Polska jest ciekawym krajem. Wprawdzie nie lądują w niej kosmici, jak w hollywoodzkich filmach, ani nie wywołuje żadnych skojarzeń u większości Ziemian, chyba że interesuje ich papiestwo i piłka nożna. Architekturę (wybaczcie, architekci) też mamy moim zdaniem nie najciekawszą. Ani tych kilka „okładkowych” współczesnych budynków, ani „ostańce”, które jakimś cudem przetrwały kolejne wojny, nie poprawiają estetyki naszych niekończących się przedmieść. Nie pomagają styropianowe mieszkaniówki, pistacjowe siedziby ZUS-u i obite sidingiem wiejskie chaty. Zdradzę, co według mnie jest forte naszego kraju: to, proszę państwa, klimat, czyli fascynująco zmienna pogoda. Można by do tego dorzucić wpływ owego klimatu na nasze życie – od krakowskiego spleenu, przez mazowieckiego „doła”, po chroniczną meteopatię, o której prawdopodobnie poza granicami Polski słyszało niewiele osób. Trudno mi się nie zgodzić z pisarzem Krzysztofem Vargą, którego o ile taka na przykład Belgia nudzi, o tyle Polska męczy. Myślę, że męczy go tu wiele rzeczy, ale klimat najbardziej. Czyż nie uważają państwo, że to fascynujące?
Już na pierwszym roku studiów wykładowca z Katedry Budownictwa rzeczowo objaśnił nam, nieświadomym studentom, że polską specyfiką są częste zmiany temperatur, zwłaszcza tych oscylujących wokół Celsjuszowego zera. Dlatego kluczowe jest opanowanie tajnej sztuki projektowania detali budynków, zwłaszcza przegród zewnętrznych, dzięki czemu zażegnane zostanie niebezpieczeństwo przeniknięcia do środka choćby kropli wody. Woda, jak wiadomo, przechodząc w stan stały pod wpływem nagłego obniżenia temperatury, zwiększa objętość i trach! – eksploduje wewnątrz ściany, jak bez mała mikrobomba. W Polsce bomba z niczym dobrym się nie kojarzy. Tudzież ergo, mówił wykładowca grupce elewów, należy spędzić kupę czasu, ucząc się sztuki projektowania polskich detali, bo jak poradzicie sobie w Polsce, to potem projektować będziecie mogli wszędzie, nawet na Księżycu.
Rok studiów w Barcelonie uświadomił mi, że Hiszpanie mają łatwiejsze życie. Temat ogrzewania wnętrz dopiero się tam pojawiał, a na wzmiankę o wodzie wnikającej w ściany i wybuchającej w murze jako lód studenci i prowadzący reagowali zdziwieniem. Nic dziwnego. Przeżyłem w tym mieście zimę; w jej trakcie temperatura dwukrotnie spadła do poziomu przerażających (plus) 12 stopni Celsjusza, czyniąc życie w nieogrzewanej kamienicy nieznośnym, o ile nie miało się farelki. Zazdrościłem barcelończykom wszystkiego: fermentu kulturowego, zamożności, luzu, choć to jednak straszne katalońskie centusie, ale przede wszystkim bezwstydnie miłego klimatu. Siedziałem niepocieszony w środku zimy na dachu mojego budynku, głaszcząc smętnie bezczelne kaktusy, którym barceloński styczeń był niestraszny. Myślałem ze smutkiem o powrocie do polskich słot, szarugi i zawieruch (wybaczcie patrioci), a nastrój polepszała mi jedynie Schadenfreude, moi koledzy i koleżanki z Finlandii czy Islandii wracali bowiem do jeszcze gorszej pogody. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Jak mi wyjaśniono, na północy temperatury nie oscylują w nieskończoność wokół zera, tak jak u nas. Kiedy przyjdzie zima, konkretnie spadają i na długo robi się przyjemnie mroźno, bo do tego pada dużo prawdziwego śniegu. Jak tu więc kochać kraj, w którym ciągle jest listopadomarzec?
