Dorota Leśniak-Rychlak rozmawia z Mariuszem Czopem
Dorota Leśniak-Rychlak: Na co napotykamy, rozpoczynając budowę w Krakowie? Wiele zależy od lokalizacji, ale może spróbujmy przeanalizować to wyzwanie w kontekście zarówno terenów historycznych, jak i obszarów przedmiejskich. Na jakie warstwy geologiczne natrafimy?
Mariusz Czop: Kraków stoi na terenach o niezwykle zróżnicowanej i dosyć skomplikowanej budowie geologicznej. Dominują zręby jurajskie, czyli bloki skał wapiennych z okresu jury. Najwyższe występują na powierzchni, między innymi na terenie zrębu Lasu Wolskiego, ze Wzgórzem św. Bronisławy. Na takim zrębie, doskonale widocznym, na wzgórzu wawelskim, stoi zamek. Po drugiej stronie Wisły nad powierzchnię wystają Tyniec i Krzemionki. Zręb Brama Krakowska, czyli najbardziej na południe wysunięta część Jury Krakowsko-Częstochowskiej, wyznacza granicę doliny Wisły.
W wielu miejscach, na przykład pod Rynkiem Głównym, zręby kryją się pod warstwami innych osadów. Skały jurajskie powstały w erze mezozoicznej, 145–200 milionów lat temu, za życia dinozaurów. Pierwotnie tworzyły płytę. Później, w trzeciorzędzie, pogruchotało ją między innymi nasuwanie się Karpat od południa. Procesy tektoniczne utworzy ły coś w rodzaju schodów geologicznych, wznoszących się ku północy. Niektóre ze stopni wyrywają do góry, a dalej opadają.
DLR: Czyli w trakcie prac budowlanych będziemy często natrafiać na skały wapienne?
MC: Tak, i to one, jedne z najbardziej charakterystycznych ogniw utworów jurajskich, są poważnym wyzwaniem. Budując drogi lub tunele, trzeba wiercić w tych twardych warstwach. Skały jurajskie leżą na różnych głębokościach. Dodatkowo właśnie w ich obrębie znajdują się cenne wody artezyjskie, odizolowane od współczesnych zanieczyszczeń. Zebrały się nawet ponad dziesięć tysięcy lat temu, pochodzą z czasów, gdy topniały lodowce. W niektórych miejscach, między innymi w Niecce Miechowskiej, na północ od Krakowa, występują również osady margliste kredy, z najmłodszego okresu ery mezozoicznej, sprzed 65–145 milionów lat. W mieście ich obszary są niewielkie.
Schodkową powierzchnię skał jurajskich pokrywają iły trzeciorzędowe, sprzed 5–23 milionów lat. Mają bardzo zmienną miąższość, od kilkudziesięciu do stu metrów, bo wypełniają mniejsze lub większe zagłębienia. Iły trzeciorzędowe osadzały się w głębokim morzu, które powstało w zapadlisku przed nasuwającym się masywem karpackim.
Karpaty zaczynają się już na południowej granicy Krakowa i ciągną na południe, w kierunku Wieliczki i Świątnik Górnych. W podłożu występuje flisz karpacki – charakterystyczne osady, które dominują praktycznie w całym tym masywie górskim. Składają się z warstw piaskowców i łupków, ułożonych naprzemiennie jak warstwy w torcie. Powstały tu w warunkach głębokiego morza, w trzeciorzędzie, około 2–65 milionów lat temu. W wodzie osadzały się drobniuteńkie cząsteczki iłów, ale czasami z lądu spływał materiał gruboziarnisty, czyli piaski. Powtarzające się sekwencje stworzyły warstwę utworów fliszowych o dużej miąższości. W wyniku ruchów górotwórczych warstwa została sfałdowana i powstał masyw Karpat. Te wszystkie procesy następowały przez dziesiątki milionów lat, bardzo powoli, z perspektywy ludzkiego życia wręcz się ślimaczyły. Warstwy osadów w morzu tworzą się w tempie około centymetra na tysiąc lat.
DLR: Czy równie istotne procesy zachodziły w czwartorzędzie?
MC: Uformował się wtedy ważny kompleks skał podłoża już bezpośrednio na powierzchni terenu. Iły trzeciorzędowe wyrównują podłoże do około 280–290 metrów nad poziomem morza. Na tej bazie zalegają utwory czwartorzędowe, naniesione przez lodowiec oraz rzeki. Lodowiec dochodził tutaj tylko podczas swoich największych zasięgów, dlatego nie wszędzie w Krakowie zostawił wyraźne ślady działalności.
Ogromną rolę w nanoszeniu osadów odegrała Wisła. Była potężną rzeką, zalewała całą dolinę. Po powodziach zostawał żwir, dzięki temu dziś na tych terenach miąższość warstwy osadów czwartorzędowych ma 10–30 metrów.
