Z Małgorzatą Kuciewicz i Simonem De Iacobisem z grupy projektowej Centrala oraz architektką krajobrazu Natalią Budnik rozmawia Aleksandra Kędziorek

ALEKSANDRA KĘDZIOREK: Katastrofa klimatyczna spowodowana dzia­łalnością człowieka i nieodpowiedzialnym gospodarowaniem zasobami planety zmusza nas do przemyślenia na nowo naszych relacji z naturą. Jako grupa projektowa Centrala podejmowaliście już ten temat na różne sposoby. Na wystawie Amplifikacja natury. Wyobraźnia planetarna architektury w epoce antropocenu w Pawi­lonie Polskim na 16. Biennale Architektury w Wenecji (kuratorka: Anna Ptak) przyglądaliście się architekturze między innymi w kon­tekście zjawisk fizycznych, takich jak grawitacja, zmienność pór roku i pór dnia. Kolejne Wasze projekty dotyczyły wody, na przykład bagien i mokradeł, o których pisaliście w niedawnym numerze „Autoportretu” 1. Projekt spekulatywny 2, nad którym pracujecie teraz wspólnie z architektką krajobrazu Natalią Budnik, dotyczy innych aktorów świata natury: zwierząt, ich miejsca w mieście i czegoś, co w zagranicznej debacie nazywa się „wielogatunkową urbanistyką” (multi-species urbanism).

MAŁGORZATA KUCIEWICZ: Zacznijmy może od źródeł tego projektu, bo – tak jak poprzednie nasze działania – nie wyrasta on z teoretycz­nych rozważań, ale z odczytania biografii miejsca i dostrzeżenia w nim nowego potencjału. Rok temu, w marcu, po raz pierwszy od dekad poszliśmy do warszawskiego zoo. Nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mamy na mapie Warszawy białą plamę – jest w mieście dzielnica o powierzchni porównywalnej do Starego i Nowego Miasta łącznie, której nie dostrzegaliśmy, która zawiera w sobie mnóstwo reliktów i ciekawych historii, a jednocześnie reprezentuje zupełnie przeterminowany konstrukt. To nas zainspi­rowało do zastanowienia się, na ile możemy zacząć ją postrzegać jako zasób. Odczytanie biografii warszawskiego zoo ukazało nam jego lokalną specyfikę, ale jednocześnie wydaje nam się, że nasze rozpoznania i propozycje – nad którymi cały czas jeszcze pracu­jemy – są uniwersalne dla metropolitarnych zoo, czyli tych, które zostały ulokowane w centrach miast i obrosły miejską tkanką. Dzięki ich centralnemu położeniu można je traktować jako centra biologiczne, czy raczej jako główne węzły systemu przyrodniczego danego miasta.

NATALIA BUDNIK: Co ciekawe, tego potencjału nie dostrzegają miejskie opracowania. W Atlasie ekofizjograficznym Warszawy, wykonanym na zlecenie miejskiego Biura Architektury i Planowania Przestrzen­nego w 2018 roku, zoo nie jest oznaczone na mapie ostoi zwierząt w mieście. Jest traktowane jako część miejskiej zielonej infrastruk­tury na równi z parkami i cmentarzami, ale nie jest wyróżniane jako miejsce życia zwierząt. Rozmawialiśmy o tym z osobami, które pracują nad studium i zaciekawił je ten temat. Powiedziały, że do tej pory traktowano zoo jako sztuczny twór i przez to w ogóle nie brano go pod uwagę.

AK: Ale w schematach z lat międzywojennych się pojawia.

