Warszawski hotel Marriott, uroczyście otwarty 2 października 1989 roku1 – niecały miesiąc po zaprzysiężeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego i kilka dni przed ogłoszeniem planu Balcerowicza – stał się czytelnym i w stolicy, i poza jej granicami architektonicznym symbolem transformacji ustrojowej. Operatorem obiektu była i jest globalna sieć hotelarska, a wnętrza z lśniącymi żyrandolami i hektarami miękkich wykładzin imponowały blichtrem, który Polska wkrótce miała pokochać za sprawą serialu Dynastia. Natomiast ściana kurtynowa z refleksyjnego szkła, pokrewna tym z downtowns amerykańskich miast, wiernie odbijała gusta i aspiracje związane z nowym ustrojem oraz otwarciem na Zachód.

Marriott (oficjalnie: Centrum LiM, od Lot i Marriott) jest jednocześnie dowodem na to, jak zdradliwe może być wiązanie cezur architektonicznych i politycznych. Budynki nie powstają przecież z dnia na dzień, a ten budowano wyjątkowo długo. Zaprojektowano go jeszcze w latach 70., około 1977 roku, na podstawie jeszcze starszej koncepcji urbanistycznej Zachodniego Rejonu Centrum Warszawy2. Wizja ZRCW zakładała przemianę tego fragmentu stolicy socjalistycznego państwa w miraż handlowo‑biurowego city miasta kapitalistycznego, naszpikowany wieżowcami, wypełniony sklepami i lokalami rozrywkowymi, stworzony dla futurogierkowskiego społeczeństwa konsumpcyjnego, „cieszącego się wyższą […] stopą życiową i większą ilością wolnego czasu”3. Nie odrzucajmy jednak całkowicie Centrum LiM jako periodyzacyjnej wskazówki. Stanie się ona znów użyteczna, jeśli dolną cezurę „architektury transformacji” przesunąć około dziesięć lat wstecz i spojrzeć na transformację w perspektywie długiego trwania, a nie jednorazowego przełomu, a 1989 rok potraktować jako kulminację, a nie początek przejściowego okresu.

Zmiany gospodarcze, kulturowe czy legislacyjne, które określiły współczesny, posttransformacyjny, kapitalistyczny kształt polskich miast i ich budynków, sięgają bowiem korzeniami lat 80., a nawet 70. Przez kilkanaście lat poprzedzających rok 1989 mieliśmy w polskiej architekturze do czynienia z dwiema prędkościami. Jak zwracał uwagę choćby Czesław Bielecki, machina prefabrykacji budynków mieszkalnych na dobre rozpędziła się w Polsce dopiero w momencie, który Charles Jencks (z dużą dowolnością) wyznaczył jako datę śmierci modernizmu, a więc około roku 19724. W kolejnych latach państwowy aparat inwestycyjny i projektowy wydłużył i tak już długie panowanie modernistycznej doktryny na polskim gruncie. Przełom roku 1989 spowodował ostateczne zatarcie i demontaż tej machiny, ale nie miała ona już wtedy wiele wspólnego z dążeniami dużej części środowiska architektonicznego, z długofalowymi przemianami kulturowymi i ekonomicznymi oraz z ewolucją systemu od gierkowskiego „bigosowego socjalizmu” i „koncesjonowanego liberalizmu”5 do gospodarki wolnorynkowej i rzeczywistego pluralizmu politycznego. Ewolucja ta zachodziła równolegle z ekspansją postmodernizmu w architekturze, a wręcz ją wspomagała.

