W 2022 roku Monachium zorganizowało zamknięty konkurs na dogęszczenie powojennego osiedla Ludwigsfeld, na obrzeżach miasta. Do udziału zaproszono sztokholmską pracownię urbanistyczną Mandaworks. Przez cztery lata, które przepracowałam w tym biurze, niewiele trafiło się nam projektów bardziej wymagających pod względem programu. Na obszarze trzydziestu dwóch hektarów stały wśród zieleni parkowej niskie budynki wielorodzinne oraz dwa pasy zabudowy szeregowej, w sumie sześćset sześćdziesiąt mieszkań. Istniejącą pulę należało zwiększyć o dwa tysiące nowych, do tego zmieścić parkingi, usługi, szkołę, trzy przedszkola i szeroki bulwar z linią tramwajową. Uważaliśmy wytyczne organizatorów za zawyżone. Odwołaliśmy się od nich, ale bez skutku.
W lokalnym ekosystemie rozpoznaliśmy szczególną wartość, więc postanowiliśmy uczynić go motywem przewodnim koncepcji rozbudowy. Zależało nam, by ukształtować taką strukturę urbanistyczną, która stworzy ramy dla sekwencji otwartych przestrzeni parkowych w nawiązaniu do już istniejących. Spełnienie oczekiwań doytyczących powierzchni użytkowej było wyjątkowo trudnym zadaniem. Próbowaliśmy układów zabudowy punktowej, linearnej i kwartałowej, eksperymentowaliśmy nawet z megastrukturami. Niestety, nawiązanie do swobodnej kompozycji powojennego osiedla okazało się niemożliwe.
Pod presją liczb postawiliśmy na zabudowę kwartałową, typologicznie bliższą śródmieściu, a nie peryferiom, ale najbardziej wydajną. Monolit architektury rozrzeźbialiśmy, wprowadzając podziały wertykalne, tarasy, uskoki, schodkowo zmieniającą się liczbę kondygnacji. Udało się nam zrealizować główną przesłankę koncepcyjną i wyznaczyć między krawędziami zabudowy trapezoidalne przestrzenie parkowe, nowe założenie wciąż jednak mocno kontrastowało z istniejącym, co widać szczególnie na przekrojach. Zawyżone wskaźniki gęstości ograniczały nasze pole działania i w znacznym stopniu zdeterminowały ostateczny kształt propozycji.
Stosunek do gęstości zmieniał się w ciągu ostatnich dwustu lat dynamicznej urbanizacji. Współcześnie architekci zdążyli się przyzwyczaić, że sprostanie zawyżonym wskaźnikom gęstości jest jednym z głównych wyzwań projektowych. Jak doszło do powrotu gęstości?
Il. Kinga Zemła
Gęstość, rozgęszczanie, dogęszczenie
W 1883 roku anonimowy pamflet The Bitter Cry of Outcast London (Gorzkie wołanie Londynu wyrzutków)1 wstrząsnął wiktoriańskim społeczeństwem. Opisywał fatalne warunki zamieszkiwania w największym wówczas mieście świata. Rodziny robotnicze, średnio ośmioosobowe, gnieździły się w jednoizbowych norach z lichego budulca i bez szans na utrzymanie higieny. Powszechność i skalę nędzy wykazała pierwsza kompleksowa analiza warunków życia i pracy w angielskiej stolicy, zainicjowana przez Charlesa Bootha. W innych wielkich miastach: Paryżu, Berlinie, Nowym Jorku, nie było lepiej2. Przeludnienie w Warszawie zdiagnozował Alfred Lauterbach3.
Nic dziwnego, że pojawienie się koncepcji miasta ogrodu rozpaliło wyobraźnię architektów, nawet jeśli nie wszyscy rozpoznali w pomyśle Ebenezera Howarda anarchistyczną utopię – model nie tyle przestrzenny, ile organizujący życie społeczne w kontrze do wzrostowego kapitalizmu i zbiurokratyzowanego socjalizmu. Projektanci modernistyczni czerpali z niej na różne sposoby. Raymond Unwin, architekt pierwszych angielskich przedmieść, rozumiał przez nią między innymi ogród dla każdej rodziny, odległości między budynkami umożliwiające nasłonecznienie także zimą, sięgacze dla zwiększenia bezpieczeństwa pieszych i dzieci bawiących się między domami. Projektanci sztokholmskich osiedli-satelitów na przedłużanej linii metra starali się zmieścić w programie zarówno mieszkania, jak i miejsca pracy oraz usługi w lokalnych centrach, stąd nazwa „miasta ABC” (arbete, bostad, centrum – praca, mieszkania, centrum). Sztandarowym przykładem jest Vällingby, wybudowane w latach 50. XX wieku. Z autorytarno-centralistycznego piedestału swoją propozycję wysunął także Le Corbusier. Wizja wieżowców w zieleni wyróżniała się zachowaniem gęstości zamieszkiwania przy rozgęszczeniu struktury urbanistycznej.