MK: Istnieje diagram Warszawy z 1929 roku, drugiego roku działal­ności ogrodu – schemat dzielnic mieszkaniowych i zieleni. Zoo zostało na nim zaznaczone jako kieszeń koryta rzecznego Wisły. Znamy ten diagram od dawna, często się w niego wpatrywaliśmy, nie widząc w ogóle, co jest w jego jądrze. W projektach spekulatyw­nych najważniejsze jest właśnie to przesunięcie, ten moment, kiedy nagle zaczynasz widzieć coś, co powinno być oczywiste, a czego nikt wcześniej nie dostrzegł. Tak właśnie było z zoo. Nie widzieli­śmy go. Przyzwyczailiśmy się do tego, że zwierząt w mieście jest niewiele, wolno żyjących jeszcze mniej, a o naszych relacjach ze zwierzętami na co dzień właściwie nie myślimy.

SIMONE DE IACOBIS: Tu warto przypomnieć, że przez długi czas nasza relacja ze zwierzętami w mieście opierała się na koegzystencji. Przed okresem nowoczesnym byliśmy przyzwyczajeni do życia ze zwierzętami w bliskiej relacji, tuż obok siebie. Ogrzewaliśmy się nawzajem, razem pracowaliśmy i odpoczywaliśmy. Przetrwanie człowieka było zależne od zwierząt. Jeszcze sto lat temu przez mia­sta Europy przemieszczało się bydło, którego już dziś w przestrzeni miejskiej nie uświadczymy. Ważny impuls do odseparowania nas od zwierząt dała nowoczesność. Wprowadziła koncepcje sanitacji miasta, wpuściła wodę do podziemnej kanalizacji, zlikwidowała transport konny, wyprowadziła z miasta rzeźnie. Dziś nie pro­wadzi się publicznie zwierząt na rzeź, dzieje się to w sposób niewidoczny, także rzeźnie są ukryte przed naszym wzrokiem. Jeśli w mieście pojawiają się zwierzęta, to albo jako domowi pupile, albo w formie rozrywki, na wyścigach konnych, w cyrkach czy ogrodach zoologicznych. Te pierwsze – udomowione – zmuszone są do życia naszym życiem, ale w najbardziej krępujący sposób: żyją w naszych domach i to my decydujemy o tym, kiedy jedzą, wypróżniają się, rozmnażają, bawią itd. Zaczęliśmy się separować od zwierząt w momencie, gdy zapragnęliśmy dominacji. Jest to świetnie opisane w książce Zoo Studies: A New Humanities 3, która opowiada o tym, jak objęliśmy panowanie nad ziemią i innymi gatunkami. Ogrody zoologiczne są reprezentacją tej naszej dominacji. Obserwujemy w nich zwierzęta z pozycji właściciela, demonstrujemy naszą siłę. Przestaliśmy przez to dostrzegać, że tak naprawdę wspólnie ze zwierzętami należymy do jednego ekosystemu. Poprzez nasz projekt chcemy zachęcić do przemyślenia na nowo struktury naszych miast po to, żebyśmy zaczęli znowu postrzegać siebie jako jedną z istot żyjących w mieście, a nie taką, która sytuuje się ponad innymi.

AK: Czy waszym zamiarem jest w takim razie przywrócenie relacji z czasów przednowoczesnych czy wymyślenie ich na nowo?

SDI: Wymyślenie na nowo. Spojrzenie na inne gatunki z empatią i odkrycie nowych relacji, które mogą nas łączyć. Stworzenie nam możliwości spotkania, które czasami będzie też naruszać naszą strefę komfortu.
W naszym projekcie nazywamy obecną relację ludzi ze zwie­rzętami postmodernistycznym usprawiedliwieniem. Oznacza to, że współcześnie zdajemy sobie sprawę, że w naszej relacji ze zwierzętami coś nie działa, ale nie wiemy jeszcze, jak sobie z tym poradzić. Tłumaczymy sobie istnienie zoo potrzebą ochrony. Z właścicieli stajemy się opiekunami. Uzasadniamy nasze działania tym, że zoo stało się przechowalnią ostatnich egzemplarzy ginących gatunków (lub tych, które już właściwie wyginęły, jak milu, gatunek jelenia istniejący tylko w hodowli zachowawczej), ale to nadal jest jakaś forma dominacji.