PREKURSORZY POSTMODERNIZMU

Podsumowując dorobek lat 1945–2000 w swym mieście, wrocławski architekt Witold Molicki ściśle związał „ekspansję tego nowego stylu” „z rewolucją godnościową”6, czyli karnawałem Solidarności. Opinia ta znajduje potwierdzenie w polemikach toczonych w latach 80. na łamach miesięcznika „Architektura”, oficjalnego organu SARP. Nie można ich oczywiście traktować jako reprezentatywnych dla stanu ducha całej profesji, ale uzmysławiają one, jak wielu architektów było już świadomych wyczerpania obu formuł – realnego socjalizmu w polskim wydaniu i międzynarodowego modernizmu. Znamienny wydaje się tu przede wszystkim cykl publikacji pod hasłem „Czym przebić Kartę Ateńską” – rozgrzewka przed zaplanowanym w Warszawie na rok 1981 kongresem Międzynarodowej Unii Architektów (UIA). Choć państwowa machina prefabrykacji i budowy mieszkań działała w latach 80. wolniej niż w dekadzie Gierka, to jednak działała, a kolejne połacie kraju konsekwentnie przeobrażano w myśl założeń modernistycznej urbanistyki. W rekordowym roku 1978 zbudowano 283,6 tys. mieszkań, ale między 1981 a 1988 rokiem liczba ta utrzymywała się na i tak wysokim pułapie – między 187 a 195,9 tysięcy7. Jednocześnie na łamach fachowego periodyku zarówno sama machina, jak i doktryna, która dała jej ideologiczne oparcie, poddawane były miażdżącej krytyce: „Mamy dziś 160 fabryk domów. Pomogliśmy w stworzeniu jednolitego, centralnie sterowanego systemu inwestorskiego. […] Wierząc wizji naszych modernistycznych przodków, uruchomiliśmy coś, co teraz chcemy zatrzymać i zawrócić. Jest to dramat nie tylko naszej, lecz całej światowej architektury współczesnej” – mówił w 1980 roku anonimowy architekt, komentując wystawę fotografii przedstawiających smutne realia osiedli: gdańskiego Przymorza i warszawskiego Ursynowa8. Nie tylko on bił się w piersi. 8 i 9 listopada 1980 roku w Gdańsku zebrała się Ogólnopolska Narada Architektów, istotniejsza ideowo od tej z 1956 roku, na której branża dokonała rozliczenia z socrealizmem. W wieńczącej gdańskie spotkanie deklaracji architekci wzięli współodpowiedzialność za błędy dotychczasowej polityki przestrzennej i mieszkaniowej „w tym stopniu, w jakim służyli nie społeczeństwu, ale władzy w realizacji jej polityki”9. W tych samych dniach Zarząd Główny SARP podpisał porozumienie o współpracy z NSZZ Solidarność10. „Rewolucja godnościowa” zachodziła więc jednocześnie i w polityce, i w architekturze.

„Postmodernizm przyniósł próbę zmiękczenia socjalistycznego modernizmu, próbę znalezienia człowieka, detalu” – wspominał po latach Marek Budzyński 11, który człowieka i wyjścia z kwadratury wielkiej płyty szukał już w latach 70. w koncepcji Ursynowa Północnego – osiedla zbudowanego z prefabrykatów, ale możliwie zróżnicowanego przestrzennie i funkcjonalnie, odwołującego się do skali i nastroju tradycyjnej miejskiej ulicy. Jeszcze bardziej radykalna była późniejsza propozycja Pasażu Ursynowskiego. Ponieważ państwowy inwestor nie był w stanie wybudować ambitnie zakrojonego centrum wielkopłytowej dzielnicy, zespół Budzyńskiego przedłożył w pierwszej połowie lat 80. koncepcję opartą na zupełnie innych założeniach – „Mariensztat wstawiony w Ursynów”, serię kameralnych przestrzeni publicznych obudowanych rozdrobnioną, budowaną etapami przez różnych inwestorów, tkanką o eklektycznej architekturze i różnorodnej ofercie funkcjonalnej, quasi‑kamienic z handlowymi parterami12. „Próbujemy teraz złożyć ofertę państwu (instytucjom), by zajęło się regulacją, a budować może każdy” – mówił współautor planu, Piotr Wicha13. Również łódzki architekt Jakub Wujek, znany jako autor rozliczeniowej książki Mity i utopie architektury XX wieku14, stawiał na partycypację i procesualność jako antidotum na „centralizację i monopolizację”, która faworyzuje systemową claritas15.

Gros dyskusji o architekturze skupionych było jednak nie na „człowieku”, a na poszukiwaniu „detalu”, na poszerzeniu formalnego repertuaru architektury. Już sygnatariusze gdańskiej deklaracji z listopada 1980 roku nawoływali: „Należy definitywnie zerwać z praktyką obowiązku stosowania projektów typowych obiektów”16. Kilka miesięcy wcześniej architekci Andrzej Duszko i Jerzy Dziuba w eseju Architektura znaczenia poddawali modernizm całościowej krytyce za „obnażenie struktury budynku, całkowite odrzucenie ornamentu (dekoracji) oraz mechanicznie pojmowaną zgodność formy i funkcji”, „totalizm pustych form”, „intuicyjną ekspresję” oraz „kult przestrzeni”, który zastąpił „treści i znaczenia”17.