Urbanistyka modernistyczna, z jej naczelną zasadą zapewnienia mieszkańcom osiedli dostępu do powietrza, zieleni i światła naturalnego, przyniosła odpowiedź na wyzwania miasta przemysłowego. Mimo to zaraz po jej pojawieniu się na osiedla modernistyczne spadła – po części uzasadniona – pierwsza fala krytyki. Negatywnie oceniano sztywne podziały funkcjonalne, monotonną architekturę i przestrzenie publiczne, nadmierny i niekontrolowany rozlew miasta podporządkowanego samochodom. Aktywistyczna i pisarska działalność Jane Jacobs przywróciła dobrą sławę śródmieściom. Powrót do miasta europejskiego Léona Kriera, intuicyjne obserwacje Jana Gehla o przestrzeniach publicznych, a później także ruchy Nowego Urbanizmu i Smart Growth spowodowały zwrot w postrzeganiu gęstości. Jako antyteza sprawlu miastotwórcza gęstość zyskała status urbanistycznego założenia a priori, doprowadziła też do nieoczekiwanego przymierza architektów, urzędników, deweloperów i ekologów.
Paradygmat ekologiczny: architektura plastra miodu
„Im gęściej będą zaludnione miasta, tym lepiej dla planety”4 – przekonuje Filip Springer. Przywołuje badania Center for Sustainable Systems Uniwersytetu Michigan: wynika z nich, że dwukrotne zwiększenie gęstości zaludnienia zmniejsza o jedną trzecią zużycie energii w gospodarstwach domowych. Punktuje też szarą energię, czyli koszt energetyczny wpisany w architekturę. Obejmuje on produkcję i transport materiałów, proces budowy oraz inwestycje towarzyszące, w tym garaże i parkingi, zbrojenie terenu oraz doprowadzenie dróg dojazdowych. Autor analizy przeprowadzonej w kontekście austriackim obliczył, że na sto metrów kwadratowychpowierzchni mieszkalnej budynek wielorodzinny o wysokości od trzech do siedmiu pięter zużywa około połowy szarej energii domu pasywnego lub jednorodzinnego w zwartej zabudowie oraz jedną trzecią domu jednorodzinnego w układzie rozproszonym5.
Idąc tym tropem, można zaryzykować tezę, że im wyższe zagęszczenie, tym bardziej ekologicznie. Urbanistyka maksymalnego zagęszczenia powinna naśladować zasady rządzące architekturą zwierząt (jej formy, między innymi pszczeli heksagon, opisywał Juhani Pallasmaa), a więc być zoptymalizowana do potrzeb gatunku. Twórcy teorii wczesnomodernistycznych wykraczali daleko poza biologiczne przetrwanie, ale wiele z ich postulatów można przewrotnie przyłożyć do radykalnego modelu ekologicznego. Szymon Syrkus pisał o trzech rodzajach maszyn: mieście, mieszkaniu i meblu: „Plan architektoniczny jest przewidywaniem funkcji życiowych, jakie człowiek spełnia, mieszkając w domu […] meble-maszyny przyczyniają się do zmniejszenia powierzchni lokali mieszkalnych […] niektóre pomieszczenia mogą pracować na dwie zmiany”6.
Ludzka architektura nigdy nie będzie idealnie skrojona do biologiczno-gatunkowych potrzeb jej użytkowników. Pallasmaa wyjaśnił, że oderwała się od konieczności przetrwania i manifestuje dążenia metafizyczne, reprezentacyjne i estetyczne7. Bez względu na to, ile cierpień przysparza człowiekowi kultura, ani on, ani jego architektoniczny habitat nie potrafią się od niej oderwać. W dodatku z lokalną kulturą bezpośrednio związany jest akceptowalny (często z braku alternatywy) w danym społeczeństwie poziom miejskiej gęstości. Średnio 25,3 tysiąca osób przypada na kilometr kwadratowy w Mumbaju, ale aż 45 tysięcy w tamtejszym śródmieściu. W Nowym Jorku jest to odpowiednio 9,2 tysiąca i 15,3 tysiąca, w Londynie – 4,5 tysiąca i 8,3 tysiąca. Szczególnym przypadkiem jest Szanghaj: średnio na kilometrze kwadratowym zamieszkuje tam 3,1 tysiąca osób, ale w centrum ich liczba wzrasta do 23,2 tysiąca8. Wskaźniki dla Warszawy wynoszą 3,4 tysiąca i 6,2 tysiąca9.
Azjatycka gęstość mikromieszkań, kilkudziesięciopiętrowych wieżowców i nieformalnej zabudowy najuboższych dzielnic nie mieści się w zachodnich wyobrażeniach i standardach. Moja współpraca przy projektach chińskiego zespołu Mandaworks w Szanghaju każdorazowo wiązała się z szokiem kulturowym i koniecznością zarzucenia świętych, skandynawskich prawideł urbanistycznych. Przeskalowaniu podlegało wszystko: obszar opracowania, zakres programu funkcjonalnego, struktura urbanistyczna i typologie zabudowy. Masterplan dzielnicy Xiakewan Science City w Jiangyin obejmował 80 kilometrów kwadratowych i 2 miliardy powierzchni całkowitej programu.