Studiowałem hiszpańskich mistrzów: Ferratera, Mitjansa, Monea, Pinos, de Oizę i rzesze innych. W uniesieniu prawie religijnym adorowałem nieziemsko białe, rzeźbiarskie bryły budynków, ale i prostotę detali, którą, jak sądziłem, łatwiej było uzyskać w hiszpańskim budownictwie i klimacie, gdzie krople wody nie przeistaczają się w bomby. Jako dziecko architektów, w dodatku po kilku latach podróży do Algierii, na Ibizę i Sardynię, żyłem w kulcie ściany monolitycznej, grubej, mięsistej i pierwotnej. Jednolita połać muru – kamienna, z cegły rzymskiej czy betonu – była niedoścignionym ideałem, praktycznie niemożliwym do zastosowania w ojczyźnie. Praktycznie, bo wtedy jeszcze nie wiedziałem o istnieniu domów w technologii straw-bale, stawianych z siana wypełniającego drewnianą konstrukcję, a domy z ubijanej ziemi stabilizowanej cementem zobaczyłem po raz pierwszy dopiero dwadzieścia lat później w Australii.
Wydawało się, że hiszpańskie budownictwo polega przede wszystkim na znajdowaniu sposobów na minimalizowanie nagrzewania ścian i dachu, kumulowaniu temperatur w przegrodach tak, by masywna ściana długo oddawała ciepło albo zimno, w zależności od pory roku. Do tego Hiszpanie od zawsze zdawali się na swój sposób czerpać radość z nadmiaru słońca zamiast całkowicie przed nim uciekać. Ich architektura rozwijała istniejące od antyku triki: ażurowe okiennice, pergole, zacieniające gzymsy, murowane poziome i pionowe brise-soleils w otworach okiennych, niszach loggii i nad balkonami. Znałem te sztuczki z ręcznie rysowanych przekrojów w książce Słońce w architekturze Mieczysława Twarowskiego i z antologii projektów Charlesa Correi, indyjskiego mistrza łączenia motywów wernakularnych ze współczesnością. Obie książki wertowałem w zachwycie, myśląc, że nigdy nie będzie mi dane projektować budynków, które staną gdzieś na południu, niezależnie, czy będzie to mój ukochany Półwysep Iberyjski, czy monsunowe Indie.
Kolejnym tematem było radzenie sobie z nagrzanym, często stojącym powietrzem. Hiszpanie okazali się mistrzami w planowaniu wentylacji budynków, zazwyczaj bazującej na grawitacji. Jeden z moich prowadzących, doktor Marciá Codinachs, grubawy brodacz w białej koszuli, w trakcie wykładu zachrypniętym głosem palacza puros oświadczył, że „byle amerykański kretyn może ludzi zapuszkować w klimatyzowanym szklanym pudełku”. Miał rację: zachłyśnięcie się hiszpańskich, portugalskich czy brazylijskich postmodernistów szklanymi fasadami prowadziło zazwyczaj do kryzysu kultury projektowej w każdym z tych krajów, że o krótkowzroczności ekologicznej tych projektantów oraz inwestorów tylko wspomnę. Żeby było śmieszniej, Codinachs prowadzi dziś globalnie działającą pracownię z Nowego Jorku, a unique resorts i prestigious villas z niej wychodzące są kwintesencją amerykańskiego myślenia. Cóż, pecunia non olet.
Pod koniec lat 90. w Hiszpanii trwał boom budowlany, i to we wszystkich możliwych sektorach. Budowano, co się dało. Plotka głosiła, że rząd przed wprowadzeniem euro pozwolił na wpuszczenie do gospodarki lewych pieniędzy z sektora turystyki (ze „sztucznych obłożeń”) i handlu narkotykami, które wartkim strumieniem płynęły z Maroka, zupełnie jak w kultowej komedii Fernanda Coloma Zagraniczne zakupy. Powstawały – ale też w wyniku matactw nie powstawały – autostrady, tworzono irracjonalne projekty w rodzaju martwego i dziś niszczejącego parku Forum 2004, wieńczącego program inwestycyjny Barcelona 2004. Równolegle podejmowano potrzebne działania w sektorze energetycznym, rolnictwie i administrowaniu źródłami naturalnymi, zwłaszcza wodą.
