Jedyny pewnik na temat blokowych osiedli brzmi: tu nie ma nic pewnego. Pytanie powraca jak refren: czy bloki (zamiennie: osiedla; czasem też: wielka płyta) są dobre, czy złe? Nie zliczę, ile razy musiałam stawić mu czoła – od pierwszego wydania książki Betonia, próby wszechstronnej analizy fenomenu osiedli blokowych, minęło już siedem lat. Równolegle mierzyłam się z rozczarowaniem w reakcji na odpowiedź: „To zależy”. Bo nie jej oczekiwano, bez wątpienia. Nadzieja, że da się przyszpilić zjawisko jednym pojęciem, najlepiej prostym i wystarczająco wyrazistym, by posłużyło za hasło medialne, jest nadzwyczaj żywotna, w dodatku świetnie wpisuje się w coraz powszechniejszą, spolaryzowaną wizję świata.
Z jednej strony są więc monotonia i szarość, ewentualnie chaos i pasteloza. I uwięzieni w tym piekle mieszkańcy. Przedstawiani na przemian jako PRL-owscy pariasi, którzy nie załapali się na wiatr przemian, albo troglodyci – młodzi, agresywni blokersi. Obie narracje, upowszechniane od lat 90. XX wieku, na poziomie wizualnym wzmacnia się zwykle zdjęciami zaniedbanych, koszarowych brył, bezopcjonalnie nazywanych blokowiskami. Pierwotnie termin ten odnosił się do osiedli o ewidentnych wadach, upowszechnił się jednak do tego stopnia, że nie przebije go żadna alternatywa, włącznie z neutralną „betonią”. Nawet eksperci od architektury nie bawią się już w niuanse. Osiedle równa się blokowisko.
Próba sprzeciwu wobec odstręczających wyobrażeń kończy się nieuchronnym lądowaniem na przeciwległym biegunie, wśród nostalgicznych opowieści o PRL-owskim raju utraconym, wygnaniu z baśniowej krainy dzieciństwa, w której życie osiedlowe przypominało tradycyjną, niemal wiejską wspólnotę. Koncept to tak samo zwodniczy i tylko częściowo prawdziwy, jak kolejna, nowsza dychotomia, w której mieszkańcy „starych osiedli” są antagonistami tych z osiedli deweloperskich. Pierwszą grupę uosabiają spokojni, zaangażowani w życie społeczności wieloletni lokatorzy, już emeryci; członków drugiej – nowobogackich, samolubnych, roszczeniowych przybyszy – nie interesuje nawiązywanie kontaktów sąsiedzkich. Wyobrażenia o monokulturowości i monoklasowości osiedli co jakiś czas ochoczo podchwytują politycy. Premier poprzedniego polskiego rządu na krótko przed wyborami parlamentarnymi pochylił się nad mieszkańcami rzekomo zaniedbanych bloków z wielkiej płyty: nazwał je dziadostwem i obiecał ich rychłą rewitalizację (jest realizowana od dawna, między innymi z funduszy unijnych). Mieszkańcy poczuli się urażeni – cenna to była lekcja dla każdego, kto etykietuje na bazie własnych przekonań, bez konfrontacji z bezpośrednim użytkownikiem.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Kłam obiegowym wyobrażeniom na temat osiedli od dawna zadają naukowcy. Socjologowie miasta z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego przez trzy lata w ramach grantu Narodowego Centrum Nauki badali „różnice i granice w procesie tworzenia wielkomiejskich społeczności sąsiedzkich” (na przykładzie wybranych osiedli, z perspektywy teorii praktyk społecznych). Podkreślają, że na osiedlach grodzonych nie mieszkają wyłącznie osoby zamożniejsze; na przykład w Krakowie częstym zjawiskiem jest wynajem dla studentów. Podobnie na osiedlach „zdegradowanych” mieszkają nie tylko społeczni pariasi.
