Na klatce schodowej powiedziałem: nie hałasujcie, bardzo was proszę, sąsiedzi pode mną mają małe dzieci – i Bibi się uspokoił i zachowywał rozsądnie, on w końcu też był mieszkańcem bloku, poruszał się wewnątrz tych samych praw fizycznych i społecznych.
Adrian Schiop, Żołnierze. Opowieść z Ferentari
Kamienicę, w której mieszkam, coraz częściej postrzegam jako przestrzeń opresyjną. Prawie nie ma podwórka, a jedynie płachetki zapadającej się kostki Bauma w miejscach, gdzie stoją kubły na śmieci, składuje się tu gabaryty albo można zaparkować kilka rowerów. Podwórze już trzy dekady temu zagarnął Totalizator Sportowy pod budowę swojej siedziby, a od frontu biegnie często zakorkowana ulica Targowa; w tym miejscu ma sześć pasów ruchu oraz hałaśliwe torowisko tramwajowe. Kiedyś tramwaje były lżejsze i sunęły po drewnianych podkładach kolejowych. Dziś jadą po betonie, podskakują niczym przyczepy wypełnione prętami zbrojeniowymi na źle zaprojektowanych rozjazdach. W czasie budowy metra zniknęły peerelowskie bukszpany i dzikie krzewy, które doskonale wyciszały tory i ratowały mieszkańców przed łomotem ton stali. Po publicznej debacie kilka lat temu, w ramach akcji Zielona Targowa, zasadzono krzaczki i drzewa. Na razie są zbyt małe, by poprawić komfort życia przy hałaśliwej autostradzie.
Gdy szklanki drżą na stole od pędzących pod oknami ciężarówek, wspominam siebie z 2010 roku, gdy brałem kredyt mieszkaniowy. Słuchałem wtedy popularnej audycji ekonomicznej w radiu TOK FM. Charyzmatyczny prowadzący Tadeusz Mosz często antropomorfizował banki, zdrabniał je, dopieszczał lub krytykował; w zależności od nastroju rynku nadawał im cechy ludzkie, zwierzęce albo fantastyczne. Słuchało się tego wyśmienicie, nabierając przekonania, że z finansjerą można asertywnie rozmawiać, negocjować i „nie dać się nabić w butelkę”, lecz osiągać cele i się rozwijać. Po jedenastu latach spłacania kredytu nie tryskam już optymizmem.
W tamtym okresie doradca finansowy rysował mi życiowe prognozy na przyszłość. Z poważną miną skreślił obrazek przedstawiający samolocik. Za jakiś czas może nie będzie pana stać na podróże – przestrzegł. Skreślił parasolkę na plaży – wakacje też są zagrożone. Skreślił również inne obrazki, ale najwyraźniej je wyparłem i żadnego więcej nie pamiętam. Zachowywałem się jak w trakcie matury i byłem mocno zestresowany, bo bankierzy sprytnie budują wokół kredytu nastrój egzaminu. Utożsamienie kredytu z testowaniem naszej dojrzałości jest jedną z największych iluzji świata, w którym żyjemy.
Od studiów interesowałem się mieszkalnictwem; wiedziałem o kagańcu powinności oraz badaniach nad negatywnym wpływem kredytów na stan zdrowia. I co? Postąpiłem odwrotnie, niż nakazywała posiadana wiedza. Pod wpływem chwilowych emocji kupiłem na kredyt mieszkanie w gwałtownie gentryfikującej się dzielnicy. Nie byłem jedynym frajerem1. Nowy rozdział w moich zainteresowaniach architektonicznych mógłbym nazwać „sprawdzone sobą” (gdyby tego świetnego tytułu nie zajął wcześniej Miron Białoszewski). Gdy wyglądam na tę wielką ulicę przeznaczoną głównie dla ruchu kołowego, myślę o doświadczeniu mieszkania w latach 1999–2004 w legendarnym, choć ciasnym akademiku przy ulicy Kickiego na Grochowie, zwanym popularnie Kicem. Kilka lat spędziłem tam w trzyosobowym pokoju. Ledwie wytrzymywałem. Żyłem nadzieją na większą przestrzeń, marzyłem o niej, wyglądając przez okno ze wspólnej kuchni. Stały w niej jedna przy drugiej kuchenki gazowe. Mało kto z nich korzystał, bo nie było stołu, przy którym można by zjeść posiłek. Mieszkając tak cztery lata, ma się później ogromny głód przestrzeni.