Osady czwartorzędowe naniesione przez rzeki są najmłodszą warstwą geologiczną Krakowa. Na obszarze miasta występują niemal wszędzie tam, gdzie działały procesy rzeczne. W centrum Krakowa dochodzi jeszcze inna, wyjątkowa warstwa – osady antropogeniczne. Powstały w wyniku działalności człowieka, ze śmieci i ścieków, gruzu i szczątków organicznych. Wszystko to trafiało „na pole”, w obrębie miasta. Pod Rynkiem Głównym miąższość tych osadów dochodzi do pięciu metrów, w innych częściach miasta zdarza się aż dwanaście metrów. W tej warstwie często odkrywa się artefakty historyczne. Podczas prac archeologicznych na Rynku Głównym odkryto wiele ciekawych znalezisk, na przykład przy wieży ratuszowej znaleziono ogromny blok ołowiu o wadze około sześciuset kilogramów, pochodzący z rejonu Olkusza. Świadczy o tym, że w Krakowie funkcjonowały huty zajmujące się przetapianiem metali. Ponadto natrafiano na pozostałości dawnych konstrukcji, kości, szczątki organiczne, przedmioty codziennego użytku, nawet zarodniki grzybów, wciąż zdolne do wzrostu. Gdy wybierano te osady pod muzeum w Sukiennicach, na własne oczy widziałem, jak z ziemi wyłaniały się kapelusze.
DLR: Jak warstwy geologiczne wpływają na stabilność budowli historycznych: kościołów, kamienic?
MC: Zdarza się, że zróżnicowanie podłoża skutkuje problemami ze stabilnością. Kościół św. św. Piotra i Pawła stoi częściowo na zrębie jurajskim, a częściowo na nasypie antropogenicznym, warstwie odpadów wyrzucanych przez mieszczan w średniowieczu. Przy okazji adaptacji krypty tego kościoła na panteon uczestniczyłem w badaniach podłoża. Wierciliśmy otwory o głębokości sześciu metrów, aby się upewnić, że konstrukcja jest bezpieczna. W Krakowie wiele budynków wzniesiono na niejednorodnym podłożu. Utwory antropogeniczne tworzą coś w rodzaju nasypu, szczególnie w miejscach o najdłuższej historii osadnictwa. Powierzchnia centrum Krakowa bardzo się zmieniła na przestrzeni wieków. Kiedyś było znacznie więcej rzek i stawów, lecz od średniowiecza ludzie stopniowo je zasypywali, jak kilka stawów w okolicy dzisiejszych ulic św. Gertrudy i św. Sebastiana. Najbardziej spektakularnej ingerencji człowiek dokonał w północnej odnodze Wisły, tak zwanej Starej lub Małej Wiśle. Do XIX wieku otaczała Kazimierz. Kraków od zawsze zmagał się z problemem powodzi, ale stopniowy wzrost poziomu miasta oraz zagłębienie się koryta Wisły częściowo to zagrożenie zredukowały. Mimo to miastu wciąż doskwierały cofki – sytuacje, gdy podniesiony poziom Wisły blokował wpłynięcie do niej wód z innych rzek, zwłaszcza z Rudawy.
Największe cofki występowały na ulicy Retoryka. Tam Rudawa wpadała kiedyś do Wisły i regularnie zalewała znaczną część miasta, aż do okolic Nowego Kleparza. Na budynku Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” widnieją jedne z najwyższych oznaczeń powodziowych w Krakowie. Są to ślady powodzi wywołanej nie przez Wisłę, ale właśnie przez cofkę na Rudawie. Problem rozwiązano radykalnie – poprzez zasypanie starego koryta i połączenie Rudawy z Wisłą na Salwatorze, powyżej ówczesnego Krakowa.
DLR: Czy osady antropogeniczne mają wpływ na przemieszczanie się wód opadowych i roztopowych?
MC: Tak, i to duży. Woda napływa do starych piwnic i innych struktur podziemnych. W Krakowie wiele podziemnych przestrzeni umożliwia przepływanie wody. Często nawet nie wiemy, co się kryje na dużych głębokościach. Ludzie pozostawiali w ziemi różne obiekty: fundamenty zburzonych budynków, studnie, stare piwnice. Zdarza się, że ulice się zapadają, prawdopodobnie na skutek wypłukiwania gruntu przez wodę przesiąkającą z powierzchni lub z wodociągów. Aby jednak woda wypłukała materiał, musi istnieć przestrzeń, do której go przetransportuje. W Krakowie wiele zasypanych studni i innych struktur nigdy nie zostało szczelnie wypełnionych. W osadach antropogenicznych, z natury niestabilnych, woda może więc łatwo się przemieszczać.
