŹ KONSEKWENTNY

Przystępuję do kilku projektów budynków w systemie naturalnym. Będziemy projektować ze słomy, gliny, konopi i drewna. Ani jedna kropla deszczu, która spadnie na działkę, nie trafi do sieci kanalizacyjnej. Nie podłączymy też budynków do sieci gazowej. Pompy ciepła i rekuperacja pozwolą nam wystarczająco ogrzać wnętrza. Przywrócimy do świetności kilka starych kamienic. Zostaję koordynatorem lokalnej grupy UrbAct, której celem jest ograniczenie problemu pustostanów w mieście. Nagrodę roku otrzyma natomiast dom, w którym samochodem wjeżdża się do salonu, lobby cementowe przyzna laur za elewację z surowego betonu, Katowice ogłaszają konkurs architektoniczny na parking obok Spodka, rządowy program wspierający budownictwo mieszkaniowe pozwoli na budowę kolejnych deweloperskich molochów pośród łąk i lasów. System ma się dobrze, Bóg Trendu zostanie zaspokojony.
Ja natomiast powoli wchodzę na orbitę.