Wybrałem więc sześćdziesięciometrowe mieszkanie przy głównej ulicy warszawskiej Pragi. Mieści się przy niej Bazar Różyckiego, to na nim w filmie Koty to dranie Jan Himilsbach w roli handlarza oferował „oryginalną japońską rzecz”. Chciałem zanurzyć się w miejskim życiu, nie czuć senności poprzedniej lokalizacji, bo tymczasem zaliczyłem też epizod mieszkania na dwudziestu metrach kwadratowych przy placu Hallera. Mówiłem żartem, że jako osoba z niskim ciśnieniem potrzebuję wielkomiejskich bodźców. Minęło dziesięć lat i moją uwagę przyciąga nie tyle widok na sąsiednie kamienice, ile nieznośny hałas sześciu pasów ruchu drogi powiatowej, która kiedyś, przed transformacją ustrojową i samochodowym boomem, była ulicą Starej Pragi. Dziś na takie miano żadną miarą nie zasługuje.
Nie pociesza mnie to, że wystarczy pójść na dowolnie wybraną letnią domówkę „nowych warszawiaków”, by usłyszeć o rozmaitych trudnościach z wynajmem lub kupnem oraz wadach mieszkań. Wszyscy narzekają na wyścig o dostępne oferty, galopujące ceny, patodeweloperkę. Edytor tekstu podkreśla to ostatnie słowo, gdyż jest nowe, świeżutkie. Patrząc na wzmożony ruch budowlany, nie mam wątpliwości, że zostanie z nami na dłużej.
Może by uciec do bloku?
Co ciekawe, w krajobrazie mieszkaniowym, który również mnie boleśnie uwiera, bloki nadal mają umiarkowanie złą opinię i zagorzałych przeciwników. Stopniowo jednak opinia zmienia się na ich korzyść. Nie brakuje osób z nostalgią wspominających blokowe dzieciństwo, chwalących zieleń i przystępną cenę własnego M. Jako dobre adresy na mapie miasta coraz chętniej wybierane są osiedla Za Żelazną Bramą, Zatrasie, Praga I, Targówek Mieszkaniowy, a także najdłuższy blok w Warszawie, przy ulicy Kijowskiej 11 (pięćset metrów).

Najdłuższy blok w Warszawie „Jamnik” przy ul. Kijowskiej 11 ma 508 metrów długości i był elementem zagospodarowania rejonu Szmulowizny na prawym brzegu Wisły (Praga). Osiedle Kijowska (arch. Jan Kalinowski) powstało w latach 1969–1975. fot. Panek / Wikimedia Commons CC A-S.A. 4.0
Niektóre osiedla mają centralną, uprzywilejowaną lokalizację. Gdy stoję na imprezie w oknie z barierką, bo balkonów tu nie ma, w bloku Za Żelazną Bramą, widzę u stóp synagogę Nożyków, morze zieleni wokół placu Grzybowskiego, a w tle całe śródmieście. Wielkie szafy mieszkalne krytykowano na potęgę, niemniej wyróżniają je dalekie widoki i są popularnym adresem. „Była taka wystawa w Berlinie…” – zaczynał opowieść o inspiracjach dla tej mieszkaniówki Andrzej Skopiński podczas naszej rozmowy w 2007 roku, pokazywanej w ramach projektu „Betonowe dziedzictwo. Od Corbusiera do blokersów”. Chodziło mu oczywiście o wystawę Interbau w 1957 roku w Berlinie, na którą bloki zbudowali najwięksi projektanci, z Alvarem Aaltem i Oscarem Niemeyerem na czele.
Podwórka i przestrzenie między blokami, ze szczodrym normatywem zieleni i w sąsiedztwie parku Saskiego, zostały dogęszczone, ale śródmiejski krajobraz do dziś jest stosunkowo zielony. Nadal bije pod tym względem statystyczną deweloperkę. Budynki stoją daleko jeden od drugiego, co pozytywnie wpływa na wytracenie skali monstrualnych „szaf do mieszkania”.
Inaczej ma się sprawa na osiedlach z bardziej domkniętymi urbanistycznie podwórkami, jak Praga i, Koło II, Sady Żoliborskie, Ursynów, Zatrasie. Tutaj zrealizowano ideę osiedli miejskich, w których domy wielorodzinne mają niewielkie ogródki. Podobny nurt był charakterystyczny dla programu architektury pierwszych dziesięcioleci XX wieku.
Pionierom modernizmu przyświecało deterministyczne przekonanie, że architektura może zmieniać stosunki społeczne. Tekst Jacobusa Johannesa Pietera Ouda Wychowanie przez architekturę, przetłumaczony na polski i opublikowany w „Kwartalniku Modernistów Praesens”, niósł myśli, do których sięgają w projektach Alina Scholtz i zespół Marka Budzyńskiego. Oud opisuje osiedle w Rotterdamie (1,5 tysiąca mieszkań robotniczych), gdzie rolę wychowawczą odgrywały właśnie przestrzenie pomiędzy budynkami, wypełnione roślinami i zapraszające mieszkańców do działania.