MK: Tu warto zacytować dawnego dyrektora warszawskiego zoo, Jana Landowskiego. We wstępie do książki z 1959 roku pyta, czym naprawdę jest ogród zoologiczny wielkiego miasta: „Czy chroni liczne gatunki zwierząt od całkowitego wyginięcia? Czy jest jedynie więzieniem dla zwierząt, w którym dogorywają one na oczach ludzi rozpraszających swą nudę widokiem ich męczarni?” 4. Jesteśmy przekonani, że kolejne pokolenie będzie myśleć o zoo w taki sam sposób, w jaki my myślimy o ludzkim zoo. A ostatnie ludzkie zoo zostało zamknięte wraz z wystawą światową w Brukseli właśnie w 1958 roku.

AK: Czyli warszawskie zoo również powinno zostać zamknięte?

SDI: Przestrzeń, którą ogrody zoologiczne zajmują w miastach na całym świecie, kryje w sobie ogromne możliwości. Ten zielony obszar ma szansę stania się miejscem, gdzie na nowo zdefiniu­jemy naszą relację ze zwierzętami. Jako architekci widzimy w nim potencjał. Nie chodzi więc o niszczenie ogrodów zoologicznych, ale o przekształcanie ich w coś nowego, innego. A program ochrony zagrożonych gatunków powinien zostać przeniesiony poza miasto, do rezerwatów aklimatyzacyjno-hodowlanych, które będą niedostępne dla publiczności. Po to, by program ochrony jednych gatunków (zwierząt) nie stanowił rozrywki dla innych (ludzi).

AK: To może zacznijmy od kwestii programowych. Czym miałaby być, jak ją nazywacie, Dzielnica Zwierząt, która powstanie w miejscu zoo? W jaki sposób kształtujecie jej program i jak przygotowujecie się do jego stworzenia?