Eksperci UN-Habitat zalecają gęstość w przedziale 15–45 tysięcy osób na kilometr kwadratowy10. Komfortowe sztokholmskie śródmieścia zamieszkuje średnio 20 tysięcy osób na kilometr kwadratowy. W rankingu gęstości według GUS-u na podium w Polsce plasują się centrum Szczecina (26 tysięcy osób na kilometr kwadratowy), warszawskie Nowolipki i Muranów (po około 18,5 tysiąca). Dogęszczanie, zwłaszcza na zasadzie miejskiej akupunktury, wydaje się słuszną strategią. W Systemie do mieszkania Agata Twardoch przywołuje pracę magisterską swojej studentki: w Zwartym mieście Katowice Sara Sacała dowodzi, że wypełnienie luk w zabudowie śródmiejskiej Katowic dałoby dodatkowe sto tysięcy metrów kwadratowych przestrzeni użytkowej11. Podobny cel, przynajmniej na poziomie deklaratywnym, stawia sobie think tank GĘSTO Zbigniewa Maćkowa. Chciałby nabywać tańsze, trudne do zaprojektowania działki i budować na nich mieszkania społeczne.
Gęstości nie należy traktować jako celu samego w sobie. Nie zgadzam się z przesłaniem Springera: „zagęszczenie źle się kojarzy […] [trzeba je – przyp. K.Z.] owinąć w pozłotkę, jakoś opowiedzieć, a dopiero potem sprzedać […] tym właśnie jest idea miasta piętnastominutowego, opakowaniem w komunikat o wygodzie tej dość złożonej prawdy, że powinniśmy żyć bliżej siebie […] ponieważ to radykalnie zwiększy nasze szanse na ograniczenie konsekwencji katastrofy ekologicznej”12. Nie czuję się przywiązana do żadnego z terminów: miasta gęstego, kompaktowego, piętnastominutowego. Jakościowe osiedla nie powstają przez spiętrzanie mieszkań. W ten sposób nie rozwiązuje się też problemów środowiskowych, w tym wynikających z nadmiernego korzystania z samochodów. Gęstość może oddziaływać pozytywnie tylko w połączeniu z bogatą ofertą miejsc pracy i usług, dostępnością infrastruktury społecznej oraz transportu publicznego. Wyłącznie w strukturze charakteryzującej się zróżnicowaniem i wielofunkcyjnością udaje się jednocześnie wspierać miejską przedsiębiorczość, życie kulturalne i społeczne, zmniejszyć zależność od samochodów oraz tworzyć efektywne, zamknięte obiegi energii. Słabe strony mieszkania na suburbiach, z dala od szkół, miejsc pracy i usług, zostały już dawno rozpoznane. Możliwości oferowane przez miasta w przeciwieństwie do nie-miast – nie tylko dane bezpośrednio, ale także wynikające z przecinania się ludzkich intencji i działań – nie są pozłotką ani opowieścią do sprzedania, ale pierwotną determinantą atrakcyjności. Jej lekceważenie wydaje się szkodliwe także dla dyskursu ekologicznego, nawet jeśli z niego się wywodzi.
Współczesne modele urbanistyczne: soft city
W podejściu do gęstości blisko mi do Davida Sima, architekta i urbanisty. Wiele lat przepracował w kopenhaskim biurze Jana Gehla. Podkreśla przede wszystkim symbiotyczność miast, czyli tworzące się w nich sieci wzajemnych układów, powiązań i korzyści. Swoje poglądy zawarł w prostym równaniu: zagęszczenie x różnorodność = bliskość. Jego zdaniem ta prosta zasada sprawdza się w każdych warunkach. Sim uważa, że bliskość przełoży się nie tylko na obniżenie kosztów (energetycznych i finansowych), lecz także dzielenie zasobami i wzmacnianie wspólnej tożsamości. „Poza wydajnością przestrzenną żadne korzyści nie płyną z życia jeden na drugim” – ostrzega i wskazuje czynniki konieczne, by gęstość nie doprowadziła do drastycznego obniżenia komfortu życia: różnorodność typologiczną i architektoniczną, dbałość w kształtowaniu przestrzeni publicznych i prywatnych, elastyczność funkcjonalną, ludzką skalę, komunikację pieszo-rowerową, poczucie bezpieczeństwa, wspólnoty sąsiedzkie, sprzyjający mikroklimat, bioróżnorodność13.
Sim jest autorem Soft City – eseju-podręcznika, w którym zebrał tendencje i kierunki urbanistyczne dominujące współcześnie, zwłaszcza w państwach nordyckich, Niemczech, Austrii i Holandii. Określeniem soft (miękki)14 Sim próbuje zakotwiczyć swoją koncepcję w skandynawskiej tradycji zmiękczania codzienności w surowym klimacie za pomocą prostych, intuicyjnych gestów. Ich odpowiedników na poziomie architektury upatruje w rozwiązaniach low-tech. Jako praktyk nie poprzestaje na wyłożeniu teorii ogólnej. W sześciu rozdziałach przedstawia konkretne postulaty przejścia do miękkiego miasta: 1) od wielkiej skali do małej; 2) od przestrzeni otwartej do domkniętej, wyraźnie zdefiniowanej; 3) od spiętrzania do warstwowania; 4) od zabudowy wolnostojącej do złączonej; 5) od mono- do multifunkcyjności; 6) od zabudowy rozproszonej do zwartej.
