Mieszkaniówka przeznaczona dla klasy pracującej nie cieszy się dobrą sławą. Czasem pejoratywne opinie rzeczywiście są zasadne, a czasem wynikają jedynie ze snobizmu. Określenie council housing (osiedle komunalne) niedociekliwym kojarzy się z betonowymi wieżowcami, połaciami asfaltu, paranoją, ultramodernizmem, beznadzieją, przestępczym półświatkiem – ten urasowiony obraz kryje się w Stanach Zjednoczonych za pojęciem the projects. Mieszkałem w życiu na pięciu różnych osiedlach komunalnych i żadne, włączając moje obecne miejsce zamieszkania, ani trochę nie pasuje do tego opisu. Nic dziwnego – nawet w okresie, w którym wybudowano najwięcej wieżowców, przeważały osiedla komunalne składające się z niskich bloków, często również o niewielkiej gęstości zaludnienia. Negatywny obraz stworzyli i upowszechnili w latach 70. i 80. XX wieku ideolodzy niechętni całkiem udanemu i lubianemu systemowi.

Mieszkalnictwo socjalne przybiera na świecie różne formy. Powstaje z inicjatywy rządów, czasem organizacji non profit (a czasem nastawionych na zysk) i towarzystw budowlanych; często pracodawców, jak w chińskim systemie danwei sprzed reform gospodarczych Deng Xiaopinga. W Wielkiej Brytanii nazwa zdradza dobroczyńcę: council housing (mieszkania rady miejskiej), municipal housing (mieszkania gminne), local authority housing (mieszkania samorządowe). Deweloperem, właścicielem, a czasem nawet budowniczym mieszkań są władze miast, miasteczek i okręgów. Ten porządek ukształtował się w realiach dziewiętnastowiecznych, gdy mieszkania nierynkowe – wówczas rzadkość – były udostępniane przez organizacje charytatywne. Kwaterunek mas pracujących wykorzytywały do ewangelizacji, ich działalności nikt nie kontrolował ani nie rozliczał. Zmęczone tym stanem rzeczy postępowe samorządy i ich przeważnie pracowniczy elektorat doprowadziły w latach 90. XIX wieku do skonkretyzowania nowego modelu gwarantującego prawo do mieszkania. Odpowiedzialność za rozwiązanie problemu mieszkaniowego spoczęła na samorządach, a mieszkanie przestało być narzędziem podporządkowania i sprawowania kontroli.

Oczywiście rozwiązanie nie zawsze działało w praktyce, niemniej w Wielkiej Brytanii (trudno ją posądzać o lewicowość) znacznie większa niż w innych państwach kapitalistycznych część zasobu mieszkaniowego nie podlegała wolnemu rynkowi. Do lat 70. XX wieku powstał tam potencjalnie uniwersalny system mieszkaniowy – ponad połowa lokali dostępnych w śródmieściu Londynu, Glasgow, Sheffield i kilku innych miastach była komunalna. Nazwa „mieszkalnictwo publiczne” informuje, że mieszkania zapewnia sektor publiczny, a nie prywatny; określenie „mieszkalnictwo socjalne” sugeruje, że rozwiązanie jest dobre dla ciebie lub społeczeństwa; lecz tylko za terminem „mieszkalnictwo komunalne” stoi pogląd, że mieszkanie jest wytworem lokalnej demokracji i prawem.