MK: Gdy zaczęliśmy się przyglądać zoo, okazało się, że jako konstrukt przestrzenny jest mocno skodyfikowane. Jest tu sporo zabiegów przestrzennych, które narzucają nam określone relacje ze zwie­rzętami. Śledząc historię wybiegów i schronień dla zwierząt można zaobserwować, jak te relacje się zmieniały. Z pierwotnych ciasnych klatek ogrody zoologiczne przeszły do tworzenia naturalistycz­nych wybiegów ze scenografią imitującą scenerię rodzimą dla danego gatunku. Zamiast oddzielać publiczność kratami dawano jej namiastkę bezpośredniego kontaktu, separując ludzi od zwie­rząt za pomocą fos i rozmaitych poziomych przegród. Dziś czasami zmniejsza się liczbę barier, tłumiąc zwierzęta farmakologicznie – amerykańskie zoo zużywają w tym celu ogromne ilości prozacu 5. Mimo tych zmian to nadal ludzie dominują, stoją w kręgu wokół zwierzęcia – w jednym z artykułów znaleźliśmy rysunek, który porównuje tę sytuację do ludzi pierwotnych z dzidami, otaczających kręgiem mamuta.
W ostatnich latach zoo coraz bardziej się medykalizuje. Prowa­dzi programy ochrony zasobów genetycznych, a ogrody zoologiczne zaczynają przypominać przestrzenie laboratoriów. Jest sporo szkła. Powstają wiwaria, które pozwalają podglądać zwierzęta w ich habitatach, na przykład gdy pływają pod wodą lub są aktywne nocą.
Dla naszego projektu bardzo ważne były natomiast rozpoznania dotyczące specyfiki warszawskiego zoo. Nie było to zoo postkolonialne. Zostało założone również jako stołeczny ogród fauny krajowej z myślą o restytucji żubrów w Puszczy Białowieskiej, przywróceniu fok na Helu, rysi w Puszczy Kampinoskiej, świ­staków w Tatrach, bobrów, czarnego bociana, żółwi błotnych na mazowieckich mokradłach. Na początku jego istnienia gatunki rodzime były równie ważne jak te egzotyczne. To jest coś, do czego chcielibyśmy powrócić: odejść od wystawy zwierząt egzotycznych, a zamiast tego wspomagać lokalne gatunki, żeby współtworzyły lokalną przyrodę. Podobnie myślał dyrektor Jan Żabiński, gdy w 1929 roku planował: „Stworzy się sposobność do urządzenia jeziorka dla bobrów oraz do próby założenia błota, w którem, być może, zgodziłby się przeżyć, drugi, obok żubra, znikający z powierzchni ziemi król błot i mszarów w puszczy – łoś”6. Planował stworzyć miejsce tak atrak­cyjne przyrodniczo dla zwierząt, żeby same chciały w nim gościć. Żabiński był niesamowitą postacią, dla nas bardzo inspirującą, człowiekiem wielkiej wiedzy. W zasadzie pod nos podstawia nam roz­wiązania na przyszłość.
Program Dzielnicy Zwierząt wciąż powstaje. Widzimy już jednak, co w takiej Dzielnicy Zwierząt powinno się znaleźć – między innymi wylęgarnia zwierząt ginących (w Warszawie na przykład bardzo brakuje płazów), dalej program wsparcia zwierząt: szpital zwierzęcy, kuchnia zwie­rzęca. Prowadzenie miejskiej kuchni dla wolno żyjących dzikich zwierząt jest ciekawym tematem. Za pomocą programów dokar­miania można nasycać miasto zwierzętami, ale też „nęciskami” przekierowywać je w konkretne rejony, unikając w ten sposób niepotrzebnych odstrzałów. Dla wielu gatunków Dzielnica Zwierząt mogłaby być miejscem spokojnego zimowania, środowiskiem pod­ ziemnym, podwodnym. Dziś zwierzęta zapadające w zimowy letarg muszą nadal zachowywać czujność. Myślimy też o wyspie zwierząt nocnych, która byłaby zupełnie pozbawiona sztucznego światła. Bardzo ważne będzie Centrum Komunikacji Międzygatunkowej, stacje etologiczne. Jedną z wymówek używanych do obrony zoo w jego obecnym kształcie jest to, że współczesne dzieci mają defi­cyt kontaktu z naturą. Potrzebują chodzić do zoo, żeby nie zapadać na nature deficit disorder. My mamy tezę, że jeśli samo miasto będzie nasycone zwierzętami, to nie będziemy w nim potrzebowali żadnej dodatkowej wystawy zwierząt. Centrum Komunikacji Międzygatunkowej będzie nam pozwalało się lepiej rozumieć. Będzie też miejscem nieoczekiwanych spotkań i zaburzania ludzkiej perspektywy. Można byłoby wprowadzić też służbę przyrodniczą zamiast wojskowej. Myślimy też o tym projekcie w relacji do całej sieci ogrodów zoologicznych. Ważnym elementem programu będzie przygotowanie się na wspomaganą migrację gatunków (assisted species migrations) – to europejski program dotyczący migracji zwierząt w związku z katastrofą klimatyczną.

AK: Hasło „dzielnica zwierząt” sugeruje jednak, że nadal zwierzęta miałyby być skupione w jednej przestrzeni. Czym więc będzie się to różniło od istniejącego zoo?