Badania geografów społecznych prowadzone w ośrodkach naukowych od 2000 roku – także na różnych osiedlach w całej Polsce – pokazują, że wielkie osiedla mieszkaniowe nie uległy degradacji, co wieszczono im od lat 90. XX wieku; mimo odpływu części zamożniejszych lokatorów wiele z nich utrzymało stosunkowo wysoki status i dobrą pozycję na rynku mieszkaniowym. Łatwo się o tym przekonać, śledząc aktualne ceny za metr kwadratowy w danej lokalizacji. Napływający na osiedla nowi właściciele mieszkań są z reguły wystarczająco zamożni i wykształceni, by się załapać do kategorii postsocjalistycznej klasy średniej. Między bajki trzeba też włożyć opowieści o znacząco wyższej skali anonimowości, niechęci lokatorów do nawiązywania kontaktów, dążeniu do izolacji na wielkich osiedlach mieszkaniowych minionej epoki. Wbrew stereotypowym wyobrażeniom o atmosferze „blokowisk” większość mieszkańców czuje się na takich osiedlach bezpiecznie.
Zresztą współczesna deweloperka to również bloki i osiedla, tyle że wznoszone z innych materiałów i według innych wzorców estetycznych niż ich PRL-owskie i międzywojenne odpowiedniki. Nie zmienią tego ani wymyślne obcojęzyczne nazwy własne, ani eufemizm „apartamentowiec”. Przestrzennie też jest nieodległa: często wypełnia luki w „starej” zabudowie osiedlowej albo z nią sąsiaduje.
Choć to niby truizm, powtórzmy raz jeszcze i powtarzajmy do znudzenia: osiedle osiedlu nierówne. Na przekór typizacji, od początku wpisanej w historię masowego budownictwa mieszkaniowego, twór znany jako „typowe osiedle” w rzeczywistości nie istnieje. Nie ma nawet dwóch takich samych bloków, choć setki ich wyszły spod jednej sztancy w tej samej fabryce domów. Osiedlowe życie zupełnie inaczej wygląda z perspektywy jego uczestnika w małej miejscowości, centrum dużego miasta albo na oddalonym od niego osiedlu satelickim.
Fot. archiwum rodzinne Beaty Chomątowskiej
Laboratorium miejskich praktyk
Inaczej żyje się na kameralnym osiedlu z lat 40. XX wieku, inaczej w monotonii wielkopłytowych megastruktur, inaczej w blokowym siedlisku zróżnicowanym przestrzennie i architektonicznie, powstałym w hojnej epoce wczesnego Gierka. Na jednych osiedlach dominowała zasada przydziału mieszkań dla przedstawicieli określonych grup zawodowych (na przykład wojskowych, pracowników jakiegoś zakładu przemysłowego), na innych przydzielano „jak leci”.
O jakości codziennej egzystencji w każdym ludzkim zbiorowisku, także w bloku, decyduje mnóstwo czynników, począwszy od formy i wymiarów budynku. Znaczenie mają materiał, pełnione funkcje, otoczenie, jakość infrastruktury handlowej i usługowej, położenie i skomunikowanie, zieleń, miejsca rekreacji i rozrywki… Część tych elementów zmienia się w czasie, niektóre oddziałują na siebie nawzajem. Te mierzalne mogą być przedmiotem analizy architektonicznej lub socjologicznej. Najciekawsze jest przyglądanie się każdemu osiedlowemu mikrokosmosowi z osobna i ewentualnie późniejsze szukanie podobieństw i różnic. Zwłaszcza jeśli trafimy w miejsca mniej znane, nieopisane, niekojarzące się z niczym szczególnym, na pozór nijakie.
Bez wątpienia da się w takim ujęciu uchwycić i opisać niektóre doświadczenia wspólne użytkownikom wielu osiedli, a na podstawie wywiadów z mieszkańcami – dostrzec podobieństwa w zachowaniu ludzi zamieszkujących różne osiedla.