Ogrodziliśmy każdy ogródek niskim żywopłotem. Podwórze, dookoła którego leżały ogródki, zaopatrzyliśmy w ścieżki z płyt betonowych, w trawniki, ławki, altany dla starszych lokatorów, w skrzynie z piaskiem dla dzieci. […] Zrobiliśmy w ten sposób wielki ogród, gdzie wprawdzie – czego nie lubią w Holandii – jeden widzi drugiego, lecz gdzie także jeden drugiego wychowuje. Dzieci bawią się na placach, naprawdę do zabaw urządzonych – wolno im się tam bawić! – starsi przechadzają się albo siedzą dokoła trawników, a każdy domek ma widok na spokojne, wiejskie niemal gospodarstwo, zamiast na ciasną uliczkę. I tu doświadczenie dało wynik pomyślny. Po trzech latach domki wyglądają bardzo schludnie i przyjemnie. Powstało ożywione współzawodnictwo w uprawianiu ogródków2.
Również socjolog związany z mieszkalnictwem Stanisław Ossowski wierzył, że urbanista i architekt przez nadanie takich czy innych form przestrzennych kształtuje życie społeczne, a z drugiej strony znaczenie danej formy przestrzennej jest uzależnione od życia społecznego. Twór architekta musi zatem wpleść się w całość życia kulturalnego zespołu mieszkańców.
Autorzy Karty Ateńskiej widzieli przecież „wolne przestrzenie” jako bezpośrednie przedłużenie mieszkań. Badacz mieszkalnictwa społecznego Waldemar Siemiński zwracał uwagę na konieczną „dosyć wysoką” gęstość zaludnienia, która miała usprawiedliwić budowanie urządzeń użyteczności publicznej w blokowiskach. „Przedłużenie mieszkania – pisze – miało pełnić również funkcję kompensacyjną, przede wszystkim wobec robotniczych użytkowników mieszkań”3.
Barbara Brukalska w 1948 roku zachęcała, by uzupełniać mieszkania o „urządzenia społeczne”. Dziś naszymi urządzeniami do wszystkiego są podłączone do sieci smartfony, jeśli więc mamy gdzie je naładować, nie zgłaszamy uwag do przestrzeni wokół. Dopiero z czasem przychodzi refleksja, że przestrzeń naszego osiedla mogłaby być lepsza.
Zdecydowanie najlepiej wypadają osiedla powojenne, z przełomowymi, szczodrze pomyślanymi normatywami dla stosowania zieleni. „Ze względu na funkcję izolacji od hałasów miejskich (tłumienie) uważa się, że wystarczająca jest ilość 55% powierzchni osiedla zajętego przez zieleń”4. Siemiński, autor tej opinii, posługiwał się badaniami architektki krajobrazu doktor Alicji Lipińskiej z Instytutu Kształtowania Środowiska. Pisałem wielokrotnie w różnych artykułach, jeszcze w ciasnym akademiku „na Kicu”, że osiedla zaprojektowane przez Halinę Skibniewską i Alinę Scholtz miały – oprócz ogrodu w postaci dużego parku rozdzielającego skupiska budynków – specjalne, przeznaczone dla dzieci „place przygodowe” i „tereny robinsonowe”. Wynikały z przekonania, że dzieci w wieku dziesięciu–czternastu lat potrzebują nie tylko zwykłych obiektów sportowych, lecz i obszarów służących przeżyciu „czegoś ciekawego”.
Na wielu osiedlach, w bezpośrednim sąsiedztwie budynków, dla każdej grupy dwóch–trzech bloków projektowano piaskownice, urządzano place zabaw, stawiano ławki, a przede wszystkim przewidziano miejsce na ogródki przylegające do mieszkań na parterze. Architekci osobiście zachęcali do urządzania tych skrawków gruntu. Trafiała tam ziemia z wykopów pod fundamenty, często oplatał je systemem murków oddzielających różne poziomy nawierzchni na osiedlu i wyznaczających jego psychologiczną granicę. Odstępstwem była centralna łąka pomiędzy budynkami oraz lapidarium fragmentów detali architektonicznych jako pomysł na przestrzeń między budynkami na osiedlu Szwoleżerów.