SDI: Powiedzmy więc o morfologii. Z punktu widzenia architekta i urba­nisty jest bardzo ciekawe, jak przekształcenie zoo w Dzielnicę Zwierząt wpłynie na morfologię miasta. Przypomnij sobie, jak wyglądają korytarze ekologiczne przy autostradach – pozwalają zwierzętom bezpiecznie przemieścić się z jednej strony na drugą. Coś takiego powinniśmy wprowadzić w miastach. Tu naturalnym korytarzem ekologicznym jest Wisła, w której zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać, ale w pozostałej części miasta brakuje takiej infrastruktury. Wyobrażamy sobie, że Dzielnica Zwierząt stanie się węzłem, z którego zwierzęta będą migrować do sąsied­nich dzielnic, na Pragę i przez Wisłę do zachodniej części miasta. Infrastruktura dla zwierząt w mieście powinna być bogatsza od obecnej. Nie chodzi tylko o ule na dachach wieżowców czy budki dla jerzyków na ścianach budynków. Same budynki powinny stać się też bardziej złożone – służyć nie tylko ludziom, ale stać się przestrzeniami współistnienia różnych gatunków, od insektów, przez ptaki, po większe ssaki. Gdybyśmy mieli wolno żyjące jelenie, to pewnie pomieszkując w Dzielnicy Zwierząt, odwiedza­łyby osiedla na Pradze i podżerały rośliny z balkonów na parterze. No i koniecznie trzeba byłoby wprowadzić do miasta więcej wody, to znacząco zmieni jego morfologię.

MK: Nie jest tajemnicą, że uważamy, że środowisko miejskie musi być nawodnione, a nawet częściowo przekształcone w błotno­-wodne. Stanie się wtedy taką gąbką pozwalającą na utrzymywanie wody. Zwierzęta mogłyby się wtedy przemieszczać również tymi dodatkowymi kanałami wodnymi. Wrócilibyśmy w ten sposób do genezy warszawskiego zoo, które zostało założone na mokradłach. Co do infrastruktury dla zwierząt – nie chodzi tylko o schronienia, ale też o rozlokowane w różnych częściach miasta karmniki, paśniki, lizawki, poidełka, żłoby. To mała architektura, która powinna być równorzędna do huśtawki, piaskownicy czy stojaka na rower. Ważne, żeby całe miasto nasycać takim „prozwierzęcym” detalem, a nie tylko jego wybrane obszary – żeby tworzyć miejsca chociażby dla ptaków przelotnych.

SDI: Ale istotna jest też idąca za tym wszystkim zmiana ekonomiczna. I to jest trudny temat. W kapitalizmie zawsze jest konsument, towar, usługa, nabywca itd. Zwierzęta nie poddają się tej logice. Ostatnio czytałem w „Guardianie” fantastyczny artykuł, który komentował serial dokumentalny Davida Attenborough Nasza planeta (prod. Netflix, 2019). Jest tam taka rozdzierająca serce scena, w której morsy z powodu topienia się pokrywy lodowej wspinają się na klif w poszukiwaniu nowych miejsc do życia i z tego klifu spadają. Autor tego artykułu zasugerował, że to wszystko dzieje się dlatego, że w swoich głowach zawsze oddzielaliśmy koszty naszego życia od natury i zwierząt, w ogóle nie wiązaliśmy z sobą tych sfer. Zwierzęta nie są konsumentami, nie płacą podatków, nie istnieją w obecnym systemie ekonomicznym – chyba że staną się towarem. Powstaje więc pytanie: jak zmienić nasz sposób myślenia i wprowadzić bardziej dalekowzroczną perspektywę, uwzględniającą istnienie w przestrzeni miejskiej innych gatun­ków fauny, flory i fungi. Nawet pozostając w logice kapitalizmu, w szerszym ujęciu ekologia też zyskuje znaczenie ekonomiczne, bo później płacimy olbrzymią cenę za to, że jej nie uwzględnili­śmy. Są na przykład interesujące analizy, które pokazują, jaką niewypowiedzianą wartość ekonomiczną generują lasy w Stanach Zjednoczonych przez to, że produkują tlen, który jest nam wszyst­ kim niezbędny do życia. Więc gdy projektujemy dla zwierząt, to nie znaczy, że robimy to bez perspektywy zysku – tylko ten zysk jest inaczej rozumiany.
Wracając do warszawskiego zoo, obecnie utrzymuje się ono z dotacji miasta i biletów wstępu. Ale można też na nie patrzeć w kontekście gospodarki cyrkularnej, jako na integralną część metabolizmu miasta.