Osady antropogeniczne mają niską nośność, więc nie są dobrym podłożem dla budynków. Stare kamienice w Krakowie trzymają się na takich osadach dzięki szerokim fundamentom. Budowniczowie kompensowali niestabilność gruntu grubością murów. Współcześnie płyty fundamentowe rozkładają ciężar konstrukcji na większą powierzchnię. Jeśli grunt osiada, cała płyta przesuwa się równomiernie, co minimalizuje ryzyko pęknięć. Inną techniką jest opieranie konstrukcji na palach – betonowych słupach zakotwiczonych w głębszych, stabilnych warstwach piasków czwartorzędowych. Bez takich zabezpieczeń nawet niewielkie przemieszczenie gruntu może prowadzić do nierównomiernego osiadania i poważnych uszkodzeń budynku.
DLR: W jaki sposób – poza metodami bezpośrednimi: kopaniem, wierceniem – rozpoznajemy warstwy znajdujące się pod powierzchnią?
MC: Podstawową metodą są właśnie wykopy. Odsłaniają dużą przestrzeń, ale ich głębokość jest ograniczona, więc dostarczają informacji głównie o najpłytszych warstwach gruntu. Ponadto dokonuje się ich tylko dla konkretnych inwestycji, na przykład przy budowie fundamentów.
Głębsze warstwy penetrujemy metodą wierceń. W geologii zakładamy, że warstwy gruntu są w miarę horyzontalne i rozciągają się na spore odległości, ale nie zawsze tak jest. Zdarzają się fałdy i nieciągłości, niekiedy całkowicie zmieniają obraz podłoża. Kiedy przeprowadzamy rozpoznanie za pomocą wierceń, mamy tylko punkty odniesienia. Można porównać tę sytuację do wyciągania dwóch skrajnych kredek z pudełka i zgadywania, jaki kolor mają kredki pomiędzy. Stosujemy też metody geofizyczne, oparte na badaniu właściwości fizycznych gruntu. Na przykład przepuszczamy przez skały falę uderzeniową, mierzymy ich oporność elektryczną i niewielkie różnice w gęstości. Te nieinwazyjne metody pozwalają badać strukturę podłoża bez jego naruszania. Stosujemy między innymi georadar – ciągnięty nad gruntem wózek z aparaturą pomiarową. Emituje fale radarowe, a one odbijają się od różnych struktur w gruncie i wracają do urządzenia. Na ich podstawie można określić, jakie warstwy znajdują się pod powierzchnią oraz czy w podłożu występują anomalie, w tym pustki, obiekty antropogeniczne.
DLR: Do jakiego stopnia dokładne są takie metody?
MC: Metody geofizyczne dostarczają wielu danych, ale ich interpretacja wymaga doświadczenia. Trzeba pamiętać, że są to technologie pośrednie – nie dają pewności, co dokładnie tkwi w podłożu. Często porównuję naszą sytuację do lekarza, który bada pacjenta, siedząc w sąsiednim pokoju. Wyobraźmy sobie, że ktoś okłada delikwenta kijem, a lekarz na podstawie krzyków ocenia jego stan zdrowia: „krzyczy głośno, więc żyje i jest zdrowy”. Oczywiście żartuję, bo dane pozyskiwane metodami geofizycznymi są cenne.
Fot. Mariusz Czop
DLR: Czy sztuczna inteligencja pomaga w interpretacji wyników badań?
MC: Tak, zdecydowanie, chociaż jeszcze nie zastąpi specjalisty. Badania są bardzo kosztowne, więc nie wykonujemy ich dla samej przyjemności badania. Musimy z nich wycisnąć maksimum informacji. Sztuczna inteligencja nie zna się na geologii ani na hydrogeologii, więc może popełnić poważne błędy nawet na etapie prostej analizy. Doświadczony człowiek interpretuje dane dokładniej, bo wie, jak je połączyć w całościowy obraz.
W naukach o Ziemi najbardziej precyzyjne i miarodajne są zawsze badania bezpośrednie w terenie, w tym wiercenia. Wykonuje się je w sytuacjach wymagających szczegółowej dokumentacji, przy dużych inwestycjach budowlanych. Tam metody pośrednie nie wystarczą, potrzebna jest siatka otworów. Geofizyka jest odpowiednikiem badań przesiewowych, pomaga wybrać miejsca do dokładniejszej diagnostyki.
Z pomocą przychodzą nam również metody satelitarne. Pozwalają analizować budowę geologiczną lub warunki wodne na podstawie obrazów wykonywanych przez satelity obserwacyjne. Dzięki nim zbieramy informacje w trudno dostępnych miejscach: w wysokich górach, w dżungli, również przez pokrywę roślinną. Badania terenu, na przykład skanowanie laserowe w technologii lidar, są wykonywane też z samolotów i specjalistycznych dronów. Lidar znajduje zastosowanie w odkrywaniu struktur antropogenicznych, ale też procesów geologicznych. „Eliminuje” drzewa i ujawnia ukształtowanie powierzchni terenu. To pozwala wyłowić ruiny budynków, piramidy, kurhany, charakterystyczne formy powstałe w gruncie: osuwiska, zapadliska, kratery po uderzeniach meteorytów.