Rys. na podstawie diagramów Davida Sima
Nie trzeba się zgadzać ze wszystkimi tezami Sima, by docenić przekrojowość tego opracowania, a także wyjątkową dbałość w rozważaniu kompozycji przestrzennych w skalach S, M, L. Obejmuje ona oddziaływanie osiedli w szerszym, miejskim kontekście, funkcjonowanie przestrzeni publicznych wyznaczonych krawędziami zabudowy, pomysłowe wykorzystanie parterów, poddaszy i podwórek, a nawet świadome miejscotwórcze lokowanie stref wejściowych. Zaproponowany przez Sima model projektowania osiedli uwzględnia sposoby funkcjonowania przestrzeni między budynkami i na ich styku, najlepiej o różnych porach. Podejmę się jednak krytycznego odczytania drugiej z sześciu propozycji Sima – od przestrzeni otwartej do domkniętej. Da mi pretekst do omówienia różnych typologii osiedlowych w kontekście rozkładania gęstości.
Sim porównuje cztery typologie zabudowy: wysoką na 18 kondygnacji zabudowę punktową (trzy wieżowce), dwa modularne bloki o wysokości 14 kondygnacji, tradycyjny kwartał z przestronnym dziedzińcem do 6–7 kondygnacji oraz ciasną zabudowę kwartałową po 4 kondygnacje (cztery mniejsze kwartały zajmują tyle miejsca, ile jeden duży); oznaczone A, B, C, D. Każda z nich na tym samym obszarze ma 22,4 tysiąca metrów kwadratowych powierzchni całkowitej. Zwykle przyjmuje się 100 metrów kwadratowych jako powierzchnię całkowitą mieszkania – średnia uwzględnia różne rozmiary mieszkań, konstrukcję oraz przestrzeń komunikacji. W przybliżeniu każda z typologii Sima zapewnia po 244 mieszkania.
Rys. na podstawie diagramów Davida Sima
Sim jednoznacznie przedkłada ostatni model (D) ponad pozostałe. Swoje rozważania rozpoczyna od głównej zalety zabudowy kwartałowej – wytwarzania dwóch różnych rodzajów przestrzeni: prywatnego dziedzińca (domknięty, bezpieczny i wyciszony, sprzyja kontaktom sąsiedzkim i wzmacnia poczucie współodpowiedzialności) i publicznej miejskiej pierzei (w kompozycji z pozostałymi pierzejami wyznacza ramy ulic i placów). Funkcjonują obok siebie, rozdzielone opaską architektury. Czytelny podział przestrzeni na prywatną i publiczną rzeczywiście się sprawdza w kontekście śródmiejskim.
Sim powołuje się również na wydajność tej typologii. Kwartał wykorzystujący cały obrys działki wytwarza najwięcej powierzchni użytkowej, chociaż mieszkania w narożnikach takiej zabudowy często są nieforemne i trudne do zaaranżowania. Zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie w projekcie dogęszczania Ludwigsfeld, zaproponowaliśmy jednak kwartał w proporcjach i rozmiarze zbliżony do trzeciej typologii (C). Sim widziałby na jego miejscu cztery ciaśniejsze, ale niższe kwartały, ponieważ jako klasyczny gehlista priorytetowo traktuje „ludzką skalę”.
Kwartał z przestronnym dziedzińcem (C) Sim uważa za mniej pożądany. Na każdym z boków o długości około 100 metrów wznosi się 6–7 kondygnacji15, struktura jest więc podobna do znanego z Barcelony klasycznego kwartału Ildefonsa Cerdy. Powierzchnia zabudowy wynosi 3,6 tysiąca metrów kwadratowych. Jeśli przyjmiemy, że szerokość całkowita opaski zabudowy ma 15 metrów16, otrzymamy w środku dziedziniec o wymiarach 70 x 70 metrów.
Cztery kwartały Sima mają boki o długości 45 metrów17 i 5,6 tysiąca metrów kwadratowych zabudowy. Po odjęciu opaski zabudowy na dziedziniec pozostanie przestrzeń o wymiarach 15 x 15 metrów. Przy czterech piętrach jest to odległość na granicy akceptowalności ze względu na kąt zacienienia oraz bliskość okien na przeciwległych elewacjach. Nawet jeśli przyjmiemy, że pod kwartałami nie będzie parkingów podziemnych, zostaje niewiele miejsca na powierzchnię biologicznie czynną18, zwłaszcza po odjęciu tarasów na parterze, ścieżek lub dodatkowych obiektów wspólnego użytku. Zarówno pod względem wspierania bioróżnorodności, zbierania wody opadowej, jak i zmniejszania efektu wyspy ciepła dziedziniec – o powierzchni ledwie przekraczającej 200 metrów kwadratowych –nie będzie zbyt wydajny.