NB: Jak ważną rolę odgrywa zoo w miejskim metabolizmie, można obserwować już dziś. Choinki po świętach trafiają właśnie do mieszkańców zoo, gdzie są wykorzystywane przez zwierzęta do zabawy. Konsumują tak zwaną zielonkę powstającą przy pielęg­nacji zieleni miejskiej, na przykład przy wykaszaniu trawników, łąk, utrzymywaniu parków. Również wiatrołomy, czyli pnie drzew powalonych przez wichury, trafiają na wybiegi. W jesieni zoo orga­nizuje akcję zbierania żołędzi dla swoich podopiecznych – dzieci co roku przynoszą ich nawet kilka ton.
Przyszła Dzielnica Zwierząt nabierze jeszcze większego zna­czenia w skali miasta jako ekosystemu. Jej położenie w kieszeni rzeki Wisły daje możliwość łączenia jej z habitatami zwierząt nadrzecznych i cyrkulacji wody w obiegu zamkniętym. Zamiast utrzymywać czystość wód za pomocą środków mechanicznych i chemicznych, systemy wodne mogłyby zostać połączone i oczysz­czane za pomocą hydrobotanicznych filtrów złożonych z roślin wodnych wraz z zamieszkującą w nich makrofauną, czyli rybami, płazami itd. Dużego potencjału upatrujemy też w tworzeniu pilota­żowych projektów mieszkalnictwa ekologicznego w bezpośrednim sąsiedztwie terenu „po­-zoo”, a potem na obszarze całego miasta. „Po-­zoo” może stać się strefą przenikających się ekosystemów, które będą się nawzajem wzbogacały; swoistym ekotonem, czyli strefą przejściową między ekosystemami – w tym wypadku między siedliskami nadrzecznymi i miejskimi, w różnych skalach.

AK: Wizja mocnego splecenia Dzielnicy Zwierząt z organizmem miasta może jednak budzić wśród ludzkich mieszkańców Warszawy spore obawy. Projektowane w modernistycznym duchu miasto przyzwyczaiło nas do pewnego komfortu życia, a tu mamy się stale konfrontować ze zwierzętami. W ist­niejącym zoo mamy z jednej strony rodzime gatunki, z którymi pewnie łatwiej nam sobie wyobrazić jakąś możliwość koegzystencji (choć jelenie podżera­jące rośliny z balkonów nie są raczej tym, o czym większość marzy), z drugiej strony są też bardzo niebezpieczne egzotyczne drapieżniki.

MK: Jeśli chodzi o zwierzęta w zoo, to ten podział na zwierzęta rodzime i egzotyczne jest trochę nieaktualny – w warszawskim zoo wychowało się już wiele generacji zwierząt, które nazwalibyśmy egzo­tycznymi, ale nie da się ich wprowadzać ponownie do ich naturalnego miejsca występowania. Na przykład warszawska żyrafa jest już zwierzę­ciem środkowoeuropejskim – radzi sobie podczas zimy, liże sople. Gdyby wracała do naturalnego habitatu, to musiałaby przejść taki sam proces aklimatyzacji, jakiemu poddawane są egzotyczne zwierzęta przyjeżdżające do nas. W warszawskim zoo działała wypracowana przez Żabińskiego pro­cedura tak zwanego zimnego chowu. Wypuszczano zwierzęta na zewnątrz, jak tylko było słońce, nie­zależnie od temperatury. Ich wybiegi zostały zbudowane tak, że są jednocześnie dachami schronów. Coś, co wydawało się wielce nowatorskie w projekcie BIG z 2014 roku dla zoo w Givsku­dzie, było już realizowane w Warszawie w latach 30. Pozwalało to wyjść zwierzętom ponad poziom mgieł nadrzecznych, nie odczuwać tak bardzo skutków przemarzania gruntów – mogły żyć na dachach własnych domów.
A wracając do tych obaw… Drapieżniki, które żyją teraz w war­szawskim zoo, w większości muszą tam spędzić emeryturę, nie jest możliwe przeniesienie ich do innego klimatu. Wyliczyliśmy, że będą tam żyły do około 2055 roku. To nie jest długi okres. W tym czasie można zoo powoli przekształcać w Dzielnicę Zwierząt.