Rozwiązania wprowadzone pomiędzy blokami powinny łagodzić opozycję na linii architekt–użytkownik. Przestrzeń osiedla, zwłaszcza zieleń widoczna z okien budynku, miała być przedłużeniem mieszkań. Trzeci pokój był więc w wielu przypadkach widokiem z okna, starannie przemyślanym przez architektów. Dla osiedla na Gocławiu, którego budową kierował architekt Tadeusz Mrówczyński, planowano obniżać wysokość bloków tarasowo w kierunku Wisły, by umożliwić z okien kontemplację rzeki. To całkiem szczodrze pomyślany trzeci pokój.
Niezadowalająca wielkość mieszkań została w ten sposób zrównoważona przez inne wartości, przede wszystkim komfort i spokój życia na pełnym roślin osiedlu. W ogródkach na WSM Mokotów, Ursynowie, Targówku Mieszkaniowym czy w dużych kwartałach placu Hallera (pierwotnie placu Leńskiego) kwitła latem rozmaita działalność mieszkańców. Dziś plac Hallera zmienił się w istny zielony „klub mieszkańca”. Pojawiło się więcej ławek, jest tężnia, a centrum tego małego wszechświata stała się wyremontowana socrealistyczna fontanna.
Warto wspomnieć, że niektóre starsze osiedla deweloperskie, między innymi pierwszy etap osiedla przy ulicy Krokwi na Białołęce (zaprojektowany przez HRA Architekci, rozpoczęty w 2016 roku), wyróżniają się pozytywnie formalnymi nawiązaniami do koncepcji wypracowanych przez społeczników. Opiekę nad zielenią dolicza się tu wprawdzie do czynszu (inną jego składową jest ochrona), ale zazielenianie przestrzeni o niskiej intensywności zabudowy zaskakuje konsekwencją. Po pięciu latach od rozpoczęcia budowy mieszkańcy mają do dyspozycji całkiem przyjemną przestrzeń porównywalną z Sadami Żoliborskimi.

Sady Żoliborskie. Architektki Halina Skibniewska i Alina Scholtz wykorzystały istniejące sady owocowe jako element zagospodarowania kameralnego osiedla mieszkaniowego, które stąd wzięło nazwę. fot. Filip Springer
W XX wieku na sadzenie zieleni na osiedlach często nie starczało budżetu albo odkładano to zadanie na później. Andrzej Basista w Betonowym dziedzictwie pokazał osiedlowe błota, braki małej architektury czy usług5. Przyczółek Grochowski Zofii i Oskara Hansenów powstał pięćdziesiąt lat temu. Na archiwalnych zdjęciach tutejsza flora prezentuje się nadzwyczaj skromnie. Dziś podwórka między blokami są intensywnie zielone. Rośliny uprawiają zarówno pracownicy spółdzielni, jak i samozwańczo mieszkańcy.
Zostałem poproszony o wybór zdjęć i przygotowanie wystawy na półwiecze osiedla Hansenów. Przeglądam archiwalia i komentarze autorów tej przestrzeni. Pojawia się myśl: czy chciałbym tutaj wyglądać z okna na trzeci pokój? Z pewnością tak oryginalnych podwórek nie znajdę nigdzie indziej. Osiedle składa się z dużych przestrzeni tworzonych przez bloki – odległość między budynkami wynosi siedemdziesiąt metrów – a każda z nich jest wolna od samochodów. System komunikacji pionowej tworzą klatki schodowe i windy, a w poziomie użytkownicy przemieszczają się po galeriach. Są otwarte, więc widać, co się na nich dzieje – takie rozwiązanie służy bezpieczeństwu. Mieszkania mają wspólne przedsionki, by mieszkańcy nie czuli się anonimowymi lokatorami „mrówkowców”, ale znali chociaż najbliższych sąsiadów.
W pobliżu dawnego mieszkania Mirona Białoszewskiego można sobie wyobrazić życie pełne ciekawych podwórkowych obserwacji. Przyczółek ma przestrzenie wręcz wymarzone do podwórkowego sąsiedztwa. Zofia i Oskar Hansenowie zaprojektowali wózki, którymi można było wozić zakupy po galeriach, oraz zatoczki do ich przechowywania, lecz rozwiązanie to nie zostało wprowadzone. Opracowali kolorystyczne oznaczenia galerii i przestrzeni osiedla tak, aby łatwiej było się w nim odnajdywać; ten projekt został zrealizowany fragmentarycznie. Abstrakcyjne polichromie miały być tłem dla życia mieszkańców.