Dyskusje z początku lat 80. dostarczyły ideologicznego paliwa spontanicznemu zróżnicowaniu formalnemu budowanej architektury, które nastąpiło w kolejnych dekadach. W przywoływanym już szkicu o Wrocławiu Witold Molicki, dla którego nowa architektura oznaczała różnorodność, „zgodę na kompilację”, „szacunek dla eklektyzmu”, „zasadę nowej fasadowości”, prezentuje to, co działo się w architekturze lat 80. i 90. jako płynną ewolucję, z pominięciem przełomu roku 1989. We Wrocławiu (a to samo można by napisać o innych miastach) wykwitają „miękkie formy postmodernistyczne […] cały zbiór wernakularystycznych kamienic‑plomb i małych domów”18. Prowadząc czytelnika przez nową architekturę Starego Miasta, Molicki pisze o „hard postmodernizmie”, o realizacjach, w których „sprzeczność zamiast harmonii, przypadek zamiast reguły, permutacja zamiast hierarchii i krótkie spięcie zamiast umiaru, dają o sobie wyraźnie znać”19.

Profesja na pewno nie była jednomyślna w swym entuzjazmie dla nowego prądu. Świadczą o tym polemiki nadsyłane do „Architektury” w odpowiedzi na wystąpienia postmodernistów. Gdyński architekt Witold Mieszkowski jeszcze w 1983 roku bronił dorobku i potencjału modernizmu, pisząc między innymi: „Pławienie się w pianie postmodernizmu, a przy tym kreowanie się na jego dzielnych muszkieterów nie jest tym, czym na co dzień żyjemy, co nas żywotnie tyczy, co decyduje o polskiej architekturze i gospodarce przestrzennej”20. Mimo to fala nowego stylu wznosiła się przez całe lata 80. Zróżnicowana formalnie architektura powstawała na zlecenie indywidualnych klientów budujących własne domy, coraz śmielej sobie poczynających drobnych przedsiębiorców, małych spółdzielni mieszkaniowych, parafii i zakonów. Nawet w obrębie mecenatu państwowego następował odwrót od typizacji, o czym świadczą publikowane w „Architekturze” w latach 80. zbudowane według indywidualnych projektów szkoły na Śląsku. Jak pisał na łamach „Architektury & Biznesu” Wojciech Włodarczyk, sytuacja zaczęła się zmieniać już w roku 1981, z czasem „wróciła konkurencja”, „wróciło rzemiosło”21.

Przełom polityczny, demontując stary mecenat i system decyzyjny, a pomnażając zastępy prywatnych inwestorów, jedynie wzmocnił proces różnicowania i indywidualizowania formy. Wykładowca krakowskiego Wydziału Architektury, Wojciech Kosiński, pisał na łamach jednego z pierwszych numerów magazynu, którego sam tytuł jest symptomatyczny dla epoki, „Architektura & Biznes”:

Najbardziej obiecującą dziedziną nowej polskiej architektury jest architektura młodego biznesu. W latach 70. wyznacznikiem epoki były w polskiej architekturze bloki osiedlowe; w latach 80. – kościoły. Teraz, w latach 90., wyznacznikiem epoki będą budynki dla handlu, usług, drobnej wytwórczości: salony samochodowe, hurtownie, pawilony minicentrów, hoteliki, pensjonaty, a nawet zespoły kiosków. […] Nie należy więc gardzić młodym polskim biznesem. To on jest pożywką dla nowej kultury budowania w naszym kraju22.