Czy utrzymanie zabudowy w czterech kondygnacjach jest warte takiego zubożenia walorów? Sim broni takiej struktury: osoby bez problemów z poruszaniem się nie będą musiały korzystać z windy. Tylko że winda jest obowiązującym standardem w zabudowie wielorodzinnej, a im wyższy budynek, tym mniejszy jej koszt finansowy i przestrzenny w przeliczeniu na piętro. Ten argument bez wątpienia wysunie deweloper, jeśli zechce dopchnąć w ciasnym kwartale dodatkową kondygnację. Poza tym jeśli uznamy zabudowę kwartałową za typologię gęstego śródmieścia, czy sześć albo nawet osiem pięter przytłacza skalą? Mówimy o uśrednionej wysokości; nie musi być rozłożona równo, można ją wprowadzać przez dominanty i uskoki, w bryle rzeźbionej odpowiednio do kontekstu. Czy uważamy za nieludzkie barcelońską siatkę lub (z nowszych przykładów) kopenhaską dzielnicę Ørestad?
Argumentacja Sima na rzecz ciasnych kwartałów obejmuje także zsumowaną długość ich obwodów, wyznaczających krawędzie ulicy. Ciasne kwartały (D) zapewniają najwięcej powierzchni na aktywne partery. Z mojego doświadczenia w Szwecji wynika, że na osiedlach poza ścisłym centrum powierzchnia przeznaczona na te funkcje jest ledwie ułamkiem powierzchni potrzebnej na mieszkania. W Uppsali rozbudowa osiedla Gottsunda zakłada nową aleję z linią tramwajową i pieszy bulwar. Gdy opracowywaliśmy w Mandaworks masterplan dla tego obszaru, zależało nam na aktywnych parterach wzdłuż niej, ale samorząd przewidział zbyt mało powierzchni programu usługowego i społecznego, abyśmy mogli ją zaproponować we wszystkich pierzejach. Z dala od lokalnych węzłów komunikacyjnych na sztokholmskich osiedlach, zarówno nowo wybudowanych (Liljeholmskajen), jak i rozbudowywanych (Sundbyberg), mieszkaniowe partery są pogrążone w letargu, a ulice w ciągu dnia roboczego zioną pustką. Sim przynajmniej częściowo odżegnuje się od nostalgii cappuccino city,z kawiarniami dla hipsterów. Podkreśla, że nie należy zagarniać parterów wyłącznie na cele usługowo-komercyjne, trzeba tam wprowadzać funkcje specjalne: pralnie, warsztaty rowerowe, mieszkania z ogródkami dla rodzin lub dostępne dla osób starszych i z niepełnosprawnością. Chociaż sposób wykorzystywania parterów jest ważny, maksymalizowanie tam powierzchni usługowej nie wydaje się uzasadnione. Niestety lokatorzy nie garną się do mieszkań na parterze, zwłaszcza w gęstej strukturze: są ciemne, nie dają poczucia bezpieczeństwa.
Nie podejrzewam Sima o sprzyjanie interesom deweloperów, niemniej narracja jednostronnie promująca ciasną zabudowę kwartałową wspiera maksymalizację powierzchni i dochodów, nawet kosztem jakości życia mieszkańców, stanu środowiska i miejskiej odporności klimatycznej. Już podzielenie przestronnego kwartału z trzeciego diagramu (C) na dwa zamiast czterech zwiększyłoby gęstość przy zachowaniu także innych walorów.
Sim nie jest zwolennikiem zabudowy punktowej (A) i blokowej, zwłaszcza w wersji modernistycznej. Twierdzi, że otwarty plan z wolnostojącymi budynkami oznacza monotonię przestrzenną. A przecież posługując się tymi typologiami, można tworzyć atrakcyjne kompozycje, wprowadzać podziały i wydzielać strefy o zróżnicowanych jakościach. Między zabudową zorganizowaną wzdłużnie lub jako kwartał przepuszczalny zostaje więcej miejsca, więc sprawdza się ona w relacji z istniejącym krajobrazem lub wyrazistą topografią. Uwolnioną przestrzeń można kształtować, posługując się tymi samymi wskazówkami z podręcznika Sima – poprzez aktywne partery, przyjazny mieszkańcom układ fasad (ruchliwe z wejściami, spokojne z balkonami), programowanie przestrzeni wspólnych (skwery, place zabaw, siłownie na świeżym powietrzu itd.). W przeciwieństwie do Sima użytkownicy doceniają wiele z modernistycznych założeń urbanistyczno-krajobrazowych; jako oczywisty przykład udanego założenia na myśl od razu przychodzą Sady Żoliborskie Haliny Skibniewskiej. Dłuższe boki półotwartych, U-kształtnych dziedzińców sztokholmskiej ekodzielnicy Hammarby Sjöstad, z początku XXI wieku, są krawędzią pierzei tradycyjnej alei z częściowo aktywnymi parterami. Z drugiej strony otwierają się na skalistą topografię i zagajnik, wyrywkowo domknięte niższą zabudową punktową. Od strony dziedzińca trzy boki zabudowy oplata pas tarasów, a pośrodku króluje strefa prywatnych ogródków warzywnych. Przestrzeń jest wydzielona, ale dostępna, mogą przez nią przechodzić również osoby spoza grona mieszkańców.