DLR: Ukształtowanie terenu zmieniają też duże inwestycje: kompleksy biurowców, osiedla mieszkaniowe. Ziemia z wykopów często kończy jako odpad. Przy drogach przelotowych wiszą banery: oddam/przyjmę ziemię.
MC: Przy dużych inwestycjach warstwa gleby jest zazwyczaj zgarniana i wraz z głębiej zalegającą ziemią, tą z wykopów, wywożona z placu budowy. W Polsce jest klasyfikowana jako odpad, ale z założenia nieszkodliwy. To poważny błąd, bo żeby mieć pewność bezpieczeństwa, ziemię, szczególnie tę z terenów miejskich, należałoby zbadać. Różne inwestycje powstają na terenach poprzemysłowych, zdarzają się budynki mieszkalne na dawnych składowiskach opadów. W Krakowie od razu na myśl przychodzi otoczenie kombinatu metalurgicznego w Nowej Hucie, ale takich miejsc jest więcej: na Bonarce zabudowano teren fabryki nawozów sztucznych, ludzie mieszkają też wokół Białych Mórz – składowiska odpadów, pozostałości po dawnych zakładach sodowych Solvay.
DLR: Co powinno się zrobić z ziemią z wykopów, aby zminimalizować te problemy?
MC: Przede wszystkim przechowywać ją na placu aż do zakończenia budowy, szczególnie warstwę glebową, najcenniejszą. Są na to przepisy, ale nikt ich nie przestrzega ani nie egzekwuje. Ziemia z głębszych warstw, jeśli nie jest zanieczyszczona, może znaleźć zastosowanie w budownictwie, na przykład w nasypach, czasem można ją wykorzystać do wytwarzania betonu. W centrum Krakowa spod kilku metrów osadów antropogenicznych wyłania się czysty, żółty piasek, idealny do celów budowlanych, nadaje się do mieszanki betonowej. Naniosła go Wisła. Na jej południowym brzegu, między innymi na Ruczaju, w podłożu dominują iły trzeciorzędowe, znacznie mniej przydatne w budownictwie. Gdy do takiej ziemi z budowy dostanie się woda, robi się plastelina.
W Krakowie od dziesiątków lat trwa szkodliwy proceder zasypywania urokliwych dolinek i wąwozów na terenie i w pobliżu miasta. W latach 90., w okresie „dzikiego kapitalizmu”, ziemię z wykopów rozwożono po całej okolicy bez większego nadzoru. Pamiętam głębokie wąwozy w rejonie charakterystycznej serpentyny na drodze do Kielc, przed Michałowicami. W dużym stopniu zasypano je ziemią budowlaną wywożoną z Krakowa. Znam miejsce, gdzie wąwóz zasypano tak, że do linii wysokiego napięcia można było dosięgnąć kijem. Na zasypanych terenach dziś stoją domy. Niestety zasypywanie wąwozów zmieniło naturalny przepływ wody. Woda opadowa wcześniej spływała do tych dolin. Teraz gromadzi się na zboczach, co skutkuje lokalnymi powodziami.
DLR: Czy od czasów „dzikiego kapitalizmu” sytuacja uległa poprawie?
MC: Raczej pogorszeniu. W obecnym „turbokapitalizmie” firmy często fałszują świadectwa i nie wiadomo, dokąd trafiają odpady z wykopów. Przez domniemanie nieszkodliwości kontrola utylizacji odpadów ziemnych jest bardzo słaba. Zdarzały się skandale związane z nieodpowiednim zagospodarowaniem ziemi z wykopów. W trakcie budowy muzeum pod Sukiennicami część utworów antropogenicznych, ważnych „świadków historii” miasta, bez dokładnych badań trafiła na składowisko. Media donosiły, że dopiero gdy wybuchła afera, dokonano dokładniejszych przeszukań. Nie zostało chyba dokładnie ustalone, ile tej ziemi wywieziono, ale z dużym prawdopodobieństwem kilkadziesiąt tysięcy ton.
Ziemia z wykopów budowlanych powinna być bezwzględnie badana, trudno bowiem odróżnić, czy jest czysta, czy zanieczyszczona. Ktoś nieświadomy zagrożeń może przyjąć na swoją działkę toksyczne odpady. Niestety nie fantazjuję, takie rzeczy się dzieją. Utylizacja odpadów jest bardzo kosztowna, to nawet kilkudziesiąt tysięcy złotych za tonę, więc opłaca się oddać je za darmo.