System zaowocował niezwykle zróżnicowanym zasobem mieszkaniowym. W książce Municipal Dreams (Komunalne marzenia), najbliższej przekrojowemu badaniu jego struktury, John Boughton przedstawił na trzystu stronach kilkadziesiąt typów budynków: od futurystycznych betonowych zikkuratów o wysokiej gęstości zaludnienia po wiejskie chatki w stylu arts and crafts. Oczywiście nie we wszystkich budynkach komunalnych mieszka się dobrze, większość jest przeciętna – ani utopijna, ani dystopijna. Kontrast między mieszkaniami komunalnymi i charytatywnymi widać na pierwszy rzut oka, zwłaszcza w Londynie. Zbudowane z czerwonej cegły i kryte dachówką efektowne bloki postawione w latach 90. XIX wieku przez London County Council sąsiadują tam z barakopodobnymi kamienicami z żółtej cegły, które ufundował Peabody Trust – najprężniejszy budowniczy charytatywnych mieszkań socjalnych. Niestety, dziś większość tego zasobu mieszkaniowego znajduje się w prywatnych rękach. W latach 80. XX wieku mieszkania komunalne objęto ogólnokrajowym prawem wykupu. Już wcześniej niektóre samorządy pozwalały długoterminowym najemcom kupić zajmowane przez nich lokale, ale program Right to Buy przyznawał nabywcom ogromne rabaty. Pieniądze zamiast do samorządów płynęły wprost do rządu centralnego, a co najważniejsze, program szedł w parze z moratorium na budowę mieszkań komunalnych. Walczyły przeciwko niemu między innymi rady miejskie Londynu i Liverpoolu, niestety bezskutecznie. Samorządy pozostały właścicielami terenów i przestrzeni wspólnych, lecz mieszkania trafiły na wolny rynek (ich los podzieliły po 1989 roku lokale wybudowane w Europie Wschodniej w czasach socjalizmu). W rezultacie wiele z dawnych mieszkań komunalnych współtworzy obecnie przerażająco drogi i nieregulowany brytyjski system najmu prywatnego; czynsze przewyższają w nim często dwukrotność stawki dla lokali komunalnych. Z tego powodu program Right to Buy zakończono w Szkocji i Walii, lecz w Anglii wciąż pozostaje w mocy.

Osiedle Northam Estate w Southampton
fot. Owen Hatherley

Jak mniej więcej połowa brytyjskich mieszczuchów kilka razy mieszkałem na osiedlach komunalnych. Gdyby zsumować ten czas, wyszłoby, że przeżyłem na nich dwadzieścia z moich czterdziestu trzech lat. Tylko raz jednak zdarzyło mi się mieszkać w rzeczywistej własności samorządu i samorządowi płacić czynsz. Zaliczyłem każdy – oprócz wieżowca – rodzaj budynku komunalnego. Wyposażony w te doświadczenia, sformułowałem pewne wnioski na temat tego, czym jest mieszkalnictwo komunalne, jakie daje możliwości i czym się różni od prywatnych inwestycji. Postaram się szczerze opisać każde z moich dawnych mieszkań zaprojektowanych i zbudowanych przez samorządy: to, co w nich lubiłem, czego nie lubiłem, dlaczego się wyprowadziłem i – w ostatnim przypadku – dlaczego zostałem.

Pierwsze mieszkanie lubiłem najmniej.

Osiedle komunalne Flower Estate leży na peryferiach mojego rodzinnego Southampton – portowego miasta na południu Anglii. Z powodu prywatnych okoliczności (najlepiej przystaje do nich określenie „melodramat”: kilka rozwodów, nagła zmiana pracy) przeprowadziliśmy się z wiktoriańskiego szeregowca stojącego w równiutkim rzędzie zabudowy na krętą uliczkę domów w stylu arts and crafts: spadziste dachy, drewniane werandy, wykończenie tynkiem kamyczkowym. Moją matkę rozbawiło pierwsze wrażenie, jakie zrobiły na mnie te budynki – powiedziałem, że w porównaniu z naszym dawnym ceglanym szeregowcem, w którym dorastałem, wyglądają jak domy klasy średniej. Każda ulica nosiła nazwę jakiegoś kwiatu. Osiedle zbudowano pod koniec lat 20. XX wieku, dzięki reformie mieszkaniowej pierwszego rządu laburzystów z 1924 roku, który zresztą utrzymał się niecałe dwanaście miesięcy. Wszelkie udogodnienia ograniczały się tam do przestrzeni prywatnych. Co dziwne, zwłaszcza jak na miejsce wyraźnie inspirowane utopijną ideą miasta ogrodu, na osiedlu brakowało drzew, a jedynym skupiskiem zieleni był park o uroczej nazwie Daisy Dip (Stokrotkowy Stoczek). Przydomowe ogrody były za to ogromne. Planiści wyobrażali sobie zapewne, że mieszkańcy będą na własnych kawałkach ziemi uprawiać warzywa, prawdopodobnie w czasie wolnym między zmianami w miejscowej fabryce Forda. Uważałem to osiedle za duszne, homogeniczne, okrutne miejsce.