We współczesnych nowatorskich masterplanach często eksperymentuje się z kwartałami przepuszczalnymi – typologią zbliżoną w rozmiarach i proporcjach do kwartału, zwykle w siatce urbanistycznej z innymi kwartałami, ale niedomkniętą, złożoną z budynków wolnostojących o zróżnicowanych układach funkcjonalnych. Zastosowano ją w dzielnicy Norra Djurgårdsstaden na północy Sztokholmu, częściowo już zrealizowanej. Niektóre z tamtejszych kwartałów przyjęły formę geometrycznych układanek z podłużnych bloków, klockowatych brył zabudowy punktowej i domków szeregowych. Zróżnicowane typologie architektoniczne dzielą przestrzeń na strefy różnej wielkości i zastosowania.
Na podstawie Google Maps
Na podstawie Google Maps
Jako projektantkę najbardziej uderza mnie dogmatyczność Sima, szczególnie zaskakująca z racji jego wyraźnie antymodernistycznej postawy. Trudno sobie wyobrazić, że jedna nadrzędna typologia zadziała w każdym kontekście. W 2022 roku pracowaliśmy w Mandaworks nad propozycją osiedla na obrzeżach Karlstad, sześćdziesięciotysięcznego miasta w środkowej Szwecji. Samorząd przeznaczył na tę inwestycję teren sąsiadujący z dwoma wrażliwymi ekosystemami – lasem i podmokłą łąką. Zastosowaliśmy trzy typologie. Klasyczne bloki w półkwartałach wyznaczały przestrzeń placu i dwóch głównych ulic w centrum założenia. Zabudowa punktowa w luźnej aranżacji przy granicy lasu stoi wśród drzew. Kilka rzędów gęstej, ale niskiej zabudowy szeregowej schodziło w stronę łąki – im bliżej niej, tym mniej kondygnacji.
Forma struktury urbanistycznej powinna być dopasowana nie tylko do oczekiwanej gęstości, ale także wielkości i charakteru ośrodka miejskiego, w którym powstaje. Nie można przykładać tej samej miary do małych, średnich i dużych miast. Każde z nich funkcjonuje na swoich zasadach – duże miasto nie jest po prostu sumą mniejszych, a małe nie jest miniaturą ani wycinkiem dużego.
Il. Lara Abi Saber
Wizualizacje i diagramy łatwo zapełnić kolorowymi ludzikami, ale zagęszczenie – źródło miastotwórczej energii – jest determinowane przez wiele czynników, niekoniecznie przestrzennych. Trwała witalność społeczno-ekonomiczna dzielnicy powstaje na skutek procesów organicznych, nie da się jej narysować w CAD-zie. Przestrzeń współkształtuje lub ogranicza podejmowane w niej działania, ale między formą struktury urbanistycznej a relacjami społecznymi i zachowaniem jej użytkowników nie zachodzi linearny związek przyczynowo-skutkowy. Na bogactwo scenariuszy zwraca uwagę Jane Jacobs: „W tym samym rodzaju zabudowy, w tej samej materialnej tkance miasta można uprawiać bardzo różne sposoby «życia po miejsku»”19. Sim zarzuca otwartym przestrzeniom, że są droższe w utrzymaniu, ponieważ muszą ich doglądać opłacani usługodawcy; o domknięte podwórka dba wspólnota mieszkańców. Doświadczenie pokazuje jednak, że więcej racji ma Jacobs. Na jej korzyść przemawiają typowe miejskie obrazki: zapuszczone podwórko kamienicy w śródmieściu, wymuskane, ale puste dziedzińce nowej deweloperki, pas przyblokowych ogródków z kwiatami sadzonymi przez mieszkańców, pas niegdysiejszych przyblokowych ogródków, porzuconych i zamienionych na trawnik. Odczytując Jacobs, Susan Fainstein pyta przewrotnie: czy zaplanowana różnorodność jest oksymoronem? czy da się aranżować to, co jest z natury spontaniczne?20
Nie chodzi o to, by architekt lub urbanista odstąpili od prób stworzenia wielowarstwowego, zróżnicowanego środowiska mieszkaniowego. Najważniejsze, żeby byli elastyczni: potrafili odpowiadać na konkretne wyzwania osadzone w zmiennych kontekstach. Jacobs udzieliła nam uniwersalnej lekcji: najcięższym grzechem wobec miasta jako żywego organizmu są próby zapakowania go w zuniformizowane pudełka według narzuconego, nieomylnego modelu. Krytykowała nie tylko modernistyczne realizacje, ale również buldożery, które przygotowały pod nie grunt. Jako najgroźniejszy wymiar naiwnego przekonania o zdolności form architektury do prowokowania głębokich przemian społecznych wskazała wyburzanie osiedli uznanych za problematyczne, a na ich miejscu wznoszenie nowych. Proceder ten, coraz powszechniejszy w bliskiej Simowi Danii, jest nie tylko szkodliwy społecznie, ale również skrajnie nieekologiczny, a zasilają go zarówno niechęć do modernizmu, jak i wiara w kwartał.
proj. Mandaworks Il. Lara Abi Saber
Wskaźniki gęstości a modele rozwoju Polski: deglomeracja
Analiza wskaźników gęstości wymaga nieustannego fokusowania, aby w polu ostrości pozostały wszystkie elementy, od mikro do makro: mieszkania i budynki, kwartały zabudowy, osiedla i dzielnice, miasta, regiony i krajowa sieć osadnicza, a w szerszym ujęciu także planowanie o zasięgu kontynentalnym. Trzeba uwzględniać prognozy demograficzne, wewnętrzne kierunki migracyjne (wyludnianie się jednych regionów kosztem innych), kwestie społeczne i środowiskowe. Na gęstość wpływają lokalizacja i rodzaj ośrodka osadniczego, regulacje planistyczne, prawo budowlane, ceny gruntów, wydolność szeroko rozumianej infrastruktury i percepcje kulturowe.