Metr sześcienny ziemi waży około 2,5 tony. Z wykopu o wymiarach sto na sto metrów i głębokości dwóch metrów trzeba zagospodarować około pięćdziesięciu tysięcy ton ziemi. Duże inwestycje – wieżowce, budynki wielorodzinne z garażami podziemnymi – są obciążone gigantycznym kosztem wywozu ziemi, jednym z istotniejszych w całym projekcie. Obecnie firm budowlanych często nie stać na głębokie wykopy, dlatego stosują rozwiązania, które pozwalają „uciec do góry”, choćby parkingi wyniesione o kilka metrów ponad poziom gruntu. Przy okazji omijają ograniczenia związane z poziomem zwierciadła wód podziemnych. Deweloperzy starają się unikać schodzenia poniżej tego poziomu, ponieważ wiąże się to z dodatkowymi kosztami i mnóstwem komplikacji formalnych i technicznych. Przede wszystkim wymaga kosztownego odwadniania i może generować szkody dla budynków w sąsiedztwie.
DLR: Co w takim razie jest największym wyzwaniem konstrukcyjnym w Krakowie?
MC: Osady antropogeniczne. Trzeba je całkowicie usunąć, aby stabilnie posadowić budynek. Na drugim miejscu sytuuje się zwierciadło wód podziemnych. W Krakowie już na głębokości kilku metrów napotykamy grunt zawodniony. Woda podziemna zbiera się wskutek wsiąkania opadów atmosferycznych do podłoża. Średnio tylko około 5–20 procent opadów wnika w głębsze podłoże; reszta odparowuje lub spływa po powierzchni. Przesącza się pionowo w dół, aż trafi na warstwę nieprzepuszczalną, na przykład iły. Co nie odpłynie horyzontalnie do najbliższej rzeki, zbiera się w tym miejscu.
W Krakowie czwartorzędowe piaski przepuszczalne leżą na nieprzepuszczalnych iłach. W piaskach tworzy się warstwa wodonośna. Blisko Wisły zwierciadło wody znajduje się na głębokości mniej więcej trzech–czterech metrów, a im dalej od rzeki, tym głębiej, do kilkunastu metrów. Wykop początkowo będzie suchy, ale gdy dojdzie do zwierciadła wód podziemnych, napłynie do niego woda.
DLR: Jak sobie radzić z tym problemem podczas fundamentowania?
MC: Są różne metody. Można wywiercić otwory studzienne i odpompować wodę – nawet kilkaset metrów sześciennych na godzinę, przez trzy miesiące do pół roku. Niestety grunt traci wtedy stabilność i osiada, więc ryzykujemy pękaniem sąsiednich budynków.
DLR: Na tej wodzie przecież nam zależy. Co się z nią dzieje?
MC: Najczęściej trafia do kanalizacji, co jest całkowicie absurdalne. Miasto nie nalicza prawidłowych opłat za ten proces. Kilka lat temu ja, Łukasz Maślona i Jan Pietras – niezależni radni z Klubu Kraków dla Mieszkańców Łukasza Gibały – postulowaliśmy, by wprowadzić liczniki na budowach i kontrolować ilość odpompowywanej wody. W Krakowie odwodnienia budowlane odpompowują rocznie miliony metrów sześciennych wody, często o wysokim stopniu czystości. Za te ogromne ilości deweloperzy płacą ryczałt – około dwudziestu tysięcy złotych od budowy. Nikt nie zadaje sobie trudu, by ustalić, ile tak naprawdę wody leją do kanalizacji i czy nie dałoby się lepiej jej wykorzystać.
DLR: To brzmi jak spory skandal.
MC: Tak, to jest sytuacja patologiczna, wymaga jak najszybszej zmiany. Gdyby miasto nie odbierało tej wody praktycznie za darmo, deweloperzy musieliby budować systemy jej odprowadzania do cieków powierzchniowych i występować o pozwolenia wodnoprawne oraz ponosić opłaty za zrzut. Miasto, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za zrzut wody, ułatwia życie deweloperom. Kraków jest permanentnie drenowany. Bywały lata, kiedy jednocześnie prowadzono odwodnienia na kilkudziesięciu budowach. Poziom wód podziemnych drastycznie się obniżył i nasilił negatywne skutki suszy hydrologicznej.
Niewielu mieszkańców Krakowa wie, że jest to miasto w sposób ciągły odwadniane od lat 60. XX wieku. By uregulować rzeki i umożliwić transport rzeczny wybudowano wtedy stopnie wodne i podniesiono poziom wody w Wiśle o kilka metrów. Spowodowało to spiętrzenie wód podziemnych, a więc też podtopieniami fundamentów i piwnic na znacznym obszarze centrum Krakowa, również najcenniejszych obiektów zabytkowych. Trzeba było zbudować studnie odwadniające. Te studnie ciągną się wzdłuż obu brzegów Wisły, na północnym od Salwatora wzdłuż ulicy Focha, dalej Piłsudskiego, aż po stopień wodny Dąbie. Wciąż działają, odprowadzają wodę do kanalizacji. Wody Polskie płacą za to wodociągom miejskim. Te kilkadziesiąt studni pompuje wodę już od ponad sześćdziesięciu lat, sumaryczne koszty ich działalności są gigantyczne.