Osiedle St Mary’s Estate w Londynie
fot. Owen Hatherley

Najem: od prywatnego właściciela. Pomalował dom na biało, mimo że wszystkie budynki w okolicy były brązowe.

Drugie osiedle było znacznie bliższe powszechnym wyobrażeniom na temat tego, jak powinny wyglądać osiedla komunalne. Do powstania Northam Estate, również w Southampton, doprowadziły bombardowania z czasów II wojny światowej (w porównaniu z innymi brytyjskimi miastami Southampton znacząco ucierpiało) i polityka likwidacji slumsów. Northam zbudowano w miejscu niegdysiejszego osiedla przydokowych robotniczych szeregowców (stąd pochodziło wielu członków załogi Titanica). Sklecone naprędce i przeludnione, do lat 50. XX wieku popadły w ruinę. Nowe osiedle zrywało ze stylistyką dawnej zabudowy. Architekt miejski Leon Berger zaprojektował zespół niskich bloków, ortodoksyjnie modernistycznych i z mnóstwem przeszkleń. Bloki stały wśród drzew, zorientowane względem stron świata i obojętne na siatkę ulic; między nimi wzniesiono małe centrum usługowe i samotny, pierwszy w mieście wieżowiec. Moja rodzina zajmowała dwupoziomowe mieszkanie w budynku najbliżej rzeki, nabrzeżnych złomowisk i warsztatów – często słyszeliśmy sygnały mgłowe przepływających statków. Lokum było przestronne i jasne, a zimą ciepłe dzięki centralnemu ogrzewaniu podłogowemu. Społeczność tworzyli przedstawiciele różnych kultur, okolica tętniła życiem. Do dziś wspominam lokalną knajpę serwującą rybę z frytkami i sklepik z samosami domowej roboty. Kochałem to miejsce. Sentymentu nie podzielał mój brat. Mieszkał tam znacznie dłużej niż ja i przez nocne hałasy zaszedł za skórę sąsiadom.

Najem: od rady miejskiej Southampton.

Minęła dekada, zanim znów wylądowałem w mieszkaniu komunalnym. Wynająłem je w londyńskim Woolwich, ponownie w okolicy doków, niegdyś zdominowanej przez fabryki Arsenału Królewskiego i Siemensa. Jeszcze przed moją przeprowadzką przemysł zniknął całkowicie, a dzielnica zmieniła się w zwyczajne peryferie Londynu, gdzie czynsze są (względnie) niskie, a społeczności – wielokulturowe, z przewagą mieszkańców Litwy, Łotwy, Nigerii i Ghany. Zamieszkałem w trzypiętrowym bloku na St Mary’s Estate, zbudowanym tuż po wojnie dla Metropolitan Borough of Woolwich. Styl, w którym wzniesiono osiedle, mieści się gdzieś między modernizmem a tradycjonalizmem: cegły, spadziste dachy, niewielkie przeszklenia, ale za to z poszanowaniem zasad modernistycznej urbanistyki: bloki zorientowane względem słońca, zespół wieżowców (nieprzesadnie wysokich). Kiedyś były tu slumsy, a okolica została poważnie zniszczona w wyniku bombardowania. Osiedle jest usytuowane na wzgórzu, ukształtowanie krajobrazu przyciąga uwagę: wszędzie drzewa, zielone pagórki i łączące je ścieżki, wieżowce na szczycie, niskie bloki u podnóża. Układ zaprojektował Peter Youngman – jeden z najsłynniejszych brytyjskich architektów krajobrazu. Z mieszkania miałem fantastyczny widok, ale źle zarządzany budynek popadał w ruinę: toaleta przeciekała do sąsiadów z dołu i trwało to, dopóki znajomy właściciela nie zbudował dla niej podestu z mastyksu.