Polskę charakteryzuje policentryczny układ osadniczy. Ośrodki miejskie różnej wielkości są regularnie rozmieszczone na terytorium kraju i panuje między nimi względna równowaga społeczno-ekonomiczna. Przemysław Śleszyński, ekspert w dziedzinie deglomeracji i polityki przestrzennej, uważa taki układ za najkorzystniejszy z punktu widzenia rozwoju społeczno-gospodarczego. Zapewnia dostępność przestrzenną, nie generuje ujemnych sprzężeń zwrotnych (większe ośrodki nie zjadają mniejszych). Sprawdza się także w obliczu zagrożeń geopolitycznych oraz kryzysów, na przykład pandemii. W unijnej Agendzie Terytorialnej 2030 podkreśla się konieczność wzmacniania policentryczności. Oprócz Polski jej wysoki wskaźnik mają w Europie Niemcy i Włochy21.
Utrzymanie układu policentrycznego wymaga aktywnej polityki deglomeracyjnej. Równowaga terytorialna nie towarzyszyła spektakularnemu wzrostowi równowagi społecznej ostatnich lat. Od 1989 roku zwiększyła się liczba ośrodków miejskich o ujemnym bilansie atrakcyjności. Kurczy się około 80 procent polskich miast, w większości małych i średnich, ale także Łódź i konurbacja katowicka. Jednocześnie stale rośnie tak zwana wielka piątka aglomeracji: Warszawa, Kraków, Poznań, Trójmiasto i Wrocław. Rezultatem jest wzmożeniem wahadłowych migracji między miastami, odbywających się w cyklach dziennym lub tygodniowym. Komitet Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN szacuje, że koszty w postaci paliwa, czasu na dojazdy, budowę i utrzymanie infrastruktury sięgają dziesiątków miliardów złotych rocznie22.
Śleszyński twierdzi, że należy pogodzić pozornie sprzeczne koncepcje rozwoju: spolaryzowanego i zrównoważonego: „Rozwój powinien być równoważony regionalnie, zgodnie z zasadą policentryczności, a skoncentrowany lokalnie. Biegunami wzrostu nie powinny być odrębne ośrodki, ale ich wspólnie powiązana sieć”. Z jednej strony Śleszyński postuluje więc uznanie pewnego prymatu istniejących aglomeracji, z drugiej – wzmacnianie na szczeblu regionalnym, szczególnie miast niewojewódzkich, z populacją rzędu stu–dwustu tysięcy mieszkańców23.
Polityka deglomeracyjna powinna dotyczyć lokowania innowacji, przemysłu i miejsc pracy, ale także programów mieszkaniowych. Te ostatnie mogą dawać impuls dla pożądanych migracji wewnętrznych: „Programy typu Mieszkanie+ powinny być nakierowane wyłącznie na miasta niewojewódzkie, w tym powiatowe: sprzyjałoby to koncentracji ludności. Na wsi wciąż istnieją […] nadwyżki ludności rolniczej […] szacowane na […] 2 miliony osób”24. Śleszyński uważa, że zachęcenie przynajmniej jednej trzeciej z nich, by przeprowadziły się do średnich miast, pomogłoby zahamować tam nadmierny spadek populacji i dochodów, niewystarczających, by utrzymać infrastrukturę wybudowaną z myślą o większej liczbie użytkowników niż obecna. Podkreśla, że niektóre miasta i gminy już nigdy nie sprostają swoim dotychczasowym funkcjom, ale są regiony, w których zapaści społeczno-ekonomicznej można przeciwdziałać.
W skali lokalnej polska struktura osadnicza jest silnie rozdrobniona. Procesy demograficzne sięgające jeszcze polityki państw zaborczych wzmocniło zarzucenie racjonalnego planowania przestrzennego po 1990 roku. Jego lekceważenie przez samorządy doprowadziło do dekoncentracji mieszkalnictwa nie tylko na obszarach podmiejskich, ale także w regionach turystycznych oraz wzdłuż niektórych korytarzy transportowych (na przykład Wrocław–Kraków, Warszawa–Poznań)25. Jedną z przyczyn rozproszenia zabudowy jest nadpodaż gruntów budowlanych w dokumentach planistycznych. Autorzy raportu Specjalne strefy mieszkaniowe oszacowali, że na obszarach wskazanych przez nich jako mieszkalne mogłoby się osiedlić 167–220 milionów osób, przy założeniu chłonności odpowiednio 4 tysięcy osób na kilometr kwadratowy w zabudowie jednorodzinnej i 20 tysięcy osób w zabudowie wielorodzinnej. Wiele z tych terenów jest nieuzbrojonych, leżą daleko od podstawowych usług i infrastruktury społecznej. Około 80 procent inwestycji mieszkaniowych koncentruje się w 20 procentach gmin, więc mimo nadpodaży deweloperzy narzekają na niedobór działek na obszarach silnego popytu26.