Patrzenie na związki ekonomii, polityki, budownictwa i wreszcie architektury poprzez pryzmat Hiszpanii i Portugalii tamtego czasu było niezwykłym doznaniem. Co ciekawe, ani przez moment nie przyszło mi wtedy do głowy, że część z ówczesnych procesów można by potraktować jak prototypowanie, zapowiedź albo przestrogę dla Polski, która przecież niedługo potem znalazła się w klubie państw Unii Europejskiej. Chyba zresztą dopiero park Forum 2004, prawdziwy cyrk form, gestów projektowych i wielkich nazwisk, jako pierwszy zaczął budzić we mnie niewygodną refleksję co do natury zaangażowania architektów w cyniczną hucpę służącą zasysaniu publicznych pieniędzy przez właścicieli gigantycznych hiszpańskich firm budowlanych.
Ani przez chwilę nie pomyślałem też, że wzmożona niedawnym upadkiem Bloku Wschodniego, coraz bardziej globalna gospodarka pogłębi swój negatywny wpływ na nasze życie, a przede wszystkim że po 1989 roku radykalnie przyspieszy wyniszczanie biosfery i doprowadzi do zmian klimatycznych, z którymi właśnie się borykamy. Bezkrytyczny entuzjazm konsumpcji i nadprodukcji wszystkiego, z cementem i tanimi ciuchami włącznie, doprowadził nas do Nowego Niepokojącego Świata. Chcemy tego czy nie, musimy się w nim jakoś odnaleźć, również jako projektanci.
Możemy przebierać w postawach, zaczynając od całkowitego wyparcia. Dalsze opcje to cynizm i udział w greenwashingowych działaniach inwestorów, zwłaszcza spod znaku wielkich korporacji. Na chętnych czeka też radykalne projektowanie proekologiczne, nieuznające całego sektora gadżetów technologicznych mających służyć utrzymaniu dotychczasowego, wywodzącego się z Ameryki myślenia o budynkach jako szklanych pudełkach, tyle że klimatyzowanych urządzeniami z naklejkami nowych „zielonych” certyfikatów. Ten ostatni wybór często oznacza idealistyczną decyzję działania na marginesie mainstreamu budowlanego, który mimo deklaracji często nie jest przesadnie chętny do inwestowania w rozwój zielonych technologii, a potem ich aplikację.
Kilka miesięcy temu, w trakcie jakiejś powierzchownej fejsbukowej wymiany zdań na temat betonozy polskich placów i rynków, rzuciłem żartobliwie, że najwyższy czas zacząć uczyć polskich studentów architektury technik radzenia sobie z klimatem rodem z odległych, wydawałoby się, światów. Po chwili uderzyło mnie, że to myślenie ma sens, skoro podnoszą się temperatury, zwiększa liczba dni słonecznych, zmienia krzywa opadów, a do tego nie radzimy sobie ze zbieraniem wody deszczowej. Nawet „tradycyjnie” zalegające na dachach polskich chałup metry sześcienne śniegu są coraz rzadszym widokiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że przetrwają, zanim dla moich dzieci i wnuków staną się bajką o Żelaznym Wilku. Tymczasem przybywa dni o temperaturach zaskakująco wysokich jak na miesiące, w których występują: luty okazuje się początkiem wiosny, a jesień wlewa się głęboko w grudzień. Upalne lato jest krótkim lipcowym wybuchem pośród deszczowych miesięcy albo zamiast wiosennych ulew i mżawek nagle przychodzi susza, zapowiedziana bezśnieżną zimą. Jak dla takiego klimatu cokolwiek projektować? Wydaje mi się, że jako ludzie i architekci możemy jednak na tę dynamiczną zmianę odpowiedzieć, i to na wielu poziomach.
Po pierwsze, poprzez wielkoskalowe działania, na przykład radykalne ograniczenie aktywności budowlanej, zwłaszcza hurtowo powstających w Polsce niskiej jakości mieszkaniówek, w tym zabudowy łanowej w różnych jej wariantach. Wiem, co powiecie: jak tu nie skorzystać z doskonałej koniunktury i boomu, kiedy deweloperzy walą drzwiami i oknami, by te mieszkaniówki im projektować?