Plomba w Woolwich, Londyn
fot. Owen Hatherley

Najem: od prywatnego właściciela, za pośrednictwem agencji najmu; czynsz wzrastał co roku nawet o 50 procent.

Mieszkania czwarte i piąte trafiły mi się przy tej samej ulicy, jej nazwę pominę. Jest zabudowana klasycznymi georgiańskimi szeregowcami z pierwszych dekad XIX wieku. Pod koniec II wojny światowej uderzył w nią pocisk V1 i przerwał ciąg zabudowy. Pierwszą plombę wzniesiono tuż po wojnie, znów w mieszance stylów tradycyjnego i nowoczesnego: dwa trzypiętrowe bloki ze spadzistymi dachami, klatki schodowe wyłożone płytkami i krótkie betonowe pasaże z nutką stylu art déco. Budynki stały wzdłuż ulicy, a nie względem stron świata. Mieszkania były ogromne, największe w moim życiu. Może dlatego, że bloki wzniesiono, zanim na początku lat 60. XX wieku autorzy raportu komitetu Parkera Morrisa postanowili „racjonalnie” zoptymalizować powierzchnie mieszkań (w praktyce określone w nim wartości minimalne projektanci przyjęli za dopuszczalne maksimum)1. Normy te obowiązują do dziś w nowo budowanych mieszkaniach socjalnych, w Wielkiej Brytanii już nielicznych. Chociaż wielkie mieszkania miały równie wielkie balkony, brakowało wspólnych przestrzeni zielonych. Ogród między blokami przedzielony był płotem, więc swobodne spacery odpadały, a podwórko należące do naszej części rozparcelowano – tylko ośmioro lokatorów mogło uprawiać jakiekolwiek rośliny.

Najem: prywatny od poprzednich mieszkańców; być może oni wynajmowali je od samorządu.

Obecnie mieszkam (i mam nadzieję pozostać tu jak najdłużej) nieco dalej przy tej samej ulicy, w budynku wzniesionym w 1959 roku według projektu architekta F.O. Hayesa z Metropolitan Borough of Camberwell. Spośród opisanych przeze mnie osiedli najbardziej przypomina Northam Estate – trzypiętrowe długie bloki, żelbetowe konstrukcje szkieletowe nakryte płaskimi dachami, tyle że stoją wzdłuż ulicy, a nie względem stron świata. Pozostałości domów zmiecionych z powierzchni ziemi przez rakietę w czasie II wojny światowej rozebrano. W ich miejscu założono wielki wspólnotowy ogród między trzema blokami. Rosną w nim platany, są stół i ławki, latem urządzamy przy nich grille i imprezy. Z ładnych, w dużej części przeszklonych mieszkań widać odległe wieżowce londyńskiego City. Po raz pierwszy w dorosłym życiu nie boję się, że z końcem rocznej umowy najmu zostanę wyrzucony i będę musiał szukać nowego miejsca do wynajęcia.

Współlokator w prywatnym mieszkaniu partnerki. Kupiła je od osoby, która kupiła je od osoby, która kupiła je od London Borough of Southwark.

Bloki w Woolwich, Londyn, obecne miejsce zamieszkania autora
fot. Owen Hatherley

Tłumaczenie z angielskiego: Natalia Raczkowska