DLR: Czy podnoszenie poziomu Wisły wciąż ma sens, skoro barki z węglem już nie pływają?
MC: One nigdy nie pływały i to nigdy nie miało sensu. Pojawiają się głosy, żeby zlikwidować stopnie wodne i obniżyć poziom Wisły, ale trzeba pamiętać, że przez lata zgromadziło się tam mnóstwo osadów, również z kanalizacji. Wymagałyby długotrwałej i kosztownej rekultywacji. Ponadto stopnie wodne wytwarzają niewielką ilość energii elektrycznej, więc ich obrońcy mają argument odnawialnego źródła energii.
DLR: Wróćmy na plac budowy i do garaży podziemnych.
MC: Każdy taki garaż jest w zasadzie „łodzią podwodną”, ponieważ często stoi poniżej zwierciadła wód podziemnych. Musi być w pełni szczelny, więc wpływa na warunki wodne całego obszaru. Woda musi go ominąć, co prowadzi do jej spiętrzania na kierunku napływu. W praktyce poziom wody podnosi się przed przeszkodą, a kierunki przepływu ulegają zmianie. Dla każdej takiej konstrukcji powinno się zatem przeprowadzać szczegółowe analizy hydrogeologiczne i zaawansowane modelowania komputerowe rozpływu strumienia wód podziemnych. Konieczne jest stworzenie wokół takiego garażu systemu obserwacyjnego, który pozwalałby monitorować poziom wód podziemnych zarówno przed inwestycją, jak i po jej realizacji. Chodzi o ustalenie stanu początkowego, aby mieć pewność, że konstrukcja nie powoduje spiętrzenia wód. Niestety w Krakowie te zasady notorycznie są ignorowane. To bardzo niebezpieczne.
Problem narasta, gdy takich garaży powstaje wiele. Pojedynczy garaż zwykle nie wywoła katastrofalnych skutków, ale jeśli kilkanaście takich konstrukcji zostanie zlokalizowanych w jednym rejonie, zwłaszcza wzdłuż ulic przebiegających w kierunku wschód–zachód, może dojść do znacznych zaburzeń naturalnych warunków hydrogeologicznych. W północnej części Krakowa wody podziemne naturalnie przepływają z północy na południe i południowy wschód, ku Wiśle; bariery na linii wschód–zachód mogą skutecznie blokować przepływ. W południowej części miasta wody podziemne płyną na północ i północny wschód, również w kierunku koryta Wisły, więc i tam spiętrzaniem grożą bariery prostopadłe do tych kierunków, rozciągające się wzdłuż osi wschód–zachód.
Podobne problemy przewiduję w związku z planowanym tunelem metra w kierunku wschód–zachód. Tunel niewłaściwie zaprojektowany i przecinający piaski czwartorzędowe zablokowałby przepływy wód podziemnych, z konsekwencjami w postaci zatopienia najniższych kondygnacji wielu budynków w centrum Krakowa. W dokumentacji dotyczącej budowy metra nie ma odpowiednich analiz.
DLR: A jeśli taka bariera powstanie?
MC: Woda zacznie się spiętrzać przed przeszkodą. Wystarczy, że podniesie się o metr albo dwa, a zaleje piwnice w pobliskich budynkach. Projektanci mogą twierdzić, że tunel formalnie nie wychodzi ponad zwierciadło wód podziemnych, ale już zmniejszenie miąższości warstwy wodonośnej spowoduje podniesienie poziomu wód podziemnych. Największe spiętrzenie nastąpi w miejscach, gdzie linia metra będzie wychodzić na powierzchnię. Zagrożony jest między innymi gmach główny AGH (A-0), z moim gabinetem na niskim parterze. Tam już teraz często dochodzi do zatapiania piwnic. Mam nadzieję, że to zostanie odpowiednio skorygowane.
Problemem nie są pojedyncze inwestycje, ale ich niekontrolowane powstawanie. Większość analiz inwestycyjnych zamyka się w obrębie jednej działki. Dokumentacje hydrogeologiczne, jeśli w ogóle istnieją, często są nierzetelne. Wbrew faktom i wiedzy naukowej na siłę udowadniają, że wpływy odwodnienia i innych oddziaływań nie wychodzą poza granice nieruchomości. Na przykład rysuje się w nich od cyrkla lej depresji tak, aby jego zasięg zawierał się dokładnie w działce inwestora.
DLR: Co to jest lej depresji?
MC: Strefa odwodnienia. Kiedy odpompowujemy wodę z gruntu, poziom wód podziemnych ugina się w zagłębienie kształtem przypominające kieliszek do szampana. W obrębie tej strefy grunt ulega konsolidacji, co może prowadzić do osiadania terenu i uszkadzania budynków.