Filip Springer proponuje:
Jeśli chcemy mieć naprawdę gęste, a jednocześnie wygodne do życia miasta, to między deweloperami, ruchami miejskimi i świadomymi wyzwań klimatycznych architektami musi się zawiązać sojusz. Brzmi to naiwnie, ale kto lepiej niż deweloperzy zna się na wyciskaniu z działek metrów powierzchni użytkowej? […] coraz częściej myślę, że należałoby w jakiś magiczny sposób połączyć wszystkich, żeby zaczęli działać razem27.
Springer rzeczywiście wykazał się naiwnością. „Wyciskaniem” z działki narzuconej gęstości zajmują się architekci – to oni muszą pomieścić program w bryłach architektonicznych, nadać mu formę w przestrzeni. Partnerstwo publiczno-prywatne w zakresie rozwoju przestrzennego nie ma w sobie nic z magii. W jego ramach rozwój przestrzenny jest zorganizowany według szerszej strategii na poziomie krajowym, następnie zarządzany na szczeblu samorządowym, kształtowany przez architektów i urbanistów z uwzględnieniem procesów partycypacyjnych i ekspertyz dostarczonych przez powiązane branże. Deweloper zgłasza się lub jest zapraszany do wzięcia udziału w tym procesie, ale obowiązują go wypracowane przesłanki przestrzenne, między innymi struktura urbanistyczna przewidziana w masterplanie, wskaźniki gęstości, oczekiwania wobec przestrzeni zielonych i społecznych. Zarówno demonizowanie deweloperów z powodu ich dążenia do zysku, jak i podziw, że dla zarobku dociskają gęstość, są jałowe i rozmijają się z niezbędnym oczekiwaniem, że rozwój polskich miast będzie przebiegał zgodnie z takim modelem, który zabezpiecza potrzeby mieszkańców, odpowiada na wyzwania środowiskowe i jest opłacalny dla inwestorów. Przekonanie, że jest to „magia” lub wyzwanie przerastające możliwości prężnie rozwijającego się, trzydziestosiedmiomilionowego kraju, do niczego nas nie przybliża.
Pomijanie etapu projektowania masterplanów prowadzi do chaosu przestrzennego – osiedla większe niż kilka kwartałów zabudowy powstają bez spójnej wizji urbanistycznej. W kontekście spełniania potrzeby mieszkaniowej to zjawisko skutkuje brakiem korzystnej alternatywy dla domku na przedmieściach. Do 20 procent gmin dużo inwestujących w mieszkalnictwo należy mój rodzinny Oświęcim. Efekt: w ostatnich lat miasto wyludnia się na korzyść obwarzankowej gminy. Zgodnie z przekonaniem, które w Polakach utwierdza abdykacja państwa z polityki mieszkaniowej, zaspokojenie tej potrzeby jest sprawą indywidualną, a więc, ci, których na to stać, kupują działkę i budują dom. Niższym kosztem uzyskują wyższy komfort zamieszkiwania niż w nowym budownictwie wielorodzinnym. Rynek wtórny jest tańszy, ale zdominowany przez bloki z czasów PRL-u, a więc przeważają na nim małe mieszkania, nieodpowiednie dla rodzin z dziećmi. Cztery nowe eleganckie bloki w centrum miasta od dwóch lat stoją puste – mieszkania wykupiono tam jako lokatę kapitału. To ilustracja polskiego paradoksu – w kraju, który jest europejskim liderem budownictwa28, zaostrza się kryzys dostępności mieszkań. Dysproporcja kosztów między zamieszkiwaniem przedmiejskiego domku względem osiedla w centrum jest jeszcze większa w miastach aglomeracyjnych. Wygłaszając ekologiczne apele o zakazie budowania domów jednorodzinnych, trzeba się zastanowić, kogo właściwie powinniśmy obarczać odpowiedzialnością za naszą sytuację przestrzenną – jednostki czy może nieskuteczne państwo?
Nadrzędną zasadą ekologicznego projektowania jest ponowne wykorzystywanie już istniejących zasobów, a więc budynków, infrastruktury i terenów eksploatowanych w przeszłości. W takim ujęciu policentryczna sieć miast i miasteczek jawi się jako cenny potencjał. Odpowiednie wykorzystanie go będzie zależało od tego, czy uda nam się zintegrować politykę deglomeracyjną, przestrzenną, środowiskową i mieszkaniową. Perspektywa obejmująca te wszystkie zagadnienia posłuży przy tym do świadomego ustalania wskaźników gęstości, a z nimi także pożądanych struktur urbanistycznych i form architektury. Jeśli naprawdę chcemy mieć gęste, a jednocześnie wygodne miasta, musimy zacząć tworzyć miejscowe plany zagospodarowania parte na pogłębionej analizie przestrzennej oraz wyłaniać najlepsze rozwiązania urbanistyczne na drodze konkursów i publicznej debaty. Tylko w ten sposób powstaną osiedla osadzone w kontekście, funkcjonalnie zróżnicowane i dobrze skomunikowane – a więc dobre środowiska mieszkaniowe.