Po drugie, powinniśmy naszą uwagę przenieść na mądre adaptowanie, remontowanie i renowację struktur już istniejących – od poziomu domu jednorodzinnego po substandardowe blokowiska z epoki Gomułki i przestrzenie publiczne. Podejrzewam, że tu niejeden i niejedna zaczną się bronić: przecież wybieramy ten zawód nie po to, żeby chować się po kątach. Chcemy robić ikony i ekspresyjne gesty, a takie adaptacje to zazwyczaj żmudna nuda…
Po trzecie, możemy jako projektanci wybierać, a przynajmniej rekomendować klientom rozwiązania technologiczne, materiałowe i strategiczne bardziej racjonalne w kategoriach zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska. Nieważne, czy będzie chodziło o kolor dachu, czy pomysł na etapowanie inwestycji. Tu też domyślam się odpowiedzi: dla większości klientów jesteśmy popychadłami, przegrywamy w konkurencji z działem projektowym generalnego wykonawcy; na etapie projektu wykonawczego właściwie wszystkie nasze decyzje i sugestie mogą być olane.
Po czwarte, warto zapożyczać z innych praktyk elementy low-techowego języka funkcjonalnego i formalnego. Chyba wielu z nas kojarzy to rozwiązanie jako najbardziej „substancjalnie” architektoniczne. Podpatrujmy architektów z Hiszpanii, ale też architektów krajobrazu oraz projektantów instalacji sanitarnych i elektrycznych, z tą grupą zawodową powinniśmy zresztą zacieśniać współpracę. Nasze budynki-rzeźby zyskają znacznie więcej sensu jako część większej całości, w której znaczenie ma każdy cień i jego oddziaływanie. Liczy się każda mikroklimatyczna nisza dostarczająca wilgoć do wnętrza budynku latem i każdy odpowiednio wysunięty dach przedłużający możliwość korzystania z życia na zewnątrz, każdy patent na obniżenie temperatury wnętrza latem i podniesienie jej zimą bez używania elektryki z Bełchatowa, zwiększenie grawitacją ruchu powietrza i wydłużenie czasu, w którym do wnętrza wpada naturalne światło, przez co nie musimy używać światła sztucznego.
Ta droga wymaga powrotu do lektury Twarowskiego, analizy starych i nowych rozwiązań ze świata, bo przecież nagle świat wkroczył do nas, choć wydawało się nam, że praktyka budowlana pozostanie niezmienna. Wymaga też krytycznego oka, bo pamiętajmy, że w dobie nadprodukcji do architekta co chwila dzwonią sprzedawcy nowych gadżetów. Pod pewnymi względami przygotujmy się na proces oczyszczania się z high-techowego bullshitu tam, gdzie to możliwe i gdzie oprzemy się presji globalnych koncernów. Nie łudzę się, że wrócimy do mądrej i szlachetnej architektury wernakularnej. To zresztą nie miałoby sensu, z dwóch powodów: po pierwsze, ekonomii i naszego trybu życia, a po drugie dlatego, że lokalne przednowoczesne tradycje budowlane powstawały w odpowiedzi na klimat. Nam klimat właśnie się zmienia. Postuluję raczej odejście od myślenia, że mamy budować coraz więcej, jak najtaniej, jak najbardziej w zgodzie z panującą praktyką i bez wychylania głowy poza nią. Oczywiście „łatwo się mówi”. Takie podejście rzeczywiście łatwiej zastosować, projektując dom jednorodzinny albo rezydencję dla oświeconego klienta, niż wykłócając się z domorosłym deweloperem, który oczekuje od nas przede wszystkim wystarania się o pozwolenie na budowę na bazie gęstego wzoru powtarzalnych klocków ustawionych równiutko wzdłuż miedzy. Jeśli nie chcemy jednak być sprowadzani do roli popychadeł, musimy znaleźć sposób, by przemówić do sumień i portfeli naszych pobratymców, zanim słońce wypali nam mózgi…