Wiele z tych doświadczeń wypływa wprost z postulatów zawartych jeszcze w Karcie Ateńskiej i zasadach organizacji osiedla robotniczego. Jego idea powstała w międzywojennych kręgach modernistów i stopniowo ewoluowała w „osiedle społeczne”, potem zaś „osiedle mieszkaniowe”: utopijne z ducha założenia obiecywały gwarancję życia w godnych, higienicznych warunkach dla wszystkich, w tym przedstawicieli niższych klas społecznych. W mieście podzielonym na strefy zabudowy zależnie od funkcji osiedla miały być usytuowane z dala od ruchliwych ulic, z rozdziałem na sferę ruchu kołowego i pieszą; blokom wyznaczono miejsce w tej drugiej i było go dużo, więc stałyby luźno wśród zieleni, dobrze nasłonecznione, wyposażone w duże okna, tarasy, balkony, a także użyteczne przestrzenie wspólne. Początkowo dominował „ludzki” kształt zabudowy – niezbyt wysokiej lub zróżnicowanej skalą, podzielonej na mniejsze jednostki, każda z własnym ośrodkiem handlowym i usługowym, szkołą i przedszkolem. Kształt osiedlowej architektury, pod wieloma względami przyjaźniejszej dla użytkowników niż przeludnione czynszówki bez jakichkolwiek udogodnień, miał też zalety z punktu widzenia kapitalistycznego pracodawcy. Zakwaterowanie robotników w przyzakładowych osiedlach stwarzało szansę na bardziej stabilną sytuację w miejscu pracy, a przestrzenie wspólne dawały możliwość kontroli.
Na ten model w naszym kraju, podobnie jak w całym bloku wschodnim, nałożył się później PRL wraz z polityką swoistego państwa opiekuńczego. Uważano, że najlepszym sposobem zaspokojenia głodu mieszkań będzie zasiedlanie nowego budownictwa w sposób planowy, na zasadzie przemieszania przedstawicieli różnych grup społecznych i zawodów. Blok – a szerzej: osiedle – miał integrować na różnych poziomach, również przestrzennym. Ograniczony metraż lokali rekompensowały przestrzenie wspólne: klatki schodowe, windy, pralnie, suszarnie, podwórka, zaplecze handlowo-usługowe (osiedlowe biblioteki, domy kultury, sklepy), przedszkola, szkoły i żłobki. Właśnie osiedlowa infrastruktura, choć często zmodyfikowana, do dziś wpływa na zachowania mieszkańców: instytucjonalizuje codzienne czynności i zmusza do kontaktów międzyludzkich. Dla starszych pokoleń mieszkańców PRL-owskich osiedli mnogość i intensywność takich interakcji była wspólnym doświadczeniem. Wpływał na to główny czynnik: wśród nowych lokatorów osiedli przeważali młodzi rodzice z dziećmi. Znajomości nawiązywali przede wszystkim w przedszkolach, szkołach, osiedlowych parkach i na przyblokowych placach zabaw.
Osiedlową różnorodność społeczną dostrzegały również dzieci, przedstawiciele roczników 60., 70., 80., a nawet 90., podczas wspólnych zabaw „na placyku” pod blokiem. Doświadczyłam jej i ja w dziecięcej gromadzie na krakowskim osiedlu Krowodrza Górka, wtedy XXX-lecia PRL, gdzie mieszkałam ponad osiemnaście lat życia. Nie przyszło nam do głowy mówić o sobie „blokersi” ani o naszym otoczeniu – „blokowisko”. Życie w bloku wydawało się naturalne, podobnie jak oddychanie krakowskim, nieszczególnie czystym powietrzem. Nie zamierzam jednak snuć sentymentalnie zabarwionej ballady. Życie w zbiorowisku przypadkowo dobranych ludzi obfitowało w doświadczenia tyleż beztroskie, co smutne i zatrważające, a także trudne do zrozumienia z perspektywy malca, jak awantury, wypadki, samobójstwa. W mojej klatce uczeń ze starszego rocznika tej samej szkoły znalazł nieżywą matkę – zatruła się gazem. Po tym zdarzeniu wyskoczył przez okno z ósmego piętra i zabił się na miejscu. Trafiali się ekshibicjoniści i recydywiści, alkoholicy i pieniacze, sąsiedzcy szantażyści. Całej tej rozmaitości mieszkańców bloków jednakowo doskwierały ograniczenia podstawowych wolności wymuszone przez niechcianą, narzuconą okolicznościami bliskość Innego: hałasy, zapachy, obserwacje w windzie, na korytarzu, podwórku i z perspektywy balkonu.