DLR: Czy takie pomiary mają sens, skoro analizuje się tylko jedną działkę?
MC: Oczywiście, że nie mają, są poważnym uchybieniem. Do problemu trzeba podejść szerzej i bardziej kompleksowo, objąć pomiarami również sąsiednie tereny. Należy też prowadzić monitoring hydrogeologiczny w kilku punktach, aby kontrolować poziom wód podziemnych na większym obszarze wokół inwestycji.
Jeśli inwestycja zagłębia się w warstwę zawodnioną, zamiast odwadniać należałoby zastosować przesłony hydroizolacyjne. Zamknięty kontur ścianki zakotwiczonej w nieprzepuszczalnych utworach działa jak betonowe akwarium. Po uzbrojeniu mamy dwa w jednym, bo także fundamenty.
Nad spiętrzeniami nie wolno przechodzić do porządku, konieczne jest zainstalowanie studni odwadniających. To generuje dodatkowe koszty i wymaga stałego pompowania, dlatego lepiej odpowiednio zaprojektować ścianki i minimalizować ich wpływ na warunki wodne terenu. Największym problemem jest brak koordynacji między inwestorami.
DLR: Jak powinno wyglądać planowanie przestrzenne, aby uwzględniało te wszystkie problemy?
MC: Każdy element infrastruktury podziemnej powinien być nanoszony na szczegółowe mapy hydrogeologiczne. Podczas prac nad budową metra w Krakowie przypadkowo, na spotkaniu think tanku zorganizowanym przez Koalicję Ruchów Krakowskich, zauważyłem, że projekt tunelu metra zakładał jego przebieg przez istniejące ścianki szczelinowe budynków, które dobrze znałem. Nie zostały uwzględnione w dokumentacji projektu. Wszystkie elementy podziemnej infrastruktury miasta, ukryte przed naszymi oczami, powinny być szczegółowo oznaczane i analizowane.
DLR: Jak egzekwować ochronę zasobów wody, zwłaszcza w kontekście katastrofy klimatycznej? Jakich standardów oczekiwać ze strony miasta i państwa?
MC: Brakuje jakiejkolwiek refleksji nad wpływem kryzysu klimatycznego na środowisko wodne. Mam wrażenie, że hasło „katastrofa klimatyczna” straciło moc. Ludzie zaczynają reagować alergicznie, jak na wyświechtany frazes. Działania zabezpieczające przed negatywnymi skutkami zmian klimatu i środowiska próbuje się zanegować lub skompromitować. Warto pamiętać, że klimat zawsze się zmieniał – były okresy dużo zimniejsze i bardziej suche, a ludzkość przetrwała. Obecny kryzys klimatyczny nie osiągnął jeszcze skali dawnych zlodowaceń lub susz i konieczności migracji całych cywilizacji. W Mezopotamii zmiany klimatu doprowadziły do wysuszenia dużych terenów rolniczych i upadku potężnych państw-miast. Patrząc na tę spaloną słońcem pustynię, trudno sobie wyobrazić, że na tym terenie narodziło się rolnictwo.
DLR: António Guterres z ONZ przytoczył dane, z których wynika, że już sto dwadzieścia milionów ludzi musiało zmienić miejsce zamieszkania z powodu zmian klimatycznych.
MC: W Polsce wiele osób traktuje kryzys klimatyczny jak żart, ponieważ nie widzą bezpośredniego wpływu na swoje życie. Dzieje się tak, bo wbrew pozorom żyjemy w najbardziej komfortowej strefie klimatycznej.
Fot. Mariusz Czop
DLR: W Kotlinie Kłodzkiej ludzie już odczuwają zmiany.
MC: Problem w tym, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z powagi konsekwencji zmiany w strukturze opadów atmosferycznych i zmniejszenia udziału śniegu w naszym kraju. Wolą się skupiać na drobnych kwestiach, zamiast patrzeć na szerszy obraz.
DLR: Unika pan retoryki katastroficznej, żeby nie być postrzeganym jako „ekoterrorysta”?
MC: Staram się unikać języka, który odciąga dyskusję od meritum i łatwo go skrytykować lub wyśmiać. Kiedy naukowcy i aktywiści zaczynają mówić o potrzebnych regulacjach Unii Europejskiej, rozmowa szybko schodzi na Chiny, handel emisjami – wszystko poza rzeczywistym problemem. Ludzie skupiają się na teoriach spiskowych zamiast na konkretnych działaniach: lepszym zarządzaniu wodą, priorytetach dla ochrony zieleni w mieście. Dlatego wolę mówić o ważnych rzeczach, jak brak wody, wysuszenie gleby, brak śniegu zimą.
DLR: Rzeczywiście, jesień była wyjątkowo sucha.