HISTORYZM I REGIONALIZM

Powrót do lokalnych tradycji – wyrażających się w technice, stylu czy skali – to kolejny proces narastający od czasów „rewolucji godnościowej”. Architektura Polski Ludowej po 1956 roku była architekturą kraju, w którego każdym zakątku świeci takie samo modernistyczne słońce, a lokalna tradycja jest przydatna głównie jako tworzywo ogólnonarodowej polityki historycznej. Około roku 1980, a nawet wcześniej, można jednak zaobserwować spontaniczny wzrost zainteresowania lokalną formą. Dotyczyło to i architektury miejskiej, i wiejskiej. Pisząc o potrzebie odrodzenia tej drugiej, Wojciech Kosiński23 lansował koncepcję powrotu do tradycyjnych form i technik jako lekarstwo na falę „technokratyzmu”, która „grzebie walory tradycyjnej kultury regionalnej i spuścizny naszej historii”24. Znamienne, że nadzieję na podniesienie poziomu budownictwa wiejskiego wiązał z elementem „rewolucji godnościowej” – z odrodzeniem rolnictwa indywidualnego („światłą reformą naszego rolnictwa”)25. Recenzując monografię „wielkiego współczesnego Węgra”, neoregionalisty Imre Makovecza, Kosiński stawiał go za wzór polskim architektom. Regionalizm, jak zauważa Kosiński, „zaczyna także kiełkować w Polsce”, a dorobek Makovecza jest „śmiały, nowatorski, ale zawsze silnie osadzony w tradycji miejscowej. A więc to, do czego dąży najnowsza generacja awangardy polskich architektów”26. Makovecz wydawał się przy tym wzorcem realistycznym dla architektów w PRL, ponieważ swój powrót do tradycji realizował „dla inwestora państwowego w kraju demokracji ludowej”27.

Dążenia „awangardy” (czymkolwiek była) do stworzenia nowego, szlachetnego regionalizmu w porozumieniu z oświeconym rolnikiem spełzły na niczym, ale to, co nie udało się na wsi, z nawiązką udało się w mieście, gdzie jeszcze przed 1989 rokiem nastąpił nie tylko deklaratywny, ale i faktyczny powrót do lokalnych form, traktowany jako lekarstwo na dziesięciolecia architektury uniwersalnej. Pisząc w 1983 roku o Śląsku, architekt Wojciech Czech przekonywał z czytelną dziś przesadą, że w regionie tym

Harmonia rozwojowa skończyła się w połowie naszego wieku. Nowe przedsięwzięcia zaczęły pomijać ograniczone możliwości, nie dostrzegać wartości zastanych, a co najgorsze barbarzyńsko je niszczyć. Rozpoczęła się destrukcja przestrzeni […]. Będzie ona trwać dopóty, dopóki nie zrozumiemy, że tworzenie nowego jest w istocie dodawaniem do dotychczasowego. I że to, co zostało zniszczone musi być odbudowane dla ciągłości kultury, dla trwania Natury i dla Człowieka28.

Szczególnie ciekawe wydaje się ostateczne przyswojenie dziedzictwa Ziem Odzyskanych. W pierwszych dekadach odbudowy zabytkowy materiał poddawano w tych rejonach polityczno‑historycznej selekcji, wydobywając wątki „polskie”, kosztem „niemieckich”, a nową zabudowę kształtując w oparciu o oderwane od tradycji lokalnej wzorce międzynarodowego modernizmu. Koniec lat 70. przynosi jednak ponowne odkrycie miasta niemieckiego czy hanzeatyckiego. Interesująca jest ewolucja, jaką przeszli autorzy pionierskiego w tym zakresie projektu Starego Miasta w Elblągu. W latach 1962–1968 Szczepan Baum wybudował na miejscu zburzonej starówki w Malborku „zespół mieszkaniowo‑usługowy” Stare Miasto, zwany też Osiedlem XX‑lecia PRL29. Na skarpie nad Nogatem, między średniowiecznym zamkiem a neogotyckim ratuszem, stanęły białe katedry (no, może kościółki) modernizmu, niskie bloki z kameralnymi, zielonymi podwórkami. W latach 1976–1978 ten sam architekt, wraz z Wiesławem Andersem i Ryszardem Semką, opracował (opierając się na wynikach warsztatów przeprowadzonych w latach 1974–1975)30 rewolucyjną w swym konserwatyzmie koncepcję odbudowy Starego Miasta w niedalekim Elblągu bazującą na średniowiecznej parcelacji. Powrót do drobnej tkanki zalecano jako szansę na naturalne etapowanie inwestycji. „Okazuje się więc, że powszechne trzymanie się modernistycznej doktryny «swobodnego budynku» nie jest konieczne i jest wiele dróg dla organizacji przestrzeni mającej służyć życiu nowoczesnego człowieka” – odnotowano w „Architekturze” w 1980 roku31. Dziewięć lat później odbudowa już była w toku. Novum był nie tylko powrót do skali i nastroju hanzeatyckiego miasta, ale i bardziej liberalnego, rozdrobnionego modelu własnościowego, który zastąpił ociężały państwowy aparat: „Dopiero zawiązanie w 1983 roku spółek inwestorów prywatnych, gotowych podjąć się budowy swych domostw i miejsc pracy […] ruszyło całą sprawę z miejsca”32. Na kilka lat przed deklarowanym początkiem budowy społeczeństwa obywatelskiego czy odbudowy klasy średniej, podjęto w Elblągu próbę odtworzenia mieszczaństwa – nad lokalami usługowymi znajdowały się mieszkania ich właścicieli33.

DOMY JEDNORODZINNE I DWORY

Własny dom jednorodzinny – symbol indywidualizmu III RP, przez dekady niemal nieobecny34 – wrócił z tryumfem już pod koniec lat 70. Jeszcze w 1980 roku cytowany już anonimowy architekt bił się w piersi: „Z pełną konsekwencją nie przykładaliśmy ręki do projektowania domów jednorodzinnych realizowanych rzemieślniczo przez nie przekonanych jeszcze ludzi [podkr. G.P.]”35, ale już w czerwcu 1976 roku Rada Ministrów „przyjęła uchwałę zmierzającą do aktywizacji i zwiększenia budownictwa jednorodzinnego”36. Fachowa „Architektura” publikowała stałą rubrykę poświęconą tej tematyce, a później dodatek zatytułowany „Dom”. W przełomowym roku 1980 można tam między innymi znaleźć: rezultaty konkursu na zespół kilkudziesięciu domów jednorodzinnych „dla ludności nierolniczej”37, a więc suburbium, w podpoznańskiej wsi Czerwonak, prezentację domu‑pracowni rzeźbiarza w Aninie (projekt Józefa Jaszuńskiego)38 oraz domki wakacyjne krakowskich architektów – Andrzeja Wyżykowskiego i Stanisława Deńki, zbudowane rękami miejscowych górali39 (regionalizm!). Zgodna z tym duchem była gdańska deklaracja Ogólnopolskiej Narady Architektów, której sygnatariusze radzili: „Należy stworzyć warunki rozwoju zespołów domów jednorodzinnych na dużych działkach w rejonach dużych zakładów przemysłowych i w rejonach podmiejskich dla ludności o dwu zawodach. Należy stworzyć ramy prawne i finansowe dla form pośrednich między zabudową jedno‑ i wielorodzinną pozwalającą na dobre wykorzystanie terenów”40. W 1983 roku zaczyna się ukazywać periodyk „Murator” – „poradnik dla budujących”, którego wpływ utrzymał się w III RP.

„Od początku lat 80. polskie budownictwo domów jednorodzinnych przechodzi szczególną rewolucję – rewolucję konserwatywną” – notowała w 1997 roku Ewa Rozwadowska41. Dwór, skompromitowany dziś jako symbol nowobogacko‑neoziemiańskich pretensji, był w latach 80. i 90. traktowany z powagą, jako sposób na powrót do korzeni i odtrutka na standaryzację. Wzorzec „dworu” trzeba przy tym traktować umownie. Jak pisała Rozwadowska, „o jednolitym stylu mówić trudno, gdyż odwołania historyczne są najprzeróżniejsze. Dotyczą przede wszystkim polskiego dworu szlacheckiego, ale też francuskich rezydencji klasycystycznych, włoskich willi okresu renesansu czy neogotyckich zamków. Architekci […] na pierwszym miejscu stawiają indywidualne potrzeby klienta”42. Novum było więc nie tyle odświeżenie dworu jako modelu polskiego domu, ale rewolta klientów przeciwko modernistycznemu smakowi i poddanie się historycznym fantazjom, a ze strony architektów – akceptacja swej usługowej roli. Jerzy Dziuba, który w 1980 roku przypuścił na łamach „Architektury” efektowny atak na modernizm, dziewięć lat później wystąpił na łamach tego samego pisma jako „architekt komercyjny”, wzięty twórca rezydencji. Z rozbrajającą szczerością wyznawał, że „mało jest klientów, którzy mieliby na tyle wyrobione potrzeby estetyczne, żeby zaakceptować coś bardzo awangardowego. […] Styl dworkowy ma dla mnie tę istotną zaletę, że rzeczywiście odpowiada naszym możliwościom technicznym, «siedzi» w naszej tradycji wykonawczej”43. Do dworku i pałaców palladiańskich nawiązywał Marek Budzyński, projektując w 1983 roku szeroko dyskutowaną willę w Podkowie Leśnej. Jak pisano w „Muratorze”, jego klient natychmiast przystał na wizję architekta, jako „trafiającą w jego gust i wyobrażenia domu”44.

Do tego samego wzorca luźno nawiązali Szczepan Baum, Andrzej Kwieciński i Marcin Ochmański, projektując na gdańskich Polankach ukończoną w 1997 roku willę dla symbolicznej postaci „rewolucji godnościowej” – Lecha Wałęsy45.

Cytowany już Witold Molicki, w zabudowie jednorodzinnej przedmieść, która nawet w czasach oświeconej dyktatury urbanistów wymykała się całościowemu planowaniu, upatrywał najbardziej oryginalnego przejawu „polskiej” tożsamości powojennego Wrocławia. Zabudowa peryferii jest dla niego „sarmacją, anarchią, chałupiastą, z ogromnie zwichrzonymi, wielopołaciowymi dachami. […] są «sklawiszowane», rozedrgane, jakby grające polki, mazurki czy melodie remizy strażackiej. Być może, że ta «pycha kapelusznicza», prowincjonalna pretensjonalność, jest ekspiacją za szereg szpetnych, płaskich dachów z poręki stylu międzynarodowego. Może to jedynie tęsknota za zaściankiem i dworem”46. Podobny ton pobrzmiewa w obserwacjach promotora architektury regionalnej Wojciecha Kosińskiego: „Wieś, miasteczko i przedmieście wyparły się pochodzenia od kultury ludowej, usiłując w niesmaczny sposób naśladować wzorce wielkomiejskie”47. Silniejsze od niesmaku było jednak obrzydzenie dla międzynarodowego modernizmu i nadzieja na to, że właśnie w domu jednorodzinnym odrodzi się oryginalność polskiej architektury.

RUCH NA OBRZEŻA

Powrót z bloku do domu to równocześnie początek kolonizacji peryferii. Umożliwiła ją masowa motoryzacja. W jednym z pierwszych numerów magazynu „Architektury & Biznesu” można przeczytać, że „nowy ustrój przyniósł powszechną dostępność samochodu, który przestał być dobrem rozdawanym wśród wybrańców, a stał się towarem, o którego sprzedanie producent musi się starać”48, jednak rzut oka na liczby świadczy o tym, że tempo motoryzacji w kapitalistycznych latach 90. było nawet nieznacznie wolniejsze niż w kryzysowej ostatniej dekadzie socjalizmu. W 1970 roku po polskich drogach jeździło 479,4 tys. samochodów osobowych, w 1980 – 2 mln 383 tys., w 1990 już 5 mln 261 tys., a w 2000 – 9 mln 991 tys.49 W 1973 roku auta posiadało zaledwie 8 procent gospodarstw domowych, w 1983 – już 27 procent50. Niewątpliwie sam proces motoryzacji spowodował, że i w latach 80., i w 90. mieszczanin zaczął odrywać się od miasta, co dało skutki, z którymi ani stary, ani nowy system nie mogły sobie poradzić. Już w 2. połowie lat 70. warszawscy urbaniści Krzysztof Domaradzki i Olgierd Dziekoński, odkryli „drugi, podskórny nurt budownictwa, oparty na prywatnej, indywidualnej działalności”. Pracując nad planem dla zachodnich przedmieść Warszawy, projektanci skonstatowali, że okolica urbanizuje się „niezależnie od wydanych aktów prawnych. Na obszarach uznawanych w planach perspektywicznych za nierozwojowe powstaje nowe, całkowicie chaotyczne budownictwo”. Na przełomie lat 70. i 80. Domaradzki i Dziekoński otrzymali od Naczelnego Architekta Warszawy zlecenie przygotowania studium urbanizacji tych terenów. Ich propozycja „miasta‑ogrodu Utrata” – łańcucha miasteczek o niskiej, jednorodzinnej zabudowie opartych o nową linię Warszawskiej Kolejki Dojazdowej, podobnie jak współczesne im nostalgiczne propozycje nowego urbanizmu, wywodziła się z koncepcji miasta ogrodu Howarda, pochodzącej z ery przedmotoryzacyjnej51. Nawiązywała do niej nawet w warstwie ustrojowej – miasteczka miała zbudować samorządna Spółdzielnia Budowy, funkcjonująca obok istniejących struktur lokalnej administracji52. (Sub)urbanizacja tych terenów nastąpiła tak czy siak, ale bez udziału planistów i bez szynowego połączenia z Warszawą. Podobna jest historia „Federacji małych miast Miękowo‑Owińska” pod Poznaniem, które z centrum miała połączyć linia Poznańskiego Szybkiego Tramwaju. Choć budowa „Pestki” zaczęła się w 1982 roku53, linia do dziś nie doszła na tak odległe przedmieścia. Przedmieście rozwinęło się bez planu, zwyciężył samochód.

Zjawiskiem, które „okracza” cezurę 1989 roku, jest boom w budownictwie sakralnym. Choć ideowo wydaje się bardziej pasować do rzeczywistości III RP, w której obecność katolickiej ikonografii i symboli religijnych w przestrzeni publicznej stała się oczywista, a wręcz wspierana przez państwo, budowlana ekspansja Kościoła rozpoczęła się kilkanaście lat przed upadkiem komunizmu. Jak zwracał uwagę Marcin Zaremba, już w swoim pierwszym orędziu, wygłoszonym 20 grudnia 1970 roku po krwawo stłumionych zamieszkach na Wybrzeżu, Edward Gierek mówił o współpracy „wierzących i niewierzących”, sygnalizując tym samym początek końca „ideologicznej ofensywy przeciwko Kościołowi”54. Stopniowa likwidacja ograniczeń w budowie nowych świątyń uczyniła z Kościoła, niezależnego od państwowego mecenatu, nieskrępowanego funkcjonalnymi normatywami atrakcyjnego klienta, który dawał architektom możliwość o wiele swobodniejszej ekspresji, eksperymentowania z formami historyzującymi, a później z dekonstrukcją. Co ciekawe, liczby świadczą o tym, że po przełomie politycznym 1989 roku boom w budownictwie sakralnym nie nabrał rozpędu, ale uległ osłabieniu. O ile za rządów Jaruzelskiego oddawano do użytku aż 125 kościołów rocznie, to w III RP – 3955. W latach 80., gdy państwo walczyło z Kościołem, a jednocześnie wykonywało w jego stronę ostentacyjne gesty, należy szukać korzeni przeświadczenia, że obecność symboli katolickich w przestrzeni publicznej jest czymś naturalnym, a wręcz pożądanym. To w dekadzie Jaruzelskiego powstają monumentalne ołtarze papieskie, a zatwierdzony wówczas projekt pomnika Powstania Warszawskiego przedstawia wśród kilkunastu postaci kapelana.

Wypatrując elementów zapowiadających architekturę doby transformacji, należy zachować ostrożność. Ani pierwsza, ani każda kolejna jaskółka wiosny nie czyni. Wiosna przychodzi, kiedy chce. Ale bez jaskółki wiosny nie zrozumiemy. Dziś, dopiero z dystansu trzydziestu lat widać, które z idei i projektów okazały się symptomami przyszłości, a które anomaliami, ciekawostkami, ślepymi uliczkami. Można dostrzec długotrwałe procesy, które rozpoczęły się około roku 1980, a dzięki przełomowi lat 1989–1990, przede wszystkim dzięki wolnorynkowym reformom, uzyskały jedynie dodatkowy rozpęd: niezaplanowana suburbanizacja i ekspansja budownictwa jednorodzinnego, wzbogacenie języka formalnego o wątki historyczne i regionalne, stopniowe poszerzanie repertuaru typologii o małe obiekty komercyjne. Jeśli przyjąć, że rok 1989 był nie przełomem, a kulminacją przejściowej epoki, która rozpoczęła się około roku 1980, epoki, w której tendencje demokratyczne i wolnorynkowe szły w parze z pluralizacją architektury, to należałoby postawić kolejne pytanie – kiedy okres transformacji się zakończył? Czy w 2004 roku, wraz z wejściem do Unii Europejskiej, gdy transformacja polityczna osiągnęła jeden ze swoich historycznych celów, gdy ramy formalne i warunki techniczne, w których działają inwestorzy i architekci zbliżyły się do europejskiego standardu? Czy w latach poprzedzających Euro 2012, gdy typową dla lat przełomu dominację budownictwa komercyjnego (mieszkania, biurowce, centra handlowe) przełamały pierwsze gmachy kultury budowane dzięki unijnemu wsparciu oraz wielka infrastruktura komunikacyjna i sportowa – utrzymana w międzynarodowej estetyce, budowana według międzynarodowych standardów przez międzynarodowe konsorcja? Czy kresem epoki transformacji jest ostateczne wyleczenie polskiego kompleksu technicznego i estetycznego zapóźnienia (względem Europy, świata, Zachodu) i roztopienie się w globalności?