„Projektując Przyczółek […], wiedzieliśmy o tym, że się narażamy. Wiedzieliśmy, że wszystkich nie uszczęśliwimy. Proponowaliśmy jednak to, co uważaliśmy w tamtych warunkach za najlepsze. A przynajmniej byłoby tak, gdyby spełniono to, co postulowaliśmy” – mówił architekt osiedla Oskar Hansen6. Przez całe zawodowe życie publikował teksty o architekturze i udzielał wywiadów, w których pobrzmiewały idee grupy Team 10 – krytycznej wobec Le Corbusiera frakcji młodszych architektów; spotkał się z nimi w 1960 roku. Grupa zajęła się tym, co architekci nowocześni (moderniści) przeoczyli. Interesowały ich aspekty życia trudniej przekładalne na projekt, jak potrzeby psychologiczne użytkowników czy zwątpienie w totalizm „maszyn do mieszkania”. Promowali zmienność i przekształcalność w architekturze.
Team 10 przywiązywała wagę do lokalności, ekologii, klimatu, a także kluczowych pytań o przyszłość architektury i stojących przed nią wyzwań demograficznych. Na czym polega fenomen Zofii i Oskara Hansenów? Przewidzieli architekturę przyszłości. Teoria Formy Otwartej w centrum stawia człowieka i postuluje ekologię. Ważnym elementem i tłem dla architektury ma być krajobraz, a prawdziwy sens nadaje jej to, co żywe: ludzie, zwierzęta, rośliny. Hansen mówił, że ważna jest architektura oparta na współpracy, a nie na dominacji. Dobra architektura nie powinna dominować życia, ale być dla niego tłem. Rozwiązania wyglądające na zwyczajne wcale takie nie są. Przyglądam się uważniej Przyczółkowi: na przykład filary wspierające galerie, z których wchodzi się do mieszkań, tworzą razem z poziomami galerii kwadratowe ramy do działania. Można by na nich podwieszać winorośl i inne pnące rośliny. Skąd taka myśl? Znam dom własny Hansenów w Szuminie i wiem, jak bardzo jego twórcom zależało na pnących roślinach rozpinanych w poziomach i pionach. Mieszkańcy Przyczółka – do dzieła!
Zielone galerie Przyczółka byłyby lepsze niż niegdysiejsze kraty. Do niedawna osiedle miało złą sławę. Przeżyło czas permanentnego zaniedbania w latach 90. i było krytykowane za niebezpieczne podwórka, wszechobecne kraty i grodzenia galerii. Nazywano je Pekinem. Pojawiło się w kilku hip-hopowych teledyskach i, również w negatywnym kontekście, w serialu Bulionerzy. W jego dwunastym odcinku zagrał dziennikarz ekonomiczny Tadeusz Mosz. Zmarł przedwcześnie w 2014 roku.
Z krytyk wyciągnięto wnioski. Kraty zniknęły, w stosunku do obrazu z pierwszej dekady xxi wieku osiedle jest dziś wzorowo utrzymane. W przyszłości otwarte galerie budynków łatwo będzie modernizować. Wizjonerski projekt osiedla stwarza wiele możliwości wzbogacania przestrzeni o zieleń, prowadzenia sąsiedzkich inicjatyw na podwórkach i w galeriach. Dziś wielu właścicieli decyduje się też wykupić sąsiednie mieszkania i je połączyć, by żyć na większej przestrzeni. Projektanci Przyczółka Grochowskiego pomyśleli i o tym: między mieszkaniami pozostawiono zamurowane otwory drzwiowe.
Może warto się przeprowadzić na Przyczółek Grochowski. Mieszkanie w kamienicy obok apartamentowca z hasłem reklamowym „Superior living” mam odfajkowane. Jestem o tyle uprzywilejowany, że z obecnej sytuacji mieszkaniowej mogę się wycofać. Tysiące innych osób utknęły na amen. W tym jednym ani bank, ani radiowy program ekonomiczny mnie nie oszukały. Mogę oddać kredyt i radykalnie ograniczyć swoje potrzeby, wrócić do wynajmowania pokoju lub małego mieszkania w bloku.
Czytam na Facebooku wpis Antka Wiesztorta, mieszkańca Rozbratu: „Krzątam się po skłocie z zastępczą komórką w kieszeni i dostaję z niej info «wykonałeś normę, 10 tysięcy kroków». A jakie normy ustalił system na waszych skłotach i w mieszkaniach?”. Mieszkający w ciasnym mikroapartamencie albo, jak ja, przy głośnej wielopasmowej ulicy, mogą mu pozazdrościć wolności. Nawet jeśli przeniosę się do mieszkania bez tras spacerowych, w trakcie jego poszukiwań będę pamiętał, że równie ważny jest „trzeci pokój za oknem”.