MC: A brak śniegu zimą dodatkowo pogłębi suszę. Do tego bezsensowne drenaże jeszcze bardziej obniżają poziom wód podziemnych. Kiedy pompujemy ogromne ilości wody z górotworu (codzienność w Krakowie), poziom wód podziemnych dramatycznie spada i zmniejsza się zasilanie rzek. Już teraz latem i późną jesienią w wielu gminach w Polsce, nawet w 15–20 procentach z ich ogólnej liczby, występują przerwy lub ograniczenia w zaopatrzeniu w wodę.
DLR: Obecnie architektura i budownictwo funkcjonują na rynku inwestycyjnym jako narzędzia pompowania kolejnej bańki spekulacyjnej. Problem budownictwa w rękach kapitału należy rozwiązać na poziomie ekonomicznym, a nie geologicznym.
MC: Ale poziomy geologiczny i środowiskowy mają wpływ na ekonomię. Inwestorzy tak intensywnie pompują tę bańkę i oszczędzają na ochronie środowiska, bo mogą. Środowisko nie ma głosu, a wymagane i sensowne działania są kosztowne. Dane hydrologiczne powinny być gromadzone i przetwarzane przez miasto, a nie przez inwestora. Potrzebny jest niezależny nadzorca, bo jeśli monitoringiem zajmuje się inwestor, ma zbyt wiele możliwości manipulacji. Tymczasem służby państwowe i samorządowe w ogóle nie reprezentują interesów mieszkańców.
Tam, gdzie powinno działać państwo, aktywizują się mieszkańcy. Miasto nie jest zainteresowane ochroną środowiska, skandalicznie idzie inwestorom na rękę. Na przykład nie wymaga od nich dokumentacji. Miasto nie działa jako nadzorca, choć niektórzy radni i aktywiści wielokrotnie podejmowali próby, by to zmienić.
DLR: Dlaczego miasto pozostaje bierne?
MC: Tłumaczy się brakiem pieniędzy, wiedzy, narzędzi prawnych oraz kadry. Moim zdaniem brakuje przede wszystkim chęci i etosu pracy dla dobra wspólnego.
Fot. Dorota Leśniak-Rychlak
DLR: Duża część dochodów miasta pochodzi z podatków, więc chyba jest uzależnione od inwestycji…?
MC: To prawda, ale na przeszkodzie zainwestowaniu w ochronę środowiska stoi przede wszystkim jeden problem – miasto nie widzi takiej potrzeby. Minimalizuje koszty, a to generuje ogromne oszczędności dla inwestorów. Zamiast wydać milion złotych na solidne rozwiązania, oszczędzają i realizują projekty za ułamek tej kwoty. To jest klasyczny dumping ekologiczny. Inwestorzy przenoszą swoje działania do krajów o mniej rygorystycznych standardach ochrony środowiska. Budują atrapy oczyszczalni ścieków – takie erzace działają jedynie tranzytowo, oszczędzają na odczynnikach, pracy i energii. W Polsce zbudowano wiele oczyszczalni ścieków, a jakość wody wciąż jest niska. Brakuje kontroli. Przez pierwsze kilka lat funkcjonowania jeszcze przestrzega się standardów, później nikt tego nie monitoruje. Niby nakłada się na inwestorów obowiązki środowiskowe, ale bez żadnego mechanizmu nadzoru. Instytucje państwowe: Wody Polskie, WIOŚ, RDOŚ, inspektoraty nadzoru budowlanego, często są nieskuteczne. Nawet w sytuacjach katastrof czy awarii trudno wymusić ich interwencję.
DLR: Widzi pan jakieś pozytywne zmiany?
MC: Ludzie coraz mocniej interesują się realnymi problemami w ich sąsiedztwie i trudniej wcisnąć im kit. Widzę w społeczeństwie rosnącą świadomość, zwracanie uwagi na kwestie środowiskowe. Zarazem jestem przeciwnikiem nadmiernego dramatyzowania w kwestii kryzysu klimatycznego. Zanim on realnie dotknie Polskę, mocniej doświadczą nas ci wszyscy „oszczędzający” biznesmeni, płonące odpady, skażenie rzek. Jeśli chcemy dotrzeć do świadomości społeczeństwa, musimy zmienić sposób komunikacji. Obecnie ekolodzy i aktywiści nagminnie są postrzegani jako obrońcy zwierząt i roślin, a nie ludzi. Dlatego swoim rozmówcom mówię wprost: „Wiecie, dlaczego skupiamy się na ochronie przyrody i środowiska, na żabkach, motylkach i storczykach? Bo ludzie proszą nas o pomoc w sprawach inwestycji ewidentnie szkodliwych. Niestety, w naszym kraju, zablokować albo zmodyfikować złą inwestycję można wyłącznie przez wzgląd na ochronę przyrody, ponieważ nie mamy ustawy o ochronie człowieka. Ochrona przyrody jest waszą jedyną tarczą”.