SDI: Jeśli zaś chodzi o komfort życia – ten, który stworzyliśmy w naszych miastach, jest sztuczny. To również teza Monnik, naszych zaprzyjaźnionych futurologów z Amsterdamu: że budując miasta stworzyliśmy dla siebie sztuczny świat, który zastąpił ten natu­ralny. Powinniśmy na nowo się z nim połączyć, chociażby po to, żeby uwrażliwić się na kryzys klimatyczny. Co dziś robimy, żeby zbliżyć się do natury? Wsiadamy do samochodów, jedziemy na tydzień lub dwa na wieś, a jak już poczujemy się lepiej, to wracamy do domu, gdzie znowu dopada nas z całą mocą ten sztuczny świat, który dla siebie stworzyliśmy. A dlaczego same miasta nie mogłyby się stać bardziej nasycone przyrodą? Dlatego opowiadamy się za miastami pełnymi zwierząt, wilgotniejszymi, mroczniejszymi. Opowiadamy się za ciemniejszymi miastami, bo te obecne są zanieczyszczone światłem – światło w nocy poprawia nasze poczucie bezpieczeństwa, pewniej się dzięki niemu czujemy, ale zwierzęta tracą przez to orientację w porach dnia i żyją tak, jakby dzień trwał dwadzieścia cztery godziny. Tymczasem współcze­sna technologia pozwala na pogodzenie tych potrzeb, znalezienie lepszego rozwiązania, które nie będzie dla zwierząt wyniszcza­jące. Uważamy, że miasto powinno zostać do pewnego stopnia „zdziczone”, żebyśmy do tej natury lepiej się dostroili. Nasze ciała działają zgodnie z cyklami natury, z zegarem chronobiologicznym, choć już zupełnie o tym zapomnieliśmy. Projekt poświęcony zoo jest częścią tego myślenia – o miastach ciemniejszych, wilgotniejszych, „zazwierzęconych” – które w sumie ma doprowadzić do stworzenia mniej sztucznego środowiska życia.

NB: To nie oznacza też zupełnego oddania miasta zwierzętom. Ważna jest nasza koegzystencja. Wielu ekologów miejskich bada teraz, w jaki sposób miasto wpływa na zwierzęta, które same decydują się w nim żyć. Nam może być z nimi czasem niewygodnie, ale one też są w stanie się częściowo zaadaptować do dyktowanych przez nas warunków. Zdarzały się na przykład superinteligentne kruki, które wykorzystywały przejeżdzające samochody do rozłupywania orzechów 7. W Polsce ten temat bada profesorka Marta Szulkin w Laboratorium Ewolucji i Ekologii w Mieście na Uniwersytecie Warszawskim. Obserwuje, jak nie-­ludzcy mieszkańcy miasta adaptują się do miejskich warunków. Duża część ptaków i małych ssaków decyduje się na migrację do miast ze względu na dostępność pożywienia i łagodniejszy klimat. Naszym zadaniem jest jak najlepsze dostosowanie przestrzeni w mieście, by nie stanowiła dla nich zagrożenia. Możemy się więc spotkać w pół drogi. Badania dają podstawy do zrozumienia ekosystemu miejskiego i tego, jakiego typu udogodnienia można wdrożyć w jego przestrzeni. Mamy nadzieję, że uda nam się włączyć ekspertów w naszą dyskusję na temat Dzielnicy Zwierząt oraz tego, jak „zazwierzęcić” miasto, przystosować je do wymogów przyszłości.