Aż nadeszły lata 90. XX wieku – cezura w historii również blokowych osiedli w Polsce. W ich otoczeniu rozpoczęły się zmiany – ustrojowe i cywilizacyjne – które poskutkowały przeobrażeniami w dotychczas dość przewidywalnym środowisku. Pojawił się kapitalizm, z jego wyrazistymi podziałami na lepiej i gorzej sytuowanych. Gospodarka rynkowa umożliwiła kupowanie lub wynajem mieszkań, zmiany w prawie otworzyły drogę do przekształceń przestrzennych i nowych inwestycji na osiedlach, a rosnąca zamożność obywateli i dostępność motoryzacji spowodowały gwałtowny wzrost zapotrzebowania na miejsca parkingowe – odtąd będą jednym z ważniejszych czynników w osiedlowych relacjach. Zwiększyła się mobilność każdego rodzaju: fizyczna i społeczna, a wraz z nią nastąpił napływ nowych lokatorów – w tym najemców, gatunku rzadkiego w PRL-u. Za nimi przyszły zagęszczenie okolicy, zwiększenie ruchu samochodowego i pieszego, zmiany demograficzne i rozdźwięk między potrzebami dotychczasowych, starzejących się mieszkańców i młodszych użytkowników osiedli. Zbiór wspólnych doświadczeń wzbogacił się o protesty. Nierzadko całe osiedlowe wspólnoty organizowały się wokół zbierania petycji przeciwko nowym inwestycjom deweloperskim i likwidacjom zieleńców, a także bezpośredniemu utrudnianiu i ograniczaniu dostępu do przestrzeni: grodzeniu, stawianiu szlabanów, wieszaniu tablic ostrzegawczych. Jeśli jacyś lokatorzy nie respektowali dotychczasowych zasad współżycia sąsiedzkiego, musieli się liczyć z akcją napominania.
Czy można być szczęśliwym w bloku? Moderniści, twórcy blokowej utopii, bez wahania odpowiedzieliby: „tak”; wtórowaliby im PRL-owscy inżynierowie społeczni. Architekt Harry Glück, główny projektant Wohnpark Alterlaa na obrzeżach Wiednia, w filmie dokumentalnym na temat tego wyjątkowo dobrze ocenianego osiedla (choć skala jego bloków przewyższa wszystkie polskie megastruktury) istoty rzeczy upatruje w równowadze między dwoma podstawowymi potrzebami człowieka: pragnieniem kontaktu z innymi i potrzebą prywatności.
Fot. archiwum rodzinne Beaty Chomątowskiej
Analizy wyników badań percepcji wielkich osiedli mieszkaniowych w Polsce pokazują, że ich mieszkańcy przejawiają stosunkowo wysoki poziom satysfakcji z zamieszkiwania na „swoim” osiedlu; odczuwają też więź z miejscem i niechętnie się z niego wyprowadzają, chyba że przenosiny wynagrodzi znaczące podniesienie standardu, na przykład życie we własnym domu. Wśród powodów do zadowolenia na pierwszy plan wysuwają się wyposażenie osiedli w infrastrukturę handlowo-usługową i tereny zielone, dostępność komunikacyjna oraz widoczna poprawa zagospodarowania i estetyki. Na niektórych osiedlach dochodzi wręcz do zjawiska zwanego umiastowieniem: obszary niegdyś zdominowane przez jedną funkcję – mieszkaniowe zaplecze wielkiego miasta, ze względu na brak dodatkowych atrakcji nazywane sypialniami – dziś różnorodną ofertą (miejscami pracy i spędzania czasu wolnego) przyciągają przybyszy z innych miejskich rejonów.
Z badań socjologów miasta wynika, że mieszkańców osiedli (zarówno tych PRL-owskich, jak i nowszych) do nawiązywania relacji z sąsiadami skłaniają ważne sprawy do załatwienia związane z codziennym życiem, w języku naukowym nazywane praktykami. Jest wśród nich parkingowanie – próby wspólnego zabezpieczenia miejsc postojowych wyłącznie do użytku mieszkańców. Są też praktyki „przyjemnościowe” (grupowe umawianie się na spacery z psami, coroczne ubieranie choinki w hallu połączone z poczęstunkiem dla lokatorów), „higieny osiedlowej” (ustalanie sposobów dbania o dzieloną przestrzeń) i troski (dbanie o starszych sąsiadów lub dzieci).
Stany niewysłowione
Część wzajemne zależności mieszkańcami osiedli i ich otoczenia da się uchwycić i zmierzyć. Równie, a może nawet bardziej interesujące, są jednak odczucia i reakcje subiektywne, ulotne, zagadkowe, trudno wyrażalne, bo często odbierane na poziomie reakcji z ciała. Wtedy w sukurs geografii, architekturze i socjologii przychodzi antropologia wraz z jej nurtem afektywnym, zainicjowanym w latach 90. XX wieku. Wnosi uważność na doświadczenia, także te, które nie poddają się łatwo werbalizacji (określa je mianem afektów). Z perspektywy antropologicznej niejedno terytorium na pozór monotonne okazało się obszarem fascynujących interakcji, zwłaszcza dla użytkownika dziecięcego. Mały człowiek doświadcza otaczającej go przestrzeni bardziej emocjonalnie, w sposób niezapośredniczony jeszcze przez wiedzę i konteksty kulturowe; bazuje właśnie na doznaniach cielesnych i wyobraźni, do nich dopisuje sensy czytelne tylko dla niego (ewentualnie dla innych dzieci). Na jaw wychodzi, że oprócz dominującego języka, jakim jest kod modernizmu, każde osiedle ma swój dialekt albo nawet kilka równorzędnych dialektów, niezrozumiałych dla gości z zewnątrz.
Typowa, zwyczajna ławka, ta stojąca na prawo od domowego balkonu, jest zupełnie innym bytem niż na pozór identyczna, ulokowana bliżej podwórkowej studni. Północna strona bloku, z wejściami do klatek, kojarzy się z kolorem niebieskim i ruchliwością. Nieużytki w pobliżu przelotowej arterii uosabiają raj – pasą się tam najprawdziwsze krowy, a starsi koledzy chadzają na grandę, przyciągani mnogością drzew owocowych, resztek dawnych sadów. W czerwcu niepozorna stacja trafo pośrodku osiedla, udrapowana prześcieradłami, cudownie przeistacza się w miejsce naznaczone sacrum – główny ołtarz dla ciągnącej wśród bloków procesji Bożego Ciała.
W Betonii odwołałam się do własnych doświadczeń:
Czasem prześladuje ją sen. Pokonuje kładkę oglądaną codziennie z okna i trafia na sąsiednie osiedle. Przechadza się wśród bloków i nagle uświadamia sobie, że przecież nie przyszła na spacer, tylko w poszukiwaniu własnego mieszkania. Biega od bloku do bloku, lecz te, które w oddaleniu wyglądały na dobrze znane, z bliska okazują się obce; mija klatkę za klatką, wypatrując numerów, ale wszystkie są jakieś wybrakowane […] zamiast znajomego, uspokajającego motywu po przeciwległej stronie klatki widzi zupełnie inny obraz: kolonie bloków o nierozpoznanych kształtach, rozrastające się teraz we wszystkie strony1.
Dwa lata później nieznana mi mieszkanka, użytkowniczka konta „burazky”, napisała na Instagramie, że sen wydaje się jej dziwnie znajomy:
Ile razy śniło mi się, że w opatrzony fragment bloków wkradło się jakieś zaburzenie – na przykład zawalający się blok przy Pachońskiego 6. […] Albo działki zamienione w poczerniałą pustynię z resztkami domów. Mnóstwo razy śniła mi się sama kładka – że wracam nią nocą do domu, ale ktoś/coś uniemożliwia mi dotarcie, albo że idę na drugą stronę – na zakupy do DH Gigant, który spalił się kilkanaście lat temu. Albo że pod kładką płynie lodowata, rwąca rzeka. Albo biegną tory kolejowe. Kilka snów o kładce miałam całkiem niedawno. Pewnie dlatego, że była jednym z najważniejszych wizualnych i praktycznych akcentów pierwszych 20 lat mojego życia.
Fot. Viennaphotographer / Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0
Ta zbieżność prowokuje, by się zastanowić, w jakim stopniu dorastanie w otoczeniu wielkich brył wpływa na percepcję i wyobraźnię. Czy podobne motywy powracają w snach niezależnie od osiedla, na którym się wychowaliśmy? Ile w tym atawizmów, jak lęk przed otwartą przestrzenią i monstrualnymi bryłami?
Warszawskim Muranowem Południowym, powstałym w latach 40. i 50. XX wieku modernistycznym fragmentem osiedla, zajmuję się na różne sposoby (pisarsko i dziennikarsko, aktywistycznie, badawczo) już od dwóch dekad, a przez trzy lata byłam też jego mieszkanką. Wobec części osób zdaje się ono ujawniać właściwości typowe dla „miejsc, które straszą” lub „nie-miejsc pamięci” (nawiązuję do artykułu Romy Sendyki z „Tekstów Drugich”)2, o przeszłości naznaczonej ludobójstwem, którego ofiary reprezentowały inną tożsamość grupową niż obecna społeczność. Status Muranowa Południowego jest specyficzny, paradoksalny, bo osiedle powstało w miejscu Zagłady – na terenie dawnej Dzielnicy Północnej; w czasie II wojny światowej wchodziła w obręb getta warszawskiego. Główny projektant powojennego kwartału, architekt Bohdan Lachert, zdecydował się wykorzystać gruzowisko po getcie jako cokół dla nowych bloków mieszkalnych oraz ich budulec. Zrobił to ze względów praktycznych (nie było szans na w miarę szybkie pozbycie się gruzów), ale koncepcja ma również wymiar metafizyczny. Lachert postanowił dokonać quasi-alchemicznej przemiany: na dawnych gruzach miało wyrosnąć nowe życie”3. Aby plan się ziścił, oprócz przeobrażonej materii potrzebni byli nowi (powojenni) mieszkańcy Muranowa – dopiero ich codzienne funkcjonowanie w obrębie osiedla pozwoliło Feniksowi powstać z popiołów. Żywe ciała wraz z codzienną aktywnością są integralną częścią osiedlowego monumentu o określonej wymowie i ciąży na nich symboliczne zadanie kontynuacji życia przerwanego w tym miejscu.
Można się zastanawiać, czy nawet najbanalniejsze, powtarzalne czynności rozgrywające się w przestrzeni Muranowa Południowego zasługują, by uznać je za rytuały afirmujące życie, a jeśli tak, to w jakim stopniu ta opinia zależy od podejścia uczestników (ich świadomości specyfiki miejsca i ewokowanych przez nią doznań, jak przeczucie obecności tragicznie zmarłych żydowskich mieszkańców). Jak mocno codzienne funkcjonowanie w tym miejscu naznaczone jest świadomością o jego tragicznej przeszłości – bo skąd się biorą choćby liczne opowieści o duchach, tajemniczych drugich piwnicach pod budynkami albo rzekomej tymczasowości osiedla? Co wpływa na takie, a nie inne odczytanie przestrzeni? Przecież sporo osób wychowało się na Muranowie w latach 60. lub 70. i nawet jeśli słyszały od rodziców, że było tam getto, nie miały w związku z tym nocnych koszmarów, tworzyły własną mapę użytkowania osiedla. Dachy muranowskich pawilonów służyły im za alternatywną trasę w drodze do szkoły. Pagórki z gruzów były najlepszym miejscem do saneczkowania, a plac przy pomniku powstańców getta nazywano Psim Polem, bo służył przede wszystkim codziennej rekreacji psiarzy i ich czworonogów.
Fot. Beata Chomątowska
Bardziej za niż przeciw
W ubiegłym roku na bezimiennym dotychczas rondzie przy skrzyżowaniu ulic Krowoderskich Zuchów i Fieldorfa-Nila zawisły tabliczki z nazwiskiem Mieczysława Turskiego. Z inicjatywą wystąpił mieszkaniec osiedla Krowodrza Górka. Z Betonii dowiedział się, jak wyglądała oryginalna koncepcja rozplanowania osiedla, i zapragnął w ten sposób uhonorować głównego projektanta.
Turski wymyślił, że środek osiedla zaakcentuje czterema niskimi, ale długimi blokami, ustawionymi lekko po skosie. Między nimi stanęły pawilony handlowo-usługowe, przykryte pergolami o charakterystycznych rusztach (projektu Marii i Jerzego Chronowskich). Był to osiedlowy Rynek z Sukiennicami, przez ich środek przebiegał pieszy trakt, wytyczony jako oś północ–południe. Dzielił osiedle na pół i podążał dalej, ku drugiemu planowanemu ośrodkowi handlowo-usługowemu – projektant chciał z niego zrobić rodzaj bramy domykającej całe założenie (tę koncepcję zrealizowano później i w nieco innym kształcie, gdy powstał dom handlowy Gigant, dziś już nieistniejący). Gdyby przedłużyć oś w kierunku właściwego Rynku, jej południowy koniec wychodziłby dokładnie na kościół Mariacki, na północnym zaś powstała kładka łącząca osiedle z sąsiednim Prądnikiem Białym; to ona powraca w snach dawnych mieszkańców. Urbanistycznymi sztuczkami architekt chciał zrekompensować olbrzymią skalę dwóch mrówkowców ciągnących się wzdłuż ulicy Opolskiej oraz wieżowców w południowo-zachodniej części osiedla, wystrzelających ku niebu z niewielkich stoków na przedłużeniu parku. Osiedle powstało na terenie zielonym po gospodarstwach sadowniczych, przylegającym do dawnego wału artyleryjskiego, pozostałości po Twierdzy Kraków. W latach 50. XX wał zburzono i przekształcono w park ze sztuczną górką, nawiązaniem do niegdysiejszego ukształtowania terenu. Robiła za punkt orientacyjny w pierwotnym podziale na Górkę, Krowodrzę, Pola Wschód i Pola Zachód.
Zamysł Turskiego bezpośrednio potrafili odczytać nieliczni spośród mieszkańców osiedla, chyba tylko ci po studiach politechnicznych. W minionych dekadach mało kto spoza branży kojarzył też nazwiska jego projektantów. Jednak gdy popytać, okazuje się, że na poziomie fizycznym ludzie doświadczali tej przestrzeni zgodnie z intencją architektów, nawet jeśli nigdy tego nie werbalizowali. Deptak skłaniał do codziennych przechadzek, wędrówek do sklepów i punktów usługowych, z postojami na pogawędki z sąsiadami i nieznajomymi oraz odpoczynek na ławkach. Można było się czuć jak w „starym” Krakowie, gdzie każda dzielnica ma u zbiegu głównych ulic własną agorę, mały rynek albo plac. Dzięki temu nawet wielkie betonowe bryły górujące nad osiedlem od północy odstręczały jakoś mniej.
Krowodrza Górka/XXX-lecia PRL zawsze cieszyła się w Krakowie opinią „osiedla dobrego”, inaczej niż sąsiednie, nieco wcześniejsze Azory. Ich grzechem pierworodnym było bezładne ulokowanie tej sypialni dla przyjezdnych robotników i najuboższych krakowian wśród resztek kolejarskich gospodarstw – domków z międzywojnia otoczonych zagonami kapusty, buraków i kalafiorów. Konflikt murowany. Na to nałożyły się emanacje polityki oszczędnościowej w erze późnego Gomułki: budynki ze ślepymi kuchniami, z korytarzami długimi jak w koszarach i namiastkami balkonów. Jak na ironię osiedle zaprojektował ten sam architekt – Mieczysław Turski. Koledzy z Politechniki śmiali się, że osiedlem XXX-lecia zrehabilitował się za grzechy Azorów.
Jednak i tam żyją ludzie zadowoleni, ba, wręcz dumni z faktu, że do Azorów przynależą. Powody osiedlowej lojalności bywają zaskakujące, w tej części miasta spore znaczenie ma tożsamość kibicowska: Azory to strefa fanów klubu piłkarskiego Wisła, sąsiednia Krowodrza Górka – Cracovii. Azory nie są jedynym osiedlem nieudanym, a mimo to lubianym. Wśród mieszkańców przeskalowanych megastruktur, jak superjednostki i falowce, na pozór nieprzyjaznych, bo dalece wykraczających poza „ludzką” skalę zabudowy, powodem przywiązania bywa właśnie oryginalność formy. Mieszkańcy osiedli – jak to ludzie – potrafią zaskakiwać.