AK: Taki spekulatywny projekt stawia też nowe wyzwania przed Wami jako architektami. Jak projektuje się dla ludzi i nie­ludzi? Jak zmienia się rola architekta w antropocenie?

NB: Ważna jest interdyscyplinarność – łączenie wiedzy z różnych dzie­dzin i praca ze specjalistami. Choć dzisiejsze projekty zawierają przeważnie opinie tak zwanych branżowców, to wydaje się, że ważniejsze od przedstawiania wyników poszczególnych badań jest wejście przedstawicieli różnych profesji w bezpośredni dialog i wspólne wypracowywanie nowych rozwiązań. Znamy już takie przykłady. W 2014 roku z inicjatywy profesora Macieja Luniaka prowadzono badania bioróżnorodności w parku Skaryszewskim. Do projektu zgłosiło się wielu ekspertów z różnych dziedzin: biolodzy, zoolodzy, ale też socjolodzy czy architekci krajobrazu. Wspólnie stworzyli raport z zaleceniami projektowymi, który przeciwstawiał się tradycyjnej rewaloryzacji parku – odtwarzania historycznej kompozycji projektu Franciszka Szaniora. Raport sugerował, jak właściwie zachować przyrodniczą wartość parku, nie ograniczając przy tym jego funkcji użytkowych. Maciej Luniak już w latach 80. współpracował z Haliną Skibniewską przy tworzeniu założeń dla ekologicznego osiedla mieszkaniowego. Innowacyjny projekt dzielnicy Białołęka Dworska powstawał w interdyscyplinarnym zespole. Doczekał się ważnych publikacji, był szeroko komentowany za granicą. Niestety nie został zrealizowany.

SDI: Jako Centrala zajmujemy się często badaniem założeń modernistycznych. Zoo jest projektem modernistycznym – z rzeźbiarskimi wybiegami skalnymi autorstwa rzeźbiarza Władysława Gruber­skiego, kopułami projektowanymi przez Stanisława Hempla, konstruktora Praesensu, szyldami autorstwa Henryka Stażew­skiego. Ale to prawda, że wraz z rosnącą świadomością na temat wyzwań antropocenu zmienia się nasza praktyka zawodowa. Teraz szczególną wagę przykładamy do rozpoznania znaczenia przyrodniczych komponentów projektów modernistycznych, na przykład hydrobiologii.

MK: Drugi przykład: debata publiczna na temat Warszawy po wojnie skupiała się dotąd na odbudowie rozumianej jako rekonstrukcja budynków, nowa zabudowa, tworzenie układów urbanistycznych. My pytamy teraz o odbudowę zieleni: jak została odtworzona, a raczej stworzona na nowo, zieleń w mieście. Sposób odbudowy systemu przyrodniczego w skali miasta to inspirujący przykład z przeszłości.
W samym projektowaniu dla ludzi i nie-­ludzi zaś najważniejszą zmianą jest to, że trzeba się przekalibrować z bardziej wzroko­wego pojmowania przestrzeni na wielozmysłowe. Zwierzęta mają inną percepcję świata i inną motorykę. Ważne dla nich są zapachy, które służą do orientacji w przestrzeni. Nie są też tak uwiązane do podłoża. Istotniejsze od form architektonicznych są faktury, bo zwierzęta w innej skali odbierają szczegół. To też może zwrotnie wpłynąć na architekturę, wzbogacić ją, dać jej nowy wyraz plastyczny. Ważne, żeby przejść do myślenia o mieście jako wielkim ekosystemie, w którym tak samo jak wszędzie występują fauna, flora i fungi. Przekalibrowując naszą uwagę na nie­-ludzkich mieszkańców miasta, dowiadujemy się wielu nowych rzeczy, zmieniają się nawyki myślowe, zmienia się rozumienie wspólnoty, dla której projektujemy. Dlatego ten projekt jest